"Kiedy niebo spada w dół" to
opowiadanie, któremu wiele zawdzięczam. Może dlatego, że to przy nim się
przełamałam? Nigdy nie brałam udziału w konkursach, poza moją szkołą. Teraz
mierzę się z tymi najlepszymi i z dumą z nimi przegrywam (ten był pisany na potrzeby fantastycznego konkursu utworzonego przez bibliotekę w Legionowie). KNSWD to pierwsza opowieść
po załamaniu pisarskim, którą pisałam z ogromną pasją i mile wspominam jego
pisanie.
Dlaczego prequel? Mam świadomość tego, że
prequele powstają raczej po właściwych dziełach, no, ale u mnie kolejność była
trochę inna, trudno >D. Mogę powiedzieć tyle, że Maire – bohaterka tej
krótkiej historii, pojawi się we właściwej wersji, jest takim kluczem do
następnych wydarzeń.
PS. Problemy z justowaniem to nie moja wina. Jakimś trafem blogger nie lubi justowania i to nie pierwszy taki przypadek ;____;
Maire w
ostatniej chwili decyduje się na to, że nie popełni samobójstwa. Los woli
jednak inne rozwiązanie - tajemnicza siła spycha ją z krawędzi budynku. Gdy się
budzi, słyszy nad sobą przedziwną pieśń. Tak właśnie poznaje białą damę, która
przeprowadza ją przez dziwny świat, znajdujący się tam, gdzie niebo spada w
dół. To kim zostanie Maire w tym świecie, zależy tylko od niej.
Samobójstwo – wynik ostateczności.
Uciekają się do niego wszyscy tchórze, nieudacznicy życiowi i osoby, które
zwątpiły w sens istnienia pod wpływem niekorzystnych zdarzeń. Nikt nie jest ze
stali, wszyscy jesteśmy jak krucha porcelana, pękająca pod wpływem nadmiernego
gorąca i chłodu. Każda rysa będąca linią życia przybliża nas do końca,
nieuchronnego wybuchu. Trudno jest pozbierać deptane przez ludzi odłamki czegoś
pięknego. Czasem znajdzie się jednak uosobiona odwaga, która kawałek po
kawałku, z cierpliwością i zaangażowaniem, sklei kruchą porcelanę i postawi ją
na najwyższej półce w sercu. Utopijna wizja świata, gdzie istnieje dobro,
miłość i sprawiedliwość, wizja, którą kreują media. Romans na papierowych
kartach książki, film reżyserowany przez wyimaginowany los, piękno aktu
scenicznego w teatrze. Niedoczekanie.
Byłam tchórzem, nieudacznikiem życiowym, zwątpiłam w sens istnienia. Stałam na
krawędzi opuszczonego budynku, a wiatr targał moimi splątanymi włosami. Deszcz
uporczywie uderzał o miękką, bladą skórę i spływał po niej, łącząc się po
drodze ze słonym ujściem rzeki. Tylko natura walczyła o moje życie. A może
wręcz przeciwnie – namawiała mnie do ostateczności?
Patrzyłam w dół i widziałam przed sobą
mętną otchłań sprawiedliwości. Czekała z otwartymi ramionami, by ukołysać mnie
do wiecznego snu. Mówiła do mnie, słyszałam wyraźnie jej słowa: „Nie bój
się, życie boli bardziej niż śmierć”.
Zaśmiałam się jak osoba, która postradała
rozum i cofnęłam się o krok.
Nie potrafiłam dokonać samobójczego aktu.
Nie chciałam znikać, nie chciałam umierać. Otchłań jednak wciąż o mnie
walczyła. Teraz nie szeptała już słodkim głosem, a krzyczała do mnie jak
najprawdziwszy koszmar i wyciągała do góry swoje długie macki. Czułam, że
chwyta mnie w swoje objęcia. Nie mogłam się już wycofać. Deszcz i wiatr stały
się jej orędowniczkami – zdradziły mnie, pchając prosto w przepaść.
Czerwona nić egzystencji urwała się
w momencie, gdy uderzyłam głową w betonowe podłoże – teraz leżała obok mnie,
niknąc w żałobnej czerni i tonąc w szkarłacie krwi. Powoli traciłam świadomość
tego, co się wokół dzieje. Wielki, czarny wór zakrywał moje ciało i moją twarz.
Czułam się jak niepotrzebne nikomu zwłoki, które lada moment wrzucą na stół w
prosektorium i bezlitośnie rozkroją. Ale czy to miało jakieś znaczenie? Już
nie. Poddałam się. Odeszłam tam, gdzie trafiają samobójcy – do
piekła.
Zamknęłam oczy z myślą, że to koniec, ale
nic się nie skończyło. Nie czułam bólu, nie czułam strachu, nie czułam niczego.
Rozchyliłam powieki w momencie, gdy zdradziecki wiatr uniósł nade mną obcą
pieśń.
„Kiedy niebo spada w
dół, milion gwiazd w ciszę gra, spójrz błękitem oczu na horyzont dnia”.
Patrzyłam nieobecnym wzrokiem na zanikające
za wzgórzem kolory codzienności i zastanawiałam się nad sensem słyszanych słów.
Nie rozumiałam ich. Niebo było bezgwiezdne i wcale nie spadało w dół. To ja
upadłam.
Usiadłam na mokrej trawie i dotknęłam
głowy, z której jeszcze przed chwilą lała się krew. Ani śladu czerwieni. Nie
wiedziałam czy mam czuć radość, czy smutek. W ostatniej chwili wycofałam się ze
zdradliwego aktu śmierci, ale najwyraźniej los wolał inne zakończenie mojej
męki. Czułam, jakby ktoś pchnął mnie wtedy w dół. Jakieś zdradliwe, chłodne
dłonie nieprzyjaciela. Może to sam Bóg zaśmiał mi się w plecy? Przez większą
część mojej marnej egzystencji stawałam mu naprzeciw i traktowałam jak wroga,
być może uznał, że potraktuje mnie z wzajemnością i odbierze to, co sam mi
podarował z chwilą narodzin – dar życia. Nie. Nie mógł tego zrobić. Nikt nie
mógł tego zrobić. Wciąż żyłam i miałam się dobrze. Może to był tylko sen?
Deszcz przestał padać, a jesienny podmuch
rozrzedził szare chmury nieba. Tak. Teraz widziałam gwiazdy.
„Czy widzisz cienką
linię, co dzieli losy dwa? Jeden w cień się bawi, drugi w świetle trwa”.
Kolejne słowa wdzierały się do moich uszu
jak nachalni intruzi. Odgarnęłam mokrą grzywkę z czoła i spojrzałam w górę.
Zaparło mi dech w piersiach. Niebieskie oczy rozszerzyły się w zdziwieniu,
podobnie jak usta, mogące teraz wciągnąć oddechem cały świat.
Biały, aksamitny materiał szybował w
powietrzu niczym majestatyczny ptak, pełen gracji i taktu. Jak za pomocą
magicznej różdżki, odsłonił siedzącą na metalowym pręcie zniszczonej konstrukcji
budynku dziewczynę. Jej długie nogi zwisały w dole, kołysząc się w rytm muzyki.
Była bosa. Pełen blask księżyca padał na jej posturę, czyniąc ją cieniem, a nie
realną istotą. Mogłam tylko rozpoznać kolor jej włosów powiewających na
wietrze. Miedź. Była wyprostowana, elegancka, a w rękach trzymała skrzypce –
stanowiła z nimi nierozerwalną jedność. Głowę przechyliła lekko w bok. Powieki
zamykała powoli, jak gdyby usypiała wbrew własnej woli. Wydawało się, że lada
moment spadnie w dół jak uśpiona kukła i poniesie za sobą biały ogon sukni,
jednak tego nie zrobiła. To był tylko trans, preludium ciszy i skupienia
przygotowujące ją do koncertu.
Symfonia cienkiego instrumentu i
delikatnego głosu nieznajomej zjawy rozbrzmiała echem wśród gruzów opuszczonego
budynku. Wszystko w jednym momencie zamarło. Nawet ja. Słowa spokojnej piosenki
wrzynały się w moją głowę jak nieproszone pasożyty, które trudno usunąć. Było w
nich coś, co mnie irytowało i coś, co odprężało. Przedziwne uczucie, nie z tego
świata.
„Duszo moja, błądząca w
chmurach, skąpana w księżycu, lecz w ziemskich lurach, dostałaś drugą szansę,
ciało twoje tonie, szkarłatne kolory chwytasz w blade dłonie”.
Na dźwięk wyraźnie brzmiących w głowie
słów oblał mnie zimny pot. Drobne mrówki przebiegły po mojej skórze, zbierając
szczątki słonej wody, a potem zaniosły je do wnętrza mrowiska strachu. Piosenka
brzmiała delikatnie, a jednak miała w sobie nutkę grozy. Z zapartym tchem
słuchałam jej do końca.
„O, prowadź skazanych, oświetlaj im drogę, słowem naznaczonych ust wysysaj ich
trwogę, jak bogini ogniska, co w domu z drewna płonie, połóż ich głowy w
matczynym serca łonie. Jesteś lampą horyzontu, świetlistą drogą ku życiu, dla
ludzi nieznaną siłą, bytującą w ukryciu…”.
Dziewczyna
wstrzymała grę na skrzypcach i spojrzała na mnie z góry. Z cienia wyłoniła się
wąska kreska uniesiona w kącikach do góry – układała się w lisi, chytry
uśmiech. Biała dama wyglądała jak zjawa, jak koszmar. Bałam się jej. Byłam
sparaliżowana od korzeni nóg po liście głowy. Nie potrafiłam się cofnąć, wciąż
stałam w jednym miejscu.
Drewniany instrument uderzył z głośnym trzaskiem w kamienie i nakarmił
sosnowymi drzazgami jesienną trawę. Wzdrygnęłam się, a gdy spojrzałam w górę,
biały, aksamitny materiał przysłonił mi oczy. Biała dama wylądowała w
poszarzałej trawie, krok przede mną. Uczyniła to bezgłośnie, jak dusza
pozbawiona ciała.
Szal w kolorze bieli został pochwycony
przez wiatr i w jednej chwili odsłonił twarz nierzeczywistej postaci. Nagle
nierealne stało się realne.
– Mieszkasz wśród nieznanych pól,
w krainie tam, gdzie niebo spada w dół. – Piosenka została skończona,
a ja nareszcie mogłam dojrzeć twarz przerażającej zjawy. Odetchnęłam ze
spokojem, gdy lisi uśmiech przeistoczył się w miły, a ciemne oczodoły ujawniły
prawdziwy, zielony kolor. Biała dama wyglądała jak najzwyklejsza nastolatka.
Jak ja, choć niewątpliwie to ją wybrałaby większość społeczności męskiej.
Patrzyłam na jej bladą posturę i
zastanawiałam się, dlaczego spotykam ją na swojej drodze. A co, jeśli naprawdę
umarłam i widziałam przed sobą anioła? Nie, samobójcy trafiają przecież do
piekła – to ich kara za odrzucenie daru życia. Więc kim była?
Diabłem? A może białą śmiercią?
Miedzianowłosa postać podała mi chudą
dłoń. Przez chwilę patrzyłam na nią, próbując zrozumieć jej intencje, w końcu
jednak uścisnęłam bladą rękę i spojrzałam prosto w głęboką zieleń jej
trawiastych tęczówek.
– Witaj w naszym świecie – odezwała się
miłym dla ucha głosem, molestującym delikatność.
Zamarłam. Czułam, że tonę w zieleni, która
staje się nagle głębokim bagnem bez dna. Jej spojrzenie było niebezpieczne.
Wyrwałam dłoń z jej uścisku, okazując brak zaufania.
– Jakim świecie? – odezwałam się
ochrypłym, niskim głosem, niepodobnym do mojego.
Dziewczyna zaśmiała się wesoło i
dźwięcznie. Nie odpowiedziała na moje pytanie. Odeszła ode mnie krokiem nimfy
leśnej i uklęknęła nad szczątkami drewnianych skrzypiec. Wpatrywała się w nie
zastanawiająco z nostalgiczną nutą zamysłu, aż w końcu klepnęła je w
niewiadomym celu dłonią. Drewniane drzazgi uniosły się w górę i zaczęły
wirujący taniec śmierci – ich śladem podążyła czarna smuga, która oplotła je i
przytwierdziła do swoich sióstr cienistym klejem. Skrzypce złożyły się w
całość. Wyglądały jak nowe.
Wydałam z siebie
okrzyk zaskoczenia mieszanego z przerażeniem. Teraz nie miałam już wątpliwości
co do tego, że jestem martwa. Magia nie istnieje dla świata rzeczywistego.
–
Dobrze myślisz, Maire – odezwała się zjawa. Chwyciła skrzypce w zgrabne dłonie,
a bose stopy skierowała śladem powrotnym przez udeptane liście. Znów stała przy
mnie, a ja nie mogłam nic powiedzieć.
–
Świat, do którego trafiłaś, znajduje się tam. – Biała dama wskazała smyczkiem
skrzypiec w miejsce, gdzie ziemia ustępowała miejsca niebu. – Tam, gdzie
horyzont. Między niebem a piekłem. – Przerwała i spojrzała na mnie z uśmiechem.
– Tam, gdzie niebo spada w dół.
Skoro
nie dostąpiłam zaszczytu przebywania z diabłami lub aniołami, zostałam
potraktowana jak potępiona. Utknęłam na Ziemi. Jestem duszą czy wciąż stanowię
jedność z ciałem? Jestem samobójcą czy ocalałym człowiekiem?
–
Umarłaś. – Moje najgorsze myśli zostały potwierdzone. – Sama tego chciałaś,
prawda? – Dziewczyna uśmiechnęła się szeroko i przechyliła głowę w bok. Teraz
przypominała mi postać z horroru. – Jesteś samobójcą, Maire.
–
Nie jestem! – Wykrzyknęłam. – Ktoś mnie pchnął!
Byłam zaskoczona
własnymi emocjami. Dlaczego tak bardzo siebie broniłam? Przecież chciałam
umrzeć, chciałam pożegnać się ze światem. Nie miałam już sił, aby na niego
patrzeć. Nie miałam sił, aby patrzeć na siebie – obraz malowany ciemnymi
pastelami, niknącymi za kotarą życia. Czy chciałam kogoś obarczyć własnymi
winami? Gdybym sama nie skoczyła z budynku, zapewne zabiłabym się w inny sposób
i inny dzień. Ile mówi się o zażywaniu tabletek nasennych czy podcinaniu żył?
Biała dama kiwnęła głową porozumiewawczo. Znów była zwyczajną nastolatką, a jej
oczy nie wyrażały nic nieludzkiego – patrzyły w ziemię ze smutkiem.
– Cień samobójcy – powiedziała.
Czegoś tu nie rozumiałam. Jak mój własny cień mógł mnie popchnąć? Przecież
stanowił część mnie. Szedł w tę stronę, w którą ja chciałam iść, robił to, co
ja, podążał moim śladem.
– A co, jeśli to ty podążasz jego śladem, Maire? Jeśli to on szepcze ci do
ucha, co masz zrobić, a jego celem jest pozbycie się ciebie? – Nastolatka
zachichotała diabelsko. Nie byłam w stanie jej rozgryźć. Raz wyglądała i
zachowywała się jak człowiek, raz jak nierealna istota z najgorszych koszmarów.
Która postać była prawdziwa?
– To nie jest możliwe – odpowiedziałam w końcu.
– Cienie to zdradliwe istoty.
Jej głos stał się zadziwiająco niski i ostry. Zielone oczy zwęziły się, tworząc
wąskie szparki jak u kota szykującego się do ataku. Ona jednak nie atakowała,
zamiast tego ułożyła skrzypce w dogodnej pozycji do gry i przyłożyła smyczek do
struny. W ciszy spoglądała na drewnianą taflę, która odbijała światło księżyca.
Już po chwili dodała:
–
Niszczą przyrodę, niszczą świat, pozbawiają go barw. Niszczą ludzi i zmuszają
ich do podjęcia ostatecznej decyzji.
Zanim zdołałam odpowiedzieć, cienki i przeraźliwy pisk instrumentu wiolinowego
poraził moje uszy. Zatkałam je, pragnąc uciec od muzycznego horroru. To jednak
nic nie dało.
Ciemne macki wyrosły z ziemi jak
niewinnie dojrzewająca roślina i zaczęły piąć się ku górze. Ich czarne odnóża
sięgały po mnie w falującym tańcu. Nie byłam w stanie uciec, ciemne liny
oplatały moją szyję, nogi, ręce i duszę. Ślizgałam się po podłożu jak po
lodzie, aż w końcu wylądowałam bezboleśnie w trawie. Ciemność zdawała się mnie
pochłaniać, a ja nie mogłam nawet wydać z siebie okrzyku. Nie widziałam białej
damy, ale słyszałam wyraźnie jej głos przebijający się przez piskliwy oddźwięk
instrumentu.
– Niespełniona
miłość, problemy ze zdrowiem i niewrażliwi rodzice w nałogu. Kpina rówieśników,
niezdolność do wyrażania emocji, brak marzeń, problem z własną osobą.
Zamknięta, zatracona w sobie, niespełniona – mówiła monotonnym, usypiającym
głosem. – Zniknęła, bo tak naprawdę nigdy nie istniała.
Nie
widziałam nic z wyjątkiem czerni, rękami dotykałam pustki. Nie miałam pojęcia,
co się dzieje. Czułam się, jakbym została pochłonięta przez nieznaną masę
złożoną z nicości. Tonęłam w niej. Czy kiedykolwiek się stąd wydostanę?
Pragnęłam ujrzeć choć odrobinę światła, zaledwie smugę. Bałam się być sama w
ciemnościach. Obcy człowiek obok mógłby być w tym momencie moim przyjacielem.
Gdyby istniał i gdyby tu stał. Tak naprawdę byłam sama. Całkowicie sama.
Ultradźwiękowa melodia powołana w ruch
przez struny zniknęła echem w pustce, zostawiając mnie na pastwę ciszy. Byłam
tak silnie zdesperowana, że miałam ochotę otworzyć buzię i przeprowadzić ze
sobą konwersację. Milczenie zabijało mój umysł.
– Pobudka – usłyszałam.
Otworzyłam gwałtownie oczy i spojrzałam w
górę. Miedziane włosy zwisały nade mną jak gałęzie wierzby płaczącej –
wyglądały, jakby chciały mnie chwycić za szyję i udusić. Przed sobą miałam
twarz białej damy. Chciałam wstać i zacząć uciekać, ale szybko zorientowałam
się, że nie jestem w miejscu, gdzie ucieczka mogłaby być bezpieczna. Dłońmi
dotknęłam nierównej i pochyłej powierzchni chłodnego materiału. Spojrzałam w
dół. Dach. Znów niemożliwe staje się możliwe.
Dziewczyna odskoczyła w bok niczym leśna
wróżka nieważąca ani grama. Teraz byłam w stanie przenieść się do pozycji
siedzącej.
Spojrzałam w dal na kołyszące się korony
drzew, które zdawały się szeptać do mojego ucha zagadkowe odpowiedzi. Wśród
nich wyłonił się głos skrzypaczki:
– Poznajesz? – spytała.
Zacisnęłam dłonie w pięści i zasyczałam
jak wąż – gdybym mogła, zaczęłabym pluć jadem.
Znajdowałam się na dachu własnego domu.
Nie potrafiłam zgadnąć, dlaczego akurat tu. Z wrażenia stanęłam na pochyłym
podłożu. Nie spodziewałam się, że w tym samym momencie zostanę z niego
zepchnięta. Gdy spadałam w dół, słyszałam wesoły, dziecięcy śmiech białej damy,
która najwyraźniej znakomicie się bawiła. Nie zdążyłam nawet krzyknąć, gdy
uderzyłam w twarde podłoże. Spodziewałam się bolesnego upadku, nie śmierci, w
końcu już nie żyłam, a jednak nie poczułam niczego. Wylądowałam w trawie jak
pióro ptaka, które nic nie waży. Czy tak czuje się każdy, kto umarł i utkwił
pomiędzy niebem a piekłem?
Bez problemu podniosłam się z trawy i
otrzepałam czarne spodnie z piachu. Bałam się nawet spojrzeć w kierunku domu.
Od mojego zniknięcia mogło minąć zaledwie kilka godzin, nikt jeszcze nie
wiedział, co się stało. Kiedy odkryją, że mnie nie ma? Może nawet nigdy.
Czasami zaczynałam wątpić w to, że rodzice wiedzą kim jestem. Gdy któreś z nich
zaczynało kolejną aferę rodzinną i rzucało szklaną butelką na oślep, nie zdawało
sobie sprawy z tego, że jej odłamki najbardziej ranią mnie. Byłam jak wiatr –
delikatna, codzienna, niewidzialna, przemykająca pomiędzy ludźmi jak nietoperz
wśród nocnych koron drzew. Nikt mnie nie dostrzegał i może ja sama byłam ślepa?
– Podejdź – odezwała się zjawa. Siedziała
na krańcu dachu ze swoimi skrzypcami przy boku i machała bosymi stopami w górze
jak niemogące się doczekać niespodzianki dziecko. Jej podejrzliwie miły uśmiech
zaczynał budzić we mnie podejrzenia.
Biała dama nie dała mi czasu na
zastanowienie. Jesienny wiatr, który był jej sprzymierzeńcem, popchnął mnie do
przodu i zmusił do wtulenia głowy w szklaną taflę domu. Gdyby moje serce biło,
zapewne wstrzymałoby w tym momencie przepływ krwi.
Dlaczego tak bardzo bałam się miejsca, w
którym spędziłam większość życia? Już nikt nie może mnie uderzyć ani zrobić mi
krzywdy. Odłamki szklanych butelek, ciężkie dłonie, przedmioty codziennego
użytku – to wszystko ominęłoby teraz moją niematerialną powłokę lub przebiłoby
ją bez uszkodzeń – skoro nic nie ważyłam, musiałam być duchem.
Spojrzałam w głąb mieszkania. Na pierwszy
rzut oka wszystko wydawało się być takie, jak powinno – niebieskie ściany,
hebanowe, zniszczone meble, ulubiony fotel mojego czarnego kota i kilka ledwo
żywych roślin, błagających o życiodajną strawę. Dopiero po chwili dostrzegłam w
cieniu salonu dwie nieznane mi sylwetki. Jedna z nich należała do młodego
chłopaka – wykrzykiwał coś do kobiety stojącej obok. Musiałam zmrużyć oczy,
żeby dostrzec ich twarze. Nastolatka nie znałam, ale osobę, z którą się kłócił
– owszem. To była moja matka. Ledwo ją poznałam. Miała zniszczoną twarz pełną
zmarszczek i przerzedzone blond włosy. Była wychudzona i blada. Chłopak, który
się z nią kłócił, wyglądał jak młodsza, nastoletnia wersja mojego ojca.
Wstrzymałam dech. Nie, nie mogłam dopuścić
do siebie myśli, że…
– Tak – odezwała się za moimi plecami
zjawa. – Gdybyś istniała, to byłby twój brat, ale ty nigdy nie istniałaś,
Maire. Nie w tym świecie.
Potrząsnęłam głową z niedowierzaniem,
wciąż nie odrywając się od szyby.
Moja postać i jej historia zniknęły z tego
świata w chwili, gdy umarłam. Nie istniałam już dla tej rzeczywistości. Świat
zastąpił mnie innym istnieniem, które zmieniło bieg zdarzeń. Moja matka, mój
dom, otoczenie – to wszystko stało się dla mnie obce i odległe jak kraina, w
której nigdy nie byłam.
Czy mogłam nazywać siebie własnym
imieniem, skoro było tylko częścią żyjącej mnie? Czy mogłam myśleć o sobie jak
o człowieku, skoro byłam tylko błądzącym w obcych przestworzach piórem ptaka?
Kim tak naprawdę byłam w świecie znajdującym się pomiędzy niebem a ziemią?
– Nikim. – Biała dama odpowiedziała za
mnie. Szepnęła mi pełne zdrady, słodkie słówko do ucha i zaśmiała się – echo
jej radości wypełniło mój umysł.
Przyłożyłam rękę do szyby w momencie, gdy
ciemność znów chwyciła mnie w swoje ramiona i otuliła delikatnie jak swojego
przyjaciela. Teraz bardziej niż kiedykolwiek wcześniej chciałam powrócić do
tego, co było. Nie chciałam być częścią nocy, częścią pustki, częścią niczego.
Chciałam należeć, chciałam być, chciałam żyć!
Sztuczna łza spłynęła po policzku mojej
duszy i zniknęła gdzieś w trawie. Osoba, która była kiedyś moją matką, wciąż
kłóciła się z synem. Patrzyłam na nich do momentu, kiedy cienista masa nie
położyła swojej ogromnej łapy na moich oczach. Widziałam jak syn uderza matkę w
twarz. Ja nigdy tego nie zrobiłam. Nieważne ile razy byłam krzywdzona, nigdy
nie tknęłam ani matki, ani ojca. Chciałam krzyknąć, chciałam rozbić szybę,
chciałam się tam dostać, ale wyciągnięta ręka utonęła w ciemnościach. Znów
zaczęłam spadać w dół.
Nie byłam w stanie wybaczyć mojej rodzinie
tego, jakie piekło mi zgotowali za życia, a mimo tego czułam, że ogarnia mnie
smutek. Popełniony błąd stał się nagle kamieniem, który ciągnął mnie na dno.
Miałam wyrzuty sumienia. Poczułam się jak gówniarz, który chwyta za tabletki
nasenne i połyka je w nadmiernej ilości, aby usnąć i nigdy się nie obudzić, bo
życie jest złe. Nie, nie czułam się jak on, byłam nim.
Niewidzialne łzy niknęły gdzieś w
piekielnej ciemności, która trzymała mnie w objęciach. Wyciągałam przed siebie
dłonie, ale ich nie widziałam. No, tak, przecież nie istniałam. W uszach
brzęczał mi piskliwy ton skrzypiec i cicha piosenka białej damy.
– Jestem nikim – powtórzyłam, a mój głos
odbił się echem od nieistniejących ścian.
Poddałam się bezwolnemu upadkowi, który
nie chciał nadejść. Leciałam w dół całą wieczność. Czy tak już będzie do końca
moich dni?
Ostre kolce zaczęły wbijać się w moją
skórę. Myślałam, że umarli nie czują bólu, a tymczasem nie mogłam nawet
krzykiem wyrazić tego, co czuję.
Ciemność jak czarna chmura dymu odpłynęła
w kąt pustego świata. Już nie spadałam. Siedziałam na wieńcu z różanych kolców
i widziałam własną krew, spływającą po dłoniach, nogach i brzuchu – białe
płatki róż przybrały jej kolor. Przed moimi oczami wirował długi ogon
sukni, wprawianej w ruch przez dziewczęcy koszmar. On również zaczął tonąć w
czerwieni.
Miedzianowłosa zjawa skąpana w szkarłacie
skakała wokół mnie tanecznym krokiem i śmiała się dźwięcznie. Rozsypywała wokół
siebie płatki róż, które w zawrotnym tempie chłonęły czerwień. Wyglądała jak
dziecko sypiące kwiaty do ślubu własnej matki. Obserwowałam uważnie każdy ruch
jej zgrabnych dłoni i bosych stóp. Nie wiedziałam czy to taniec śmierci, czy
namiętności, nie wiedziałam czemu służy i jak się zakończy. Jej postać znikała
z kąta w kąt – moje oczy za nią nie nadążały.
Stałam się nagle senna. Kolce wbijały się
we mnie coraz mocniej i wstrzykiwały równomiernie środek nasenny. Wydawało mi
się, że czerwona dama jest tuż nade mną, ale przed oczami wirowały mi już tylko
płatki róż. Zamknęłam oczy.
– Maire.
Męski głos szeptał tuż nad moim uchem.
Zmusiłam powieki do przebudzenia, choć doskonale wiedziałam, że będę tego
żałować. Nie chciałam zobaczyć smutnego przyjaciela, który gładzi mnie po
zakrwawionym policzku. Nie chciałam widzieć jego przejętych oczu, ani słyszeć
czegoś, co nie byłoby moim imieniem – słów wyrzutu. Zostawiłam go samego w tym
ludzkim bagnie. Nie wybaczy mi tego. Nikt z moich bliskich mi nie wybaczy.
Biała dama doskonale wiedziała co robi.
Była w końcu moim koszmarem, była moim oprawcą, była…
– Cieniem samobójcy.
Dźwięczny głos przeszył moje uszy. Senność minęła, a głowa przyjaciela
zamieniła się w głowę przerażającego cienia o złowieszczo błyszczących,
zielonych oczach.
– Tak,
Maire – odezwała się słodkim głosem dziewczyna. – Jestem twoim cieniem. Cieniem
samobójcy. To ja cię pchnęłam w przepaść. To ja cię zabiłam.
Poczułam nagłą złość. Złość, która była w
stanie wyrwać mnie z sideł nierealnych cierni. Wszystko było wizją wymyśloną
przez białą damę. Chciała mnie pogrążyć, chciała mnie skazać na wieczne
cierpienie.
Wyrzuciłam pięść do góry z zamiarem
trafienia jej w twarz. Ona jednak uciekła. Odprowadzona przez jej śmiech
wylądowałam na zimnym betonie, w tym samym budynku, w którym popełniłam
samobójstwo. Nie, to nie ja je popełniłam, to cień samobójcy zrobił to za mnie.
Tak naprawdę nie chciałam zginąć, to biała dama chciała, żebym tak sądziła.
Wkradła się w moje myśli, w moje sny, podsuwała mi rozwiązania, które zawsze
sprowadzały się do śmierci, a gdy się zawahałam, pchnęła mnie w przepaść.
Na
chwiejnych nogach przeniosłam się do pionu. Wiatr uderzył mnie w twarz w
momencie, gdy spojrzałam przed siebie. Rażący blask księżyca zaatakował moje
oczy, jakby pragnął przesłonić mi widok. Ja jednak wciąż widziałam. Widziałam
złociste, falujące włosy stojącej plecami do mnie dziewczyny. To nie byłam ja,
to nie był cień samobójcy, to było obce, żyjące ciało wciąż złączone z duszą.
Chciało zrobić to, co ja. Szlochało.
– Pchnij ją – usłyszałam tuż nad uchem zdradliwy szept. – Inaczej zostaniesz
potępioną duszą na wieki.
Zacisnęłam
pięści. Nie wierzyłam w ani jedno jej słowo. Nie po tym, co sama zrobiła. Czy
ona również była kiedyś nastolatką, pragnącą pożegnać się z życiem? Czy dała
się namówić na szepty cienia samobójcy, a potem sama się nim stała? Straciła sens
istnienia i zaczęła szkodzić innym?
Nienawidziłam
ludzi. Odkąd pamiętałam, niszczyli mi życie. Żyłam w biednej rodzinie. Moi
rodzice byli nałogowcami. Przyjaciel, którego kochałam, znalazł inną miłość.
Rówieśnicy dokuczali mi, popychali, bili i straszyli. Byłam zamknięta w sobie,
schorowana i samotna, ale nigdy nie chciałam się zabić. Zawsze miałam nadzieję
na lepsze jutro, na bezchmurne niebo i promienie słońca. Przychodziłam tu i
siadałam na szczycie dachu, czekając na lepsze jutro, które nigdy nie
nadchodziło. Czy mogło nadejść teraz?
Spojrzałam
na drżącą z zimna blondynkę, zanoszącą się płaczem. Lepsze jutro mogło nadejść,
ale już nie dla mnie.
Odepchnęłam białą
damę i zerwałam się do biegu, wprawiając odłamki gruzu w ruch. Chwyciłam obcą
dziewczynę za dłoń w momencie, gdy się zachwiała – to wiatr znów działał na
korzyść samobójców. Natura była zdradliwa.
Wielkie,
błękitne oczy spojrzały na mnie zaskoczone. Widziała mnie, chociaż byłam
martwa. Widziała mnie i wciąż żyła.
Wiatr ustał, księżyc
schował się za chmurami, a ja stałam, trzymając obcą nastolatkę za nadgarstek.
Nie wiedziałam, co powiedzieć, moje gardło ścisnął niewidzialny węzeł, tak
trudny do rozwiązania.
–
Kim jesteś? – padło pytanie.
Długo
milczałam. Otwierałam i zamykałam na przemian usta, próbując znaleźć
wytłumaczenie, które usatysfakcjonowałoby przerażoną nastolatkę. Widziałam, że
była gotowa do ucieczki. Bała się mnie, a przecież nie miała czego.
– Nikim –
odpowiedziałam wreszcie, zgodnie z obecnym stanem rzeczy. – I nie chcę, by
ktokolwiek stał się tym, czym ja się stałam.
–
Nie żyjesz? – Dziewczyna zbladła.
– Żyję.
Żyję tam, gdzie niebo spada w dół, i uwierz mi, nie chcesz tu być.
–
Dlaczego?
–
Życie jest piękniejsze, niż myślisz.
Dziewczyna
zacisnęła usta, pragnąc powstrzymać płynące spod powiek łzy. Nie wstrzymywałam
jej, pozwoliłam się wypłakać na obcym ramieniu.
Biały ogon
zawisnął tuż nad moją głową, a potem rozpłynął się w powietrzu, jak niknący w
świetle dnia cień. Uśmiechnęłam się, choć nie miałam ku temu konkretnego
powodu. Po prostu zabiłam. Zabiłam cień samobójcy i uratowałam obce istnienie.
Po raz pierwszy zachowałam się jak ktoś, kto nie myśli wyłącznie o swoim dobru.
Gdzieś w górze
słyszałam niosący się echem, dźwięczny śmiech białej damy. A może to tylko moja
wyobraźnia? Nie znałam jej intencji. Zachowywała się, jakby nie była jedną
duszą, a dwoma – pierwsza bawiła się w świetle księżyca i śpiewała
pokrzepiające pieśni, druga trwała w cieniu i próbowała mnie zniszczyć. Która z
nich była prawdziwa? A może były uzupełniającymi się i kontrastującymi
równocześnie istnieniami, które nie mogły bez siebie żyć? Czy to nie tak, że
biała dama pozostawiła mi wybór i to dzięki niej obrałam właściwą ścieżkę?
Chyba już nigdy się tego nie dowiem.
Uśmiechnęłam się. W mojej głowie rozbrzmiewały teraz usłyszane
niedawno słowa piosenki. Ułożyły się w całość idealnie pasującą do mnie.
Trafiły do głębi martwego serca, wypełniając je na nowo życiem. Teraz już
wiedziałam, kim jestem i kim zostanę na zawsze w tej krainie.
– Jestem lampą
horyzontu, świetlistą drogą ku życiu, dla ludzi nieznaną siłą, bytującą w
ukryciu – wyszeptałam, a w myślach dodałam:
Mieszkam wśród nieznanych pól, w krainie
tam, gdzie niebo spada w dół.
Lubię to!
OdpowiedzUsuń