sobota, 6 sierpnia 2016

[SHOT] Kiedy niebo spada w dół [prequel]

"Kiedy niebo spada w dół" to opowiadanie, któremu wiele zawdzięczam. Może dlatego, że to przy nim się przełamałam? Nigdy nie brałam udziału w konkursach, poza moją szkołą. Teraz mierzę się z tymi najlepszymi i z dumą z nimi przegrywam (ten był pisany na potrzeby fantastycznego konkursu utworzonego przez bibliotekę w Legionowie). KNSWD to pierwsza opowieść po załamaniu pisarskim, którą pisałam z ogromną pasją i mile wspominam jego pisanie. 
Dlaczego prequel? Mam świadomość tego, że prequele powstają raczej po właściwych dziełach, no, ale u mnie kolejność była trochę inna, trudno >D. Mogę powiedzieć tyle, że Maire – bohaterka tej krótkiej historii, pojawi się we właściwej wersji, jest takim kluczem do następnych wydarzeń. 
PS. Problemy z justowaniem to nie moja wina. Jakimś trafem blogger nie lubi justowania i to nie pierwszy taki przypadek ;____; 


Maire w ostatniej chwili decyduje się na to, że nie popełni samobójstwa. Los woli jednak inne rozwiązanie - tajemnicza siła spycha ją z krawędzi budynku. Gdy się budzi, słyszy nad sobą przedziwną pieśń. Tak właśnie poznaje białą damę, która przeprowadza ją przez dziwny świat, znajdujący się tam, gdzie niebo spada w dół. To kim zostanie Maire w tym świecie, zależy tylko od niej.


Samobójstwo – wynik ostateczności. Uciekają się do niego wszyscy tchórze, nieudacznicy życiowi i osoby, które zwątpiły w sens istnienia pod wpływem niekorzystnych zdarzeń. Nikt nie jest ze stali, wszyscy jesteśmy jak krucha porcelana, pękająca pod wpływem nadmiernego gorąca i chłodu. Każda rysa będąca linią życia przybliża nas do końca, nieuchronnego wybuchu. Trudno jest pozbierać deptane przez ludzi odłamki czegoś pięknego. Czasem znajdzie się jednak uosobiona odwaga, która kawałek po kawałku, z cierpliwością i zaangażowaniem, sklei kruchą porcelanę i postawi ją na najwyższej półce w sercu. Utopijna wizja świata, gdzie istnieje dobro, miłość i sprawiedliwość, wizja, którą kreują media. Romans na papierowych kartach książki, film reżyserowany przez wyimaginowany los, piękno aktu scenicznego w teatrze. Niedoczekanie.
            Byłam tchórzem, nieudacznikiem życiowym, zwątpiłam w sens istnienia. Stałam na krawędzi opuszczonego budynku, a wiatr targał moimi splątanymi włosami. Deszcz uporczywie uderzał o miękką, bladą skórę i spływał po niej, łącząc się po drodze ze słonym ujściem rzeki. Tylko natura walczyła o moje życie. A może wręcz przeciwnie – namawiała mnie do ostateczności?
Patrzyłam w dół i widziałam przed sobą mętną otchłań sprawiedliwości. Czekała z otwartymi ramionami, by ukołysać mnie do wiecznego snu. Mówiła do mnie, słyszałam wyraźnie jej słowa: „Nie bój się, życie boli bardziej niż śmierć”.
Zaśmiałam się jak osoba, która postradała rozum i cofnęłam się o krok.
Nie potrafiłam dokonać samobójczego aktu. Nie chciałam znikać, nie chciałam umierać. Otchłań jednak wciąż o mnie walczyła. Teraz nie szeptała już słodkim głosem, a krzyczała do mnie jak najprawdziwszy koszmar i wyciągała do góry swoje długie macki. Czułam, że chwyta mnie w swoje objęcia. Nie mogłam się już wycofać. Deszcz i wiatr stały się jej orędowniczkami – zdradziły mnie, pchając prosto w przepaść.
 Czerwona nić egzystencji urwała się w momencie, gdy uderzyłam głową w betonowe podłoże – teraz leżała obok mnie, niknąc w żałobnej czerni i tonąc w szkarłacie krwi. Powoli traciłam świadomość tego, co się wokół dzieje. Wielki, czarny wór zakrywał moje ciało i moją twarz. Czułam się jak niepotrzebne nikomu zwłoki, które lada moment wrzucą na stół w prosektorium i bezlitośnie rozkroją. Ale czy to miało jakieś znaczenie? Już nie. Poddałam się. Odeszłam tam, gdzie trafiają samobójcy – do piekła.  
Zamknęłam oczy z myślą, że to koniec, ale nic się nie skończyło. Nie czułam bólu, nie czułam strachu, nie czułam niczego. Rozchyliłam powieki w momencie, gdy zdradziecki wiatr uniósł nade mną obcą pieśń.
„Kiedy niebo spada w dół, milion gwiazd w ciszę gra, spójrz błękitem oczu na horyzont dnia”.
Patrzyłam nieobecnym wzrokiem na zanikające za wzgórzem kolory codzienności i zastanawiałam się nad sensem słyszanych słów. Nie rozumiałam ich. Niebo było bezgwiezdne i wcale nie spadało w dół. To ja upadłam.
Usiadłam na mokrej trawie i dotknęłam głowy, z której jeszcze przed chwilą lała się krew. Ani śladu czerwieni. Nie wiedziałam czy mam czuć radość, czy smutek. W ostatniej chwili wycofałam się ze zdradliwego aktu śmierci, ale najwyraźniej los wolał inne zakończenie mojej męki. Czułam, jakby ktoś pchnął mnie wtedy w dół. Jakieś zdradliwe, chłodne dłonie nieprzyjaciela. Może to sam Bóg zaśmiał mi się w plecy? Przez większą część mojej marnej egzystencji stawałam mu naprzeciw i traktowałam jak wroga, być może uznał, że potraktuje mnie z wzajemnością i odbierze to, co sam mi podarował z chwilą narodzin – dar życia. Nie. Nie mógł tego zrobić. Nikt nie mógł tego zrobić. Wciąż żyłam i miałam się dobrze. Może to był tylko sen?
Deszcz przestał padać, a jesienny podmuch rozrzedził szare chmury nieba. Tak. Teraz widziałam gwiazdy.
„Czy widzisz cienką linię, co dzieli losy dwa? Jeden w cień się bawi, drugi w świetle trwa”.
Kolejne słowa wdzierały się do moich uszu jak nachalni intruzi. Odgarnęłam mokrą grzywkę z czoła i spojrzałam w górę. Zaparło mi dech w piersiach. Niebieskie oczy rozszerzyły się w zdziwieniu, podobnie jak usta, mogące teraz wciągnąć oddechem cały świat.
Biały, aksamitny materiał szybował w powietrzu niczym majestatyczny ptak, pełen gracji i taktu. Jak za pomocą magicznej różdżki, odsłonił siedzącą na metalowym pręcie zniszczonej konstrukcji budynku dziewczynę. Jej długie nogi zwisały w dole, kołysząc się w rytm muzyki. Była bosa. Pełen blask księżyca padał na jej posturę, czyniąc ją cieniem, a nie realną istotą. Mogłam tylko rozpoznać kolor jej włosów powiewających na wietrze. Miedź. Była wyprostowana, elegancka, a w rękach trzymała skrzypce – stanowiła z nimi nierozerwalną jedność. Głowę przechyliła lekko w bok. Powieki zamykała powoli, jak gdyby usypiała wbrew własnej woli. Wydawało się, że lada moment spadnie w dół jak uśpiona kukła i poniesie za sobą biały ogon sukni, jednak tego nie zrobiła. To był tylko trans, preludium ciszy i skupienia przygotowujące ją do koncertu.
Symfonia cienkiego instrumentu i delikatnego głosu nieznajomej zjawy rozbrzmiała echem wśród gruzów opuszczonego budynku. Wszystko w jednym momencie zamarło. Nawet ja. Słowa spokojnej piosenki wrzynały się w moją głowę jak nieproszone pasożyty, które trudno usunąć. Było w nich coś, co mnie irytowało i coś, co odprężało. Przedziwne uczucie, nie z tego świata.
„Duszo moja, błądząca w chmurach, skąpana w księżycu, lecz w ziemskich lurach, dostałaś drugą szansę, ciało twoje tonie, szkarłatne kolory chwytasz w blade dłonie”.
Na dźwięk wyraźnie brzmiących w głowie słów oblał mnie zimny pot. Drobne mrówki przebiegły po mojej skórze, zbierając szczątki słonej wody, a potem zaniosły je do wnętrza mrowiska strachu. Piosenka brzmiała delikatnie, a jednak miała w sobie nutkę grozy. Z zapartym tchem słuchałam jej do końca.
            „O, prowadź skazanych, oświetlaj im drogę, słowem naznaczonych ust wysysaj ich trwogę, jak bogini ogniska, co w domu z drewna płonie, połóż ich głowy w matczynym serca łonie. Jesteś lampą horyzontu, świetlistą drogą ku życiu, dla ludzi nieznaną siłą, bytującą w ukryciu…”.
            Dziewczyna wstrzymała grę na skrzypcach i spojrzała na mnie z góry. Z cienia wyłoniła się wąska kreska uniesiona w kącikach do góry – układała się w lisi, chytry uśmiech. Biała dama wyglądała jak zjawa, jak koszmar. Bałam się jej. Byłam sparaliżowana od korzeni nóg po liście głowy. Nie potrafiłam się cofnąć, wciąż stałam w jednym miejscu.
            Drewniany instrument uderzył z głośnym trzaskiem w kamienie i nakarmił sosnowymi drzazgami jesienną trawę. Wzdrygnęłam się, a gdy spojrzałam w górę, biały, aksamitny materiał przysłonił mi oczy. Biała dama wylądowała w poszarzałej trawie, krok przede mną. Uczyniła to bezgłośnie, jak dusza pozbawiona ciała.
Szal w kolorze bieli został pochwycony przez wiatr i w jednej chwili odsłonił twarz nierzeczywistej postaci. Nagle nierealne stało się realne.
– Mieszkasz wśród nieznanych pól, w krainie tam, gdzie niebo spada w dół. – Piosenka została skończona, a ja nareszcie mogłam dojrzeć twarz przerażającej zjawy. Odetchnęłam ze spokojem, gdy lisi uśmiech przeistoczył się w miły, a ciemne oczodoły ujawniły prawdziwy, zielony kolor. Biała dama wyglądała jak najzwyklejsza nastolatka. Jak ja, choć niewątpliwie to ją wybrałaby większość społeczności męskiej.
Patrzyłam na jej bladą posturę i zastanawiałam się, dlaczego spotykam ją na swojej drodze. A co, jeśli naprawdę umarłam i widziałam przed sobą anioła? Nie, samobójcy trafiają przecież do piekła – to ich kara za odrzucenie daru życia. Więc kim była? Diabłem? A może białą śmiercią?
Miedzianowłosa postać podała mi chudą dłoń. Przez chwilę patrzyłam na nią, próbując zrozumieć jej intencje, w końcu jednak uścisnęłam bladą rękę i spojrzałam prosto w głęboką zieleń jej trawiastych tęczówek.
– Witaj w naszym świecie – odezwała się miłym dla ucha głosem, molestującym delikatność.
Zamarłam. Czułam, że tonę w zieleni, która staje się nagle głębokim bagnem bez dna. Jej spojrzenie było niebezpieczne. Wyrwałam dłoń z jej uścisku, okazując brak zaufania.
– Jakim świecie? – odezwałam się ochrypłym, niskim głosem, niepodobnym do mojego.
Dziewczyna zaśmiała się wesoło i dźwięcznie. Nie odpowiedziała na moje pytanie. Odeszła ode mnie krokiem nimfy leśnej i uklęknęła nad szczątkami drewnianych skrzypiec. Wpatrywała się w nie zastanawiająco z nostalgiczną nutą zamysłu, aż w końcu klepnęła je w niewiadomym celu dłonią. Drewniane drzazgi uniosły się w górę i zaczęły wirujący taniec śmierci – ich śladem podążyła czarna smuga, która oplotła je i przytwierdziła do swoich sióstr cienistym klejem. Skrzypce złożyły się w całość. Wyglądały jak nowe.
      Wydałam z siebie okrzyk zaskoczenia mieszanego z przerażeniem. Teraz nie miałam już wątpliwości co do tego, że jestem martwa. Magia nie istnieje dla świata rzeczywistego.
          – Dobrze myślisz, Maire – odezwała się zjawa. Chwyciła skrzypce w zgrabne dłonie, a bose stopy skierowała śladem powrotnym przez udeptane liście. Znów stała przy mnie, a ja nie mogłam nic powiedzieć.
           – Świat, do którego trafiłaś, znajduje się tam. – Biała dama wskazała smyczkiem skrzypiec w miejsce, gdzie ziemia ustępowała miejsca niebu. – Tam, gdzie horyzont. Między niebem a piekłem. – Przerwała i spojrzała na mnie z uśmiechem. – Tam, gdzie niebo spada w dół.
         Skoro nie dostąpiłam zaszczytu przebywania z diabłami lub aniołami, zostałam potraktowana jak potępiona. Utknęłam na Ziemi. Jestem duszą czy wciąż stanowię jedność z ciałem? Jestem samobójcą czy ocalałym człowiekiem?
        – Umarłaś. – Moje najgorsze myśli zostały potwierdzone. – Sama tego chciałaś, prawda? – Dziewczyna uśmiechnęła się szeroko i przechyliła głowę w bok. Teraz przypominała mi postać z horroru. – Jesteś samobójcą, Maire.
           – Nie jestem! – Wykrzyknęłam. – Ktoś mnie pchnął!
       Byłam zaskoczona własnymi emocjami. Dlaczego tak bardzo siebie broniłam? Przecież chciałam umrzeć, chciałam pożegnać się ze światem. Nie miałam już sił, aby na niego patrzeć. Nie miałam sił, aby patrzeć na siebie – obraz malowany ciemnymi pastelami, niknącymi za kotarą życia. Czy chciałam kogoś obarczyć własnymi winami? Gdybym sama nie skoczyła z budynku, zapewne zabiłabym się w inny sposób i inny dzień. Ile mówi się o zażywaniu tabletek nasennych czy podcinaniu żył?
            Biała dama kiwnęła głową porozumiewawczo. Znów była zwyczajną nastolatką, a jej oczy nie wyrażały nic nieludzkiego – patrzyły w ziemię ze smutkiem.
            – Cień samobójcy – powiedziała.
            Czegoś tu nie rozumiałam. Jak mój własny cień mógł mnie popchnąć? Przecież stanowił część mnie. Szedł w tę stronę, w którą ja chciałam iść, robił to, co ja, podążał moim śladem.
            – A co, jeśli to ty podążasz jego śladem, Maire? Jeśli to on szepcze ci do ucha, co masz zrobić, a jego celem jest pozbycie się ciebie? – Nastolatka zachichotała diabelsko. Nie byłam w stanie jej rozgryźć. Raz wyglądała i zachowywała się jak człowiek, raz jak nierealna istota z najgorszych koszmarów. Która postać była prawdziwa?
            – To nie jest możliwe – odpowiedziałam w końcu.
            – Cienie to zdradliwe istoty.
            Jej głos stał się zadziwiająco niski i ostry. Zielone oczy zwęziły się, tworząc wąskie szparki jak u kota szykującego się do ataku. Ona jednak nie atakowała, zamiast tego ułożyła skrzypce w dogodnej pozycji do gry i przyłożyła smyczek do struny. W ciszy spoglądała na drewnianą taflę, która odbijała światło księżyca. Już po chwili dodała:
         – Niszczą przyrodę, niszczą świat, pozbawiają go barw. Niszczą ludzi i zmuszają ich do podjęcia ostatecznej decyzji.
            Zanim zdołałam odpowiedzieć, cienki i przeraźliwy pisk instrumentu wiolinowego poraził moje uszy. Zatkałam je, pragnąc uciec od muzycznego horroru. To jednak nic nie dało.
 Ciemne macki wyrosły z ziemi jak niewinnie dojrzewająca roślina i zaczęły piąć się ku górze. Ich czarne odnóża sięgały po mnie w falującym tańcu. Nie byłam w stanie uciec, ciemne liny oplatały moją szyję, nogi, ręce i duszę. Ślizgałam się po podłożu jak po lodzie, aż w końcu wylądowałam bezboleśnie w trawie. Ciemność zdawała się mnie pochłaniać, a ja nie mogłam nawet wydać z siebie okrzyku. Nie widziałam białej damy, ale słyszałam wyraźnie jej głos przebijający się przez piskliwy oddźwięk instrumentu.
      – Niespełniona miłość, problemy ze zdrowiem i niewrażliwi rodzice w nałogu. Kpina rówieśników, niezdolność do wyrażania emocji, brak marzeń, problem z własną osobą. Zamknięta, zatracona w sobie, niespełniona – mówiła monotonnym, usypiającym głosem. – Zniknęła, bo tak naprawdę nigdy nie istniała.
          Nie widziałam nic z wyjątkiem czerni, rękami dotykałam pustki. Nie miałam pojęcia, co się dzieje. Czułam się, jakbym została pochłonięta przez nieznaną masę złożoną z nicości. Tonęłam w niej. Czy kiedykolwiek się stąd wydostanę? Pragnęłam ujrzeć choć odrobinę światła, zaledwie smugę. Bałam się być sama w ciemnościach. Obcy człowiek obok mógłby być w tym momencie moim przyjacielem. Gdyby istniał i gdyby tu stał. Tak naprawdę byłam sama. Całkowicie sama.
Ultradźwiękowa melodia powołana w ruch przez struny zniknęła echem w pustce, zostawiając mnie na pastwę ciszy. Byłam tak silnie zdesperowana, że miałam ochotę otworzyć buzię i przeprowadzić ze sobą konwersację. Milczenie zabijało mój umysł.
– Pobudka – usłyszałam.
Otworzyłam gwałtownie oczy i spojrzałam w górę. Miedziane włosy zwisały nade mną jak gałęzie wierzby płaczącej – wyglądały, jakby chciały mnie chwycić za szyję i udusić. Przed sobą miałam twarz białej damy. Chciałam wstać i zacząć uciekać, ale szybko zorientowałam się, że nie jestem w miejscu, gdzie ucieczka mogłaby być bezpieczna. Dłońmi dotknęłam nierównej i pochyłej powierzchni chłodnego materiału. Spojrzałam w dół. Dach. Znów niemożliwe staje się możliwe.
Dziewczyna odskoczyła w bok niczym leśna wróżka nieważąca ani grama. Teraz byłam w stanie przenieść się do pozycji siedzącej.
Spojrzałam w dal na kołyszące się korony drzew, które zdawały się szeptać do mojego ucha zagadkowe odpowiedzi. Wśród nich wyłonił się głos skrzypaczki:
– Poznajesz? – spytała.
Zacisnęłam dłonie w pięści i zasyczałam jak wąż – gdybym mogła, zaczęłabym pluć jadem.
Znajdowałam się na dachu własnego domu. Nie potrafiłam zgadnąć, dlaczego akurat tu. Z wrażenia stanęłam na pochyłym podłożu. Nie spodziewałam się, że w  tym samym momencie zostanę z niego zepchnięta. Gdy spadałam w dół, słyszałam wesoły, dziecięcy śmiech białej damy, która najwyraźniej znakomicie się bawiła. Nie zdążyłam nawet krzyknąć, gdy uderzyłam w twarde podłoże. Spodziewałam się bolesnego upadku, nie śmierci, w końcu już nie żyłam, a jednak nie poczułam niczego. Wylądowałam w trawie jak pióro ptaka, które nic nie waży. Czy tak czuje się każdy, kto umarł i utkwił pomiędzy niebem a piekłem?
Bez problemu podniosłam się z trawy i otrzepałam czarne spodnie z piachu. Bałam się nawet spojrzeć w kierunku domu. Od mojego zniknięcia mogło minąć zaledwie kilka godzin, nikt jeszcze nie wiedział, co się stało. Kiedy odkryją, że mnie nie ma? Może nawet nigdy. Czasami zaczynałam wątpić w to, że rodzice wiedzą kim jestem. Gdy któreś z nich zaczynało kolejną aferę rodzinną i rzucało szklaną butelką na oślep, nie zdawało sobie sprawy z tego, że jej odłamki najbardziej ranią mnie. Byłam jak wiatr – delikatna, codzienna, niewidzialna, przemykająca pomiędzy ludźmi jak nietoperz wśród nocnych koron drzew. Nikt mnie nie dostrzegał i może ja sama byłam ślepa?
– Podejdź – odezwała się zjawa. Siedziała na krańcu dachu ze swoimi skrzypcami przy boku i machała bosymi stopami w górze jak niemogące się doczekać niespodzianki dziecko. Jej podejrzliwie miły uśmiech zaczynał budzić we mnie podejrzenia.
Biała dama nie dała mi czasu na zastanowienie. Jesienny wiatr, który był jej sprzymierzeńcem, popchnął mnie do przodu i zmusił do wtulenia głowy w szklaną taflę domu. Gdyby moje serce biło, zapewne wstrzymałoby w tym momencie przepływ krwi.
Dlaczego tak bardzo bałam się miejsca, w którym spędziłam większość życia? Już nikt nie może mnie uderzyć ani zrobić mi krzywdy. Odłamki szklanych butelek, ciężkie dłonie, przedmioty codziennego użytku – to wszystko ominęłoby teraz moją niematerialną powłokę lub przebiłoby ją bez uszkodzeń – skoro nic nie ważyłam, musiałam być duchem.
Spojrzałam w głąb mieszkania. Na pierwszy rzut oka wszystko wydawało się być takie, jak powinno – niebieskie ściany, hebanowe, zniszczone meble, ulubiony fotel mojego czarnego kota i kilka ledwo żywych roślin, błagających o życiodajną strawę. Dopiero po chwili dostrzegłam w cieniu salonu dwie nieznane mi sylwetki. Jedna z nich należała do młodego chłopaka – wykrzykiwał coś do kobiety stojącej obok. Musiałam zmrużyć oczy, żeby dostrzec ich twarze. Nastolatka nie znałam, ale osobę, z którą się kłócił – owszem. To była moja matka. Ledwo ją poznałam. Miała zniszczoną twarz pełną zmarszczek i przerzedzone blond włosy. Była wychudzona i blada. Chłopak, który się z nią kłócił, wyglądał jak młodsza, nastoletnia wersja mojego ojca.
Wstrzymałam dech. Nie, nie mogłam dopuścić do siebie myśli, że…
– Tak – odezwała się za moimi plecami zjawa. – Gdybyś istniała, to byłby twój brat, ale ty nigdy nie istniałaś, Maire. Nie w tym świecie.
Potrząsnęłam głową z niedowierzaniem, wciąż nie odrywając się od szyby.
Moja postać i jej historia zniknęły z tego świata w chwili, gdy umarłam. Nie istniałam już dla tej rzeczywistości. Świat zastąpił mnie innym istnieniem, które zmieniło bieg zdarzeń. Moja matka, mój dom, otoczenie – to wszystko stało się dla mnie obce i odległe jak kraina, w której nigdy nie byłam.
Czy mogłam nazywać siebie własnym imieniem, skoro było tylko częścią żyjącej mnie? Czy mogłam myśleć o sobie jak o człowieku, skoro byłam tylko błądzącym w obcych przestworzach piórem ptaka? Kim tak naprawdę byłam w świecie znajdującym się pomiędzy niebem a ziemią?
– Nikim. – Biała dama odpowiedziała za mnie. Szepnęła mi pełne zdrady, słodkie słówko do ucha i zaśmiała się – echo jej radości wypełniło mój umysł.
Przyłożyłam rękę do szyby w momencie, gdy ciemność znów chwyciła mnie w swoje ramiona i otuliła delikatnie jak swojego przyjaciela. Teraz bardziej niż kiedykolwiek wcześniej chciałam powrócić do tego, co było. Nie chciałam być częścią nocy, częścią pustki, częścią niczego. Chciałam należeć, chciałam być, chciałam żyć!
Sztuczna łza spłynęła po policzku mojej duszy i zniknęła gdzieś w trawie. Osoba, która była kiedyś moją matką, wciąż kłóciła się z synem. Patrzyłam na nich do momentu, kiedy cienista masa nie położyła swojej ogromnej łapy na moich oczach. Widziałam jak syn uderza matkę w twarz. Ja nigdy tego nie zrobiłam. Nieważne ile razy byłam krzywdzona, nigdy nie tknęłam ani matki, ani ojca. Chciałam krzyknąć, chciałam rozbić szybę, chciałam się tam dostać, ale wyciągnięta ręka utonęła w ciemnościach. Znów zaczęłam spadać w dół. 
Nie byłam w stanie wybaczyć mojej rodzinie tego, jakie piekło mi zgotowali za życia, a mimo tego czułam, że ogarnia mnie smutek. Popełniony błąd stał się nagle kamieniem, który ciągnął mnie na dno. Miałam wyrzuty sumienia. Poczułam się jak gówniarz, który chwyta za tabletki nasenne i połyka je w nadmiernej ilości, aby usnąć i nigdy się nie obudzić, bo życie jest złe. Nie, nie czułam się jak on, byłam nim.
Niewidzialne łzy niknęły gdzieś w piekielnej ciemności, która trzymała mnie w objęciach. Wyciągałam przed siebie dłonie, ale ich nie widziałam. No, tak, przecież nie istniałam. W uszach brzęczał mi piskliwy ton skrzypiec i cicha piosenka białej damy.
– Jestem nikim – powtórzyłam, a mój głos odbił się echem od nieistniejących ścian.
Poddałam się bezwolnemu upadkowi, który nie chciał nadejść. Leciałam w dół całą wieczność. Czy tak już będzie do końca moich dni?
Ostre kolce zaczęły wbijać się w moją skórę. Myślałam, że umarli nie czują bólu, a tymczasem nie mogłam nawet krzykiem wyrazić tego, co czuję.
Ciemność jak czarna chmura dymu odpłynęła w kąt pustego świata. Już nie spadałam. Siedziałam na wieńcu z różanych kolców i widziałam własną krew, spływającą po dłoniach, nogach i brzuchu – białe płatki róż przybrały jej kolor.  Przed moimi oczami wirował długi ogon sukni, wprawianej w ruch przez dziewczęcy koszmar. On również zaczął tonąć w czerwieni.
Miedzianowłosa zjawa skąpana w szkarłacie skakała wokół mnie tanecznym krokiem i śmiała się dźwięcznie. Rozsypywała wokół siebie płatki róż, które w zawrotnym tempie chłonęły czerwień. Wyglądała jak dziecko sypiące kwiaty do ślubu własnej matki. Obserwowałam uważnie każdy ruch jej zgrabnych dłoni i bosych stóp. Nie wiedziałam czy to taniec śmierci, czy namiętności, nie wiedziałam czemu służy i jak się zakończy. Jej postać znikała z kąta w kąt – moje oczy za nią nie nadążały.
Stałam się nagle senna. Kolce wbijały się we mnie coraz mocniej i wstrzykiwały równomiernie środek nasenny. Wydawało mi się, że czerwona dama jest tuż nade mną, ale przed oczami wirowały mi już tylko płatki róż. Zamknęłam oczy.
– Maire.
Męski głos szeptał tuż nad moim uchem. Zmusiłam powieki do przebudzenia, choć doskonale wiedziałam, że będę tego żałować. Nie chciałam zobaczyć smutnego przyjaciela, który gładzi mnie po zakrwawionym policzku. Nie chciałam widzieć jego przejętych oczu, ani słyszeć czegoś, co nie byłoby moim imieniem – słów wyrzutu. Zostawiłam go samego w tym ludzkim bagnie. Nie wybaczy mi tego. Nikt z moich bliskich mi nie wybaczy.
Biała dama doskonale wiedziała co robi. Była w końcu moim koszmarem, była moim oprawcą, była…
– Cieniem samobójcy.
         Dźwięczny głos przeszył moje uszy. Senność minęła, a głowa przyjaciela zamieniła się w głowę przerażającego cienia o złowieszczo błyszczących, zielonych oczach.
         – Tak, Maire – odezwała się słodkim głosem dziewczyna. – Jestem twoim cieniem. Cieniem samobójcy. To ja cię pchnęłam w przepaść. To ja cię zabiłam.
Poczułam nagłą złość. Złość, która była w stanie wyrwać mnie z sideł nierealnych cierni. Wszystko było wizją wymyśloną przez białą damę. Chciała mnie pogrążyć, chciała mnie skazać na wieczne cierpienie.
Wyrzuciłam pięść do góry z zamiarem trafienia jej w twarz. Ona jednak uciekła. Odprowadzona przez jej śmiech wylądowałam na zimnym betonie, w tym samym budynku, w którym popełniłam samobójstwo. Nie, to nie ja je popełniłam, to cień samobójcy zrobił to za mnie. Tak naprawdę nie chciałam zginąć, to biała dama chciała, żebym tak sądziła. Wkradła się w moje myśli, w moje sny, podsuwała mi rozwiązania, które zawsze sprowadzały się do śmierci, a gdy się zawahałam, pchnęła mnie w przepaść.
          Na chwiejnych nogach przeniosłam się do pionu. Wiatr uderzył mnie w twarz w momencie, gdy spojrzałam przed siebie. Rażący blask księżyca zaatakował moje oczy, jakby pragnął przesłonić mi widok. Ja jednak wciąż widziałam. Widziałam złociste, falujące włosy stojącej plecami do mnie dziewczyny. To nie byłam ja, to nie był cień samobójcy, to było obce, żyjące ciało wciąż złączone z duszą. Chciało zrobić to, co ja. Szlochało.
            – Pchnij ją – usłyszałam tuż nad uchem zdradliwy szept. – Inaczej zostaniesz potępioną duszą na wieki.
           Zacisnęłam pięści. Nie wierzyłam w ani jedno jej słowo. Nie po tym, co sama zrobiła. Czy ona również była kiedyś nastolatką, pragnącą pożegnać się z życiem? Czy dała się namówić na szepty cienia samobójcy, a potem sama się nim stała? Straciła sens istnienia i zaczęła szkodzić innym?
        Nienawidziłam ludzi. Odkąd pamiętałam, niszczyli mi życie. Żyłam w biednej rodzinie. Moi rodzice byli nałogowcami. Przyjaciel, którego kochałam, znalazł inną miłość. Rówieśnicy dokuczali mi, popychali, bili i straszyli. Byłam zamknięta w sobie, schorowana i samotna, ale nigdy nie chciałam się zabić. Zawsze miałam nadzieję na lepsze jutro, na bezchmurne niebo i promienie słońca. Przychodziłam tu i siadałam na szczycie dachu, czekając na lepsze jutro, które nigdy nie nadchodziło. Czy mogło nadejść teraz?
         Spojrzałam na drżącą z zimna blondynkę, zanoszącą się płaczem. Lepsze jutro mogło nadejść, ale już nie dla mnie.
      Odepchnęłam białą damę i zerwałam się do biegu, wprawiając odłamki gruzu w ruch. Chwyciłam obcą dziewczynę za dłoń w momencie, gdy się zachwiała – to wiatr znów działał na korzyść samobójców. Natura była zdradliwa.
       Wielkie, błękitne oczy spojrzały na mnie zaskoczone. Widziała mnie, chociaż byłam martwa. Widziała mnie i wciąż żyła.
     Wiatr ustał, księżyc schował się za chmurami, a ja stałam, trzymając obcą nastolatkę za nadgarstek. Nie wiedziałam, co powiedzieć, moje gardło ścisnął niewidzialny węzeł, tak trudny do rozwiązania.
          – Kim jesteś? – padło pytanie.
         Długo milczałam. Otwierałam i zamykałam na przemian usta, próbując znaleźć wytłumaczenie, które usatysfakcjonowałoby przerażoną nastolatkę. Widziałam, że była gotowa do ucieczki. Bała się mnie, a przecież nie miała czego.
     – Nikim – odpowiedziałam wreszcie, zgodnie z obecnym stanem rzeczy. – I nie chcę, by ktokolwiek stał się tym, czym ja się stałam.
         – Nie żyjesz? – Dziewczyna zbladła.
         – Żyję. Żyję tam, gdzie niebo spada w dół, i uwierz mi, nie chcesz tu być.
         – Dlaczego?
         – Życie jest piękniejsze, niż myślisz.
       Dziewczyna zacisnęła usta, pragnąc powstrzymać płynące spod powiek łzy. Nie wstrzymywałam jej, pozwoliłam się wypłakać na obcym ramieniu.
     Biały ogon zawisnął tuż nad moją głową, a potem rozpłynął się w powietrzu, jak niknący w świetle dnia cień. Uśmiechnęłam się, choć nie miałam ku temu konkretnego powodu. Po prostu zabiłam. Zabiłam cień samobójcy i uratowałam obce istnienie. Po raz pierwszy zachowałam się jak ktoś, kto nie myśli wyłącznie o swoim dobru.
      Gdzieś w górze słyszałam niosący się echem, dźwięczny śmiech białej damy. A może to tylko moja wyobraźnia? Nie znałam jej intencji. Zachowywała się, jakby nie była jedną duszą, a dwoma – pierwsza bawiła się w świetle księżyca i śpiewała pokrzepiające pieśni, druga trwała w cieniu i próbowała mnie zniszczyć. Która z nich była prawdziwa? A może były uzupełniającymi się i kontrastującymi równocześnie istnieniami, które nie mogły bez siebie żyć? Czy to nie tak, że biała dama pozostawiła mi wybór i to dzięki niej obrałam właściwą ścieżkę? Chyba już nigdy się tego nie dowiem.
          Uśmiechnęłam się. W mojej głowie rozbrzmiewały teraz usłyszane niedawno słowa piosenki. Ułożyły się w całość idealnie pasującą do mnie. Trafiły do głębi martwego serca, wypełniając je na nowo życiem. Teraz już wiedziałam, kim jestem i kim zostanę na zawsze w tej krainie.
– Jestem lampą horyzontu, świetlistą drogą ku życiu, dla ludzi nieznaną siłą, bytującą w ukryciu – wyszeptałam, a w myślach dodałam:
Mieszkam wśród nieznanych pól, w krainie tam, gdzie niebo spada w dół.

1 komentarz: