100 znaków na niebie



Myślałem, że jestem kimś lepszym od ludzi, że nigdy nie umrę, bo żyję w tym nędznym świecie od zarania dziejów. Każdemu złu dziejącemu się na Ziemi byłem winny ja, wszystkie losy ludzkości zależały ode mnie, to ja byłem Losem, panem marnego życia ludzkiego! Teraz odchodzę. Śmierć wyciąga po mnie ręce i uśmiecha się chytrze. Tak, planowała to. A teraz... teraz zamierza targować się o moją duszę z ludzką dziewczyną.



Przeklęta misja w zastępstwie za Przeznaczenie przyniosła ze sobą kolejnego Wybrańca, który uważał, że jest pępekiem świata. Tym razem była to kobieta. Szkoda, że ludzie nie zdążyli się jeszcze nauczyć tego, że z Losem nie wolno zadzierać...

Zacząłem swój dzień tradycyjnie z kubkiem ulubionej kawy oraz kryzysem egzystencjalnym w tle. Wtedy właśnie wybuchła bomba. Sprawiła, że mój kubek podskoczył do góry, rozlewając po białych kartkach z zapisanymi wzorami ludzkości, karmelowy, mocno słodki płyn. Nie mogłem uwierzyć, że bita śmietana z dodatkiem cynamonu tak się marnuje – powinna wylądować w moim żołądku, a nie na atramentowych literkach, które układały się w bzdurne losy Ziemian. I to wszystko z powodu kolejnej rozróby w siedzibie Stowarzyszenia Życia, której tym razem nie byłem sprawcą…

Śmierć nie wybiera. Śmierć jest bezlitosna. Śmierć przychodzi po każdego bez wyjątku. Chyba że tym wyjątkiem jest wiekowy członek Stowarzyszenia Życia - Los. Bo bez niego nie istniałby świat.



– Nie masz pojęcia kim jestem, prawda? – Jego oczy były zimne i bez życia, gdy spojrzały w moją stronę. Nie to niepokoiło mnie jednak najbardziej. Uwagę przykuwał raczej chytry uśmieszek, który nijak wpasowywał się w chłód usadowiony w krwistoczerwonych tęczówkach, idealnie zlewających się z wystrojem korytarza.
– Spokojnie. Na wszystko przyjdzie czas. – Mężczyzna oderwał się od ściany i posłał mi słodki uśmiech. Miał czarne włosy i czarne ciuchy, co w połączeniu z jego o stopień ciemniejszą cerą niż moja wyglądało jak perfekcyjny, pogrzebowy zestaw. Z jakiegoś powodu ta postać sprawiała, że czułam niepokój. Jakbym spojrzała w oczy samej Śmierci.



To wina tego uskrzydlonego, grubego pajaca z białą przepaską na klejnotach. Widziałem, że czai się gdzieś za drzewem, ale nie podejrzewałem, że chodziło mu akurat o moje zgrabne pośladki. Kiedy wrócę już do świata pomiędzy Niebem a Ziemią, będę musiał sobie porozmawiać z Miłością. To nie do pomyślenia, żeby jakiś gołodupiec o lokowanych blond włosach (Kupidynowie zawsze stawiali je na żel, żeby wyglądały na trwałe, a tak naprawdę każdego dnia zajmowali wszystkie łazienki na piętrach, żeby nakręcić te swoje złote pukle na rozgrzane lokówki) wystrzelił w stronę samego Losu strzałę Amora.

Spojrzałam niepewnie na Destiny. Miała takie same oczy jak Fate, a mimo tego można było z nich rozczytać coś zgoła innego. Jego tęczówki iskrzyły się jak promienie słoneczne odbijające się od gładkiej tafli lustra, jej przypominały raczej chmurne niebo, z którego zaledwie wyłaniały się złociste prześwity. Nie było w nich nawet krztyny ciepła, raczej mrożący krew chłód.

[8] Wybuchowe urodziny



Nie pamiętałem, abym kiedykolwiek obchodził urodziny. Żyłem na tym świecie już tysiące lat, a mimo tego nie wiedziałem, kiedy się urodziłem. Do niedawna mi to nie przeszkadzało, przecież każdy dzień był dobry na świętowanie, jednak Toria uznała, że skoro nie wiem, kiedy przyszedłem na świat, sam powinienem wybrać datę, która najbardziej mi odpowiada, w końcu każdy normalny człowiek powinien obchodzić swoje urodziny (pomijając to, że Los nie mógł być do końca człowiekiem).

[9] Gniewny Los



Nie miałem wątpliwości co do tego, że Toria była jednym z najodważniejszych wybrańców Gry o Ludzkość. Jak dotąd miała świetne notowania, jeżeli chodziło spełnianie dobrych uczynków. Gdyby po osiemdziesięciu pięciu dniach, które minęły od rozpoczęcia gry, Sprawiedliwość postanowiłaby zważyć na szali dobroć, jaką darzyła przez ten czas obcych ludzi, zapewne nie miałaby problemu z natychmiastowym przejściem do drugiego etapu „100 znaków na niebie”, co dotąd nie zdarzyło się żadnemu z wybrańców. Jednak do ostatniego, sądnego dnia, który miał zakończyć grę, zostało jeszcze piętnaście wschodów słońca, a co za tym idzie: mogło wydarzyć się dosłownie wszystko, tym bardziej, że odwaga Torii chwilami miała w sobie zbyt mało rozwagi.

[10] W obliczu snu


Nie miałam pojęcia, gdzie się obecnie znajdowałam. Pamiętałam tylko, że zanim się tutaj znalazłam, wbiegłam do budynku, aby powiadomić ludzi, którzy tutaj mieszkali, a także pracowali, iż lada moment rozpęta się prawdziwie ogniste przedstawienie. Oczywiście nikt mnie nie chciał słuchać, w końcu byłam dla nich tylko obcą, młodą dziewczyną, która pojawiła się zupełnie znikąd. Dlaczego mieliby mi zaufać? Nim cokolwiek zdążyłam zrobić, wybuchł pożar, i to w dosłownym znaczeniu tego słowa. Pamiętałam, że uderzenie było tak silne, że zostałam zamroczona. W ostatniej chwili udało mi się uratować niewinną dziewczynkę, zanim ta dostała w głowę ciężką belką. Później zgasłam, jakby ktoś pozbawił mnie na długi czas świadomości. Teraz byłam tutaj, na środku sali balowej, która o czymś mi przypominała. Czyżbym już kiedyś tutaj była?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz