niedziela, 25 września 2016

Moje życie to żart! [Cz.1]

Nareszcie publikuję jeden ze starszych tekstów. Ten liczy już jakieś 1,5 roku. Tragicznie mi się go czytało. Te wszystkie okropne błędy, zastanawianie się nad tym jak prościej można coś przedstawić... MATKO. A jednak jestem dumna, bo "Moje życie to żart!" było jednym z pierwszych shotów, jakie na poważnie stworzyłam. Umieszczony był w antologii u Aktiny z okazji prima aprilis. Na koniec mogę dodać, że... WCIĄŻ KOCHAM DASHIELLA.
PS. O dziwo justowanie nie zepsuło tym razem tekstu. Chyba.


Czy wiesz jakie to uczucie urodzić się w prima aprilis - w dniu, kiedy wszyscy stroją sobie żarty z twojego istnienia? Jeżeli nie - już zaczynam ci zazdrościć! Zapewne nie masz też okrutnego sąsiada, którym jest Dashiell Davis - mój wróg publiczny numer jeden na którego widok płakałam już, gdy byłam niemowlakiem. Dzisiaj kończę 18-naście lat i przeczuwam, że to będzie najgorsze wkroczenie w dorosłość, jakie mogło mnie spotkać. Tylko zaraz. Dlaczego Dashiell tak dziwnie się zachowuje i nie próbuje mi zniszczyć urodzin?
***
Zaczyna się.
Otworzyłam jedno oko i spojrzałam w sufit, aby upewnić się, że nic niechcianego nie spadnie mi na głowę. Test sprawdzający numer jeden zdany. Otworzyłam drugie oko i spojrzałam w bok. Na ścianie, niezmiennie od ponad trzech miesięcy, wisiał kalendarz z kotami. Wytężyłam zaspany wzrok i dla pewności rozczytałam dzisiejszą datę. 1 kwietnia zaznaczony był czarnym markerem. Męskie przyrodzenie, potocznie zwane przez młodzieżową społeczność "karnym kutasem", zarysowane wokół dużej, tłustej, kwietniowej jedynki, musiało być sprawką mojego młodszego brata. Wielki, drukowany, ręcznie robiony napis o treści: "urodziny potwora" także. Cóż, rodzina zawsze dbała o moje dobro w dniu 1 kwietnia.
Westchnęłam ciężko i ponownie spojrzałam w sufit.
Na świecie nie znałam bardziej niezadowolonej ze swoich urodzin nastolatki, niż ja. Zazwyczaj gdzie człowiek nie spojrzał, wszyscy cieszyli się z rocznicy swoich narodzin. No, chyba, że ktoś nie lubił świadomości, iż się starzeje lub dorasta, albo zwyczajnie nie miał z kim spędzić tego czasu. Mnie nie dręczył żaden z tych warunków. Mój powód do nienawiści był odrobinę bardziej skomplikowany.
Dzień 1-szego kwietnia od maleńkości zwałam "dniem przeklętej trójcy". Pierwszym powodem przeklętego czasu są – jak już idzie się domyślić – moje urodziny, drugim powodem: prima aprilis, czyli dzień żartów, trzecim: rocznica założenia restauracji moich rodziców. Ktoś mógłby się puknąć w głowę, patrząc na tak błahe powody do nienawiści, ale nie ja. Każda z tych okazji kryła w sobie nutkę zgrozy, a w połączeniu ze sobą dawały wybuchową mieszankę, zdolną do wprowadzenia w depresję najtwardszego zawodnika. Po 18-nastu latach na szczęście wciąż się trzymałam, a to wszystko dzięki osobistej terapii układanej przed snem, ostatniego dnia marca. „Poradzisz sobie, Lea, wytrzymasz wszystkie rodzinne żarty! Wytrzymasz wszystkie upokorzenia! Wytrzymasz nawet pracę w restauracji u boku swojego znienawidzonego przyjaciela!".
Chyba nie muszę mówić, że dzień 1 kwietnia zaczynał się i kończył zawsze tragicznie, obojętnie jak mocno bym się motywowała? A wszystko miało swój początek właśnie tego jedynego w roku kwietniowego poranka.
Westchnęłam i przeniosłam się do pozycji siedzącej.
Drugi test sprawdzający pora zacząć.
Odrzuciłam na bok kołdrę, dokładnie oglądając każdy zakątek i skrawek mojego łóżka. Dwa lata temu mój młodszy brat Jace, wrzucił mi do niego zaskrońca. Myślałam, że dostanę zawału, gdy coś nagle zaczęło mnie dotykać po nogach. Nigdy wcześniej tak szybko nie uciekałam i nie wrzeszczałam. Oczywiście całe moje rodzeństwo miało ze mnie niezłą polewkę. Na szczęście w tym roku nie miałam takich niespodzianek.
Odetchnęłam. Drugi test sprawdzający zakończony powodzeniem. Czas na trzeci.
Wychyliłam ostrożnie głowę i podniosłam do góry prześcieradło, zakrywające dół mojego łóżka. Cztery lata temu mój starszy brat Ryan, wyskoczył stamtąd w przebraniu chewbacci. Na jego widok zaczęłam się drzeć wniebogłosy i spadłam z łóżka, uderzając głową w kant szafki. Przez cały następny tydzień, chodziłam z bolącym, potężnym guzem na pół głowy. Rodzina oczywiście jak zawsze zanosiła się śmiechem na widok mojego strachu. W końcu to prima aprilis. Takie urodzinowe żarciki są jak najbardziej w porządku.
Test sprawdzający numer trzy zakończony powodzeniem. Czas na kolejną dziesiątkę. Komoda – gdzie pięć lat temu sięgając po szczotkę do włosów, natrafiłam na coś w rodzaju glutów trolla, kapcie, gdzie znalazłam pinezki, szafa i jedyny ocalały od zagłady strój różowego króliczka wielkanocnego, dywan obsypany obierkami po ziemniakach, klamka obsmarowana pastą do zębów wymieszaną z klejem super glue, drzwi obklejone plakatami Justina Biebera wraz z wymyślnymi przeróbkami w photoshopie z moją osobą w roli głównej, półka z której zniknęły wszystkie moje książki, a ich miejsce zastąpiły gazety pornograficzne, przewrócone doniczki z kwiatkami oraz wielka czerwona karteczka z napisem: "wszystkiego najlepszego, wąchaj kwiatki od dołu" i reszta niecodziennych i jakże pomysłowych kawałów, mających na celu upiększyć moje życie z rana. Wszystkie testy – o dziwo – zakończone powodzeniem. Bałam się, że mogłam coś pominąć, bałam się, że coś lub ktoś czai się w zakamarkach mojego pokoju, ale przecież wszystko już sprawdziłam. Co się działo? Czyżby kolejny już z rzędu przeklęty dzień, przyniósł ze sobą zbawienie? A może rodzina uznała, że skoro dziś wkraczam w dorosłość, żarty nie są już dla mnie? Nie miałam pojęcia. Nie będę narzekać na coś, co powinno mnie dziś cieszyć.
Wyjęłam z szuflady szczotkę do włosów, dla pewności oglądając ją z każdej strony i zaczęłam rozczesywać moje długie kasztanowe włosy. Zerknęłam w lusterko stojące na komodzie. Miałam nadzieję zobaczyć tam swoją twarz, ale zamiast tego, tkwiła na nim karteczka z napisem: "Wszystkiego najlepszego – dziś dzień bez żartów!". Przybrałam podejrzliwą minę. Mam im ufać? Wiem, że powinno się pokładać wiarę w swoją własną rodzinę, ale pierwszego kwietnia nie ufałam zupełnie nikomu. Nawet własnej osobie.
Zerwałam wiadomość z lusterka i spojrzałam we własne odbicie. Pod moimi niebieskimi oczami widniały przerażające cienie. 1-go kwietnia wydawały się wyglądać jeszcze gorzej niż zwykle. Nawet drobne piegi na mojej twarzy straszliwie zaczęły rzucać się w oczy. Chyba popadam w paranoje.
Klepnęłam się w twarz i podniosłam z łóżka. Powoli i ostrożnie podeszłam do szafy – wyjęłam z niej przygotowany dzień wcześniej zestaw ciuchów. Czarna, przydługa koszulka z napisem "My life is a joke", czarne spodnie i dla odmiany – różowe skarpetki. Ubiór odpowiadał mojemu dzisiejszemu mrocznemu nastrojowi, a róż był symbolem wiecznej nadziei. Znakomicie.
Kiedy wyglądam już jak pół człowiek, mogłam iść na śniadanie. Może tym razem zostanę przywitana gromkimi okrzykami i śpiewami? Może wreszcie dostanę normalny tort, a nie tak jak w tamtym roku, ciasto w kształcie różowego kucyka Ponny z napisem "5 latek” – do tej pory zastanawiałam się czy to było celowe.
Biorąc głęboki wdech, chwyciłam za klamkę i z wielkim rozmachem otworzyłam drzwi. Nim jednak przekroczyłam próg, dostałam czymś zaskakująco ciężkim w twarz. Uderzenie było na tyle mocne, że wytrąciło mnie z równowagi. Oczywiście długo nie musiałam czekać. Za chwilę rozległy się śmiechy dzieciaków.
Jęknęłam bezradnie i spojrzałam w pobielany sufit.
Dzień przeklętej trójcy pora zacząć, Leanne Danell, lat 18, melduje się na posterunku.
– Bardzo śmieszne – burknęłam, przenosząc się do pozycji siedzącej. Na moich ustach pojawił się szyderczy uśmiech.
 Liczne rodzeństwo, mające w swoim składzie 9-letnią July, 11-letniego Jamesa, 12-letnią Lilyanne, 14-letniego Jace'a i 16-letniego Benjamina, tarzało się właśnie po podłodze, nie mogąc wyrobić ze śmiechu. Mnie było odrobinę mniej zabawnie.
Przewracając oczami, podniosłam się z ziemi, wyrwałam z rąk Jace'a czerwoną rękawice bokserską i rzuciłam ją gdzieś na koniec przedpokoju. Niech się cieszą. Ja po prostu muszę za wszelką cenę przeżyć ten dzień. Jak co roku, aż do śmierci.
Wzięłam głęboki wdech i zeszłam po schodach na dół. Z kuchni doszły mnie głośne i podekscytowane rozmowy rodziców oraz zapach smażonego bekonu. Zapewne dziś na śniadanie jajka na bekonie z tostem i szklanką soku pomarańczowego. Standardowy posiłek domowy. Wysoko energetyczny, specjalnie dla Leanne, mogącej nie przeżyć dzisiejszego dnia. Dziękuję rodzino, że tak się o mnie troszczysz.
Tuż obok mnie przeleciała zgraja roześmianych dzieciaków. Oczywiście. To oni zawsze byli pierwsi do jedzenia, mi zostawały tylko ochłapy. Nieważne, że miałam dziś urodziny. W końcu to przeklęty czas 1 kwietnia.
– Dzień dobry – przywitałam się, wchodząc z potężnym ziewnięciem do kuchni.
– Dzień dobry, kochanie! – zawołała radośnie mama. Miała na sobie różowy fartuszek. Kasztanowe włosy spięte były w koka, na nogach spoczywały puchate, niebieskie kapcie. Ten widok to już codzienność.
– Wszystkiego najlepszego! – usłyszałam rodzinny, zgodny okrzyk.
Przewróciłam oczami i kiwnęłam dziękująco głową. Moją misją było teraz zdobycie przynajmniej jednego jajka z jednym bekonem i tostem. Oczywiście uprzedził mnie Jace – rzucił się na talerz jak wygłodniałe zwierzę.
– Nie obchodzi mnie, że masz dziś urodziny – prychnął. – Dorastam, potrzebuję jedzenia.
– Rzeczywiście. Ja go już nie potrzebuję i tak jestem liliputem z tłustym dupskiem. Precz z kaloriami dla wielorybów! – wykrzyknęłam mało entuzjastycznie, wznosząc ręce do góry. Cóż, musiałam zadowolić się zwykłym tostem.
Usiadłam przy stole. Nie zdążyłam nawet ugryźć mojej śniadaniowej przekąski, gdy nagle mama wyskoczyła z białym pudełkiem przed mój nos. Uniosłam brew, patrząc na nią pytająco.
– Niech zgadnę – mruknęłam. – Skończyłam 18 lat. Co tam będzie? Tort w kształcie męskich genitaliów, cycki zagłady czy może kolejny kucyk Pony, tym razem w niebieskim kolorze i z napisem "6 latek"? – spytałam, wzdychając.
Moja mama nachmurzyła się.
– Nie myśl tak pesymistycznie, skarbie – powiedziała. – To coś, co cię miło zaskoczy.
Spojrzałam na nią niepewnie. Mordercze błyski w oczach zdradzały jej chytry plan. Aż się bałam tam zaglądnąć. Czyżby to była kolejna rękawica bokserska, gotowa uderzyć mnie w twarz?
– No, dalej – szepnęła mama, uśmiechając się promiennie.
Postanowiłam, że zaryzykuję, zresztą nie miałam wyboru.
Otworzyłam pudełko z rozmachem, odsuwając się od niego na bezpieczną odległość. O dziwo, nic się nie stało. Zaglądnęłam niepewnie do środka i przybrałam pokerową minę. Pustka, a w środku karteczka z napisem: "Prima aprilis!".
Jęknęłam bezradnie, słysząc śmiechy rodziny. Czy oni nie naprawdę się nie domyślili, że mam dosyć durnych żartów? To tak, jakby kpili z moich narodzin. To tak, jakby życie kpiło ze mnie. "Urodziła się 1 kwietnia? Niech każdy robi sobie z niej jaja! Będzie zabawnie!".
– Dzięki, mamo – mruknęłam niechętnie, wkładając tosta do ust.
Matka uśmiechnęła się do mnie delikatnie i pogłaskała po głowie.
– To tylko żart, kochanie – powiedziała kojąco. – Prawdziwy tort dostaniesz wieczorem.
– Dzięki, mamo – powtórzyłam beznamiętnie, żując tosta w taki sposób, jakbym spożywała co najmniej podeszwę.
Grunt to skończyć śniadanie, założyć plecak i wyjść z domu. Poza nim powinno być już lepiej. Moi znajomi starali się mnie oszczędzać w urodziny. Mimo chęci na drobne żarciki, zazwyczaj zostawiali mnie w spokoju. Wiedzieli, że ten dzień nigdy nie wyglądał dla mnie zbyt dobrze. Raczej starali się mi umilić czas drobnymi prezentami i wesołymi rozmowami. To dzięki nim ten dzień nie był aż taki straszny.
Spojrzałam na zegar w kształcie kota, który wisiał w kuchni nad zmywarką. Jeszcze dziesięć minut i spokojnie mogę wychodzić. Najpierw muszę jednak przeżyć dostawę prezentów, które mogą się okazać równie zabójcze jak niespodzianki z rana. Na szczęście byłam już na nie przygotowana.
Gdy tylko skończyłam żuć najgorszego tosta mojego życia, rodzeństwo rzuciło się w moją stronę z różnymi pakunkami. W ich oczach widziałam łobuzerskie błyski. To nie zapowiadało niczego dobrego.
– Ja pierwsza! – wykrzyknęła najmłodsza z nich, July. Zanim ktokolwiek zdołał coś powiedział, wyciągnęła przed siebie rysunek godny podziwu dla 9-latki. Nabazgrany potwór z wystającymi zębami, wyłupiastymi oczami oraz przykrótkimi rączkami i nóżkami. Cóż, w ten sposób moja rodzina chciała przypomnieć mi najwyraźniej o tym, że nie jestem zbyt wysoka. Obok kolorowego rysunku, widniało moje imię napisane z błędem "Leane". Uśmiechnęłam się mimowolnie, klepiąc młodszą siostrę po głowie.
– Dziękuję, Jul – odpowiedziałam.
Kolejnym prezentem okazał się być różowy pakunek od 11-letniego Jamesa. Tu podejrzewałam większą intrygę. Moje rodzeństwo nigdy nie kryło się z zabójczymi zamiarami.
Westchnęłam ciężko i ze znudzeniem otwarłam kolejny prezent. Na dnie pudełka leżało lusterko. Z wierzchu wyglądało dosyć ładnie. Srebrne, otoczone złocistymi zdobieniami cudo. Wiedziałam, że czeka mnie coś „zaskakującego” – nie bez powodu leżało lustrem do dołu. Podniosłam je i obróciłam na właściwą stronę. Na moje usta wszedł ironiczny uśmieszek.
– Dzięki, Jim, wygląda identycznie jak ja – odparłam beznamiętnie, wpatrując się w przyklejony do lusterka wizerunek rekina bez zębów. U jego dołu był mały czerwony napis: "lustereczko, powiedz przecie, kto jest najpiękniejszy na świecie?". Rzeczywiście, muszę się zgodzić z bratem. Wyglądałam jak bezzębny rekin. Wnioskuję, że było to wspomnienie moich 16 urodzin, kiedy goniąc dzieciaki, wywaliłam się na schodach i wybiłam przedniego zęba.
Ponownie westchnęłam, oddając się dalszym terrorom prezentowym. Czas na 12-letnią Lilyanne. Natychmiastowo wręczyła mi kolorowe pudełko z czymś brzęczącym w środku. Uśmiechnęłam się na jego widok. Fasolki Bean Boozled.
– Spróbuj jedną! – wykrzyknęła Lily, a reszta dzieciaków poparła ją głośnymi okrzykami.
Przewróciłam oczami i otworzyłam pudełko, sięgając po pierwszą lepszą fasolkę. Bez chwili zastanowienia wrzuciłam ją do buzi. Cóż, takie szczęście w prima aprilis mogłam mieć tylko ja. Smak zgniłego jaja. Próbując zatrzymać dla siebie wewnętrznie przeżywany wstręt, uśmiechnęłam się uroczo w stronę mojego zawiedzionego rodzeństwa. Nie, nie dam im tej satysfakcji. Nie tym razem.
– Dzięki, Lily, to była najlepsza fasolka jaką kiedykolwiek jadłam.
Następny prezent był od 14-letniego Jace'a. Oczywiście zanim przedarłam się przez metry niebieskiego papieru, minęło sporo czasu. W końcu jednak dobrałam się do zawiniątka na samym dnie pudełka. Papier toaletowy w opakowaniu z napisem "Lea". Nie powiem, idealny żart. Godny mojego braciszka.
Dzieciaki zaczęły śmiać się jak szalone.
– Dzięki, Jace, zawsze chciałam dostać papier toaletowy z moim imieniem – mruknęłam od niechcenia, unosząc rolkę papieru do góry.
– Przyda ci się w czasie okresu – zaśmiał się brat.
– Z pewnością – burknęłam, siłą wyrywając ostatni prezent z rąk najstarszego z braci, 16-letniego Benjamina. W jego oczach lśniły tajemnicze błyski. Spodziewałam się kolejnego dowcipu. Cóż, mogłam się przynajmniej pocieszyć tym, że był to ostatni prezent. Bez chwili zastanowienia zaczęłam go odpakowywać. Był odrobinę bardziej skromnie przybrany, niż poprzednie prezenty, co prawdopodobnie miało mnie zmylić. Doskonale wiedziałam, że w środku mogła znajdować się nawet bomba. Na wszelki wypadek potrząsnęłam tajemniczym pudełkiem. Oddźwięk obijającego się o ścianki przedmiotu, dużo mi jednak nie podpowiedział. Zaryzykowałam. Wśród sterty podartych na kawałki chusteczek, znalazłam okrągłe pudełko. Pisało na nim: krem na zmarszczki.
– Dzięki, Ben, na pewno mi się przyda. W końcu jestem już taka stara, 18 lat to nie przelewki – mruknęłam, po czym podniosłam się z krzesła. Zegar ścienny wskazywał godzinę 7:40. Najwyższy czas się wynosić.
– Chłopcy, dziewczynki, zbierać się do szkoły – powiedziała radosnym głosem mama, popychając ich w stronę wyjścia. – Odwieźć cię, kochanie? – spytała mnie.
– Nie, mamo, przejdę się sama. Rozprostuję nogi – odpowiedziałam miło.
– W takim razie, widzimy się po szkole w restauracji – mówiąc to, pocałowała mnie w policzek.
Kiwnęłam głową.
Zgraja dzieciaków stojąca w przedpokoju, pomachała mi radośnie i wybiegła na dwór. Dopiero teraz zrobiło się cicho i spokojnie, czyli tak jak lubiłam.
Odetchnęłam z ulgą i usiadłam na moment w kuchni, zamykając oczy. Chciałam się wsłuchać w oddźwięk leniwie tykającego zegara, który choć trochę mnie uspokoi. Zamiast tego, w głowie rozbrzmiewało mi jednak głośne chrupanie tosta i stukanie obcasów mamy o posadzkę. Wiedziałam, że dzisiejszego dnia nie zaznam spokoju. Każdy nawet najmniejszy szczegół, będzie mnie irytował. W końcu to 1 kwietnia, dzień zagłady.
Jęknęłam bezradnie i walnęłam głową w stół.
– Ach! – wykrzyknęła mama.
Przechyliłam głowę w bok i spojrzałam na wchodzącą do kuchni rodzicielkę. W rękach trzymała jeszcze jedno, ładnie opakowane zawiniątko w kształcie prostokąta. Zastanawiałam się, co to znowu za głupi żart i jak bardzo ucierpię otwierając go. Miałam już dosyć.
– To prezent od jakiegoś tajemniczego wielbiciela – zachichotała.
– Nie żartuj sobie, mamo – mruknęłam.
– Mówię serio, Lea – westchnęła, podkładając mi pod nos prezent. Spojrzałam w jej twarz podejrzliwie. Rzeczywiście nie wyglądała, jakby żartowała, chociaż nie sądziłam, że mógłby to być jakiś tajemniczy wielbiciel. W moim 18-letnim życiu nie spotkałam jeszcze jakiegokolwiek chłopaka, który byłby mną zainteresowany w poważny sposób. Podrywy mężczyzn ograniczały się zazwyczaj do zwykłego puszczenia mi oczka, powiedzenia: "hej maleńka, jesteś taka ładna", trąbienia na środku ulicy i głośnych komentarzy dotyczących tylnym tyłka. Jak widać: nic szczególnego.
Przyjęłam pakunek i z cichym westchnięciem zaczęłam go odpakowywać. Jak wielkie było moje zdziwienie, gdy w środku ujrzałam książkę. I to nie byle jaką książkę, bo "W cieniu nocy" autorstwa Madlene Barrel, którą już dawno chciałam przeczytać. Na sam widok okładki przedstawiającej szmaragdowookiego przystojniaka, uśmiechnęłam się promiennie. Książkę wyrwałam z sideł papieru pakującego i przytuliłam mocno do piersi. Czułam, że będzie to jeden z lepszych prezentów dzisiejszego dnia.
                – Coś ci wypadło, kochanie – powiedziała mama. Skinęła głową pod moje nogi.
Sięgnęłam ręką pod stół. Leżała tam drobna karteczka na której znajdowały się ukośne słowa. Może to będzie podpowiedź od mojego "tajemniczego wielbiciela".
– Jestem żartem, pustym śmiechem, głosem bożym, diabła echem, patrzę w niebo, patrzę w ziemię, wiem, że nigdy się nie zmienię – odczytałam cicho. Sentencja wprowadziła mnie w lekkie zakłopotanie. Przyznam szczerze, że nie byłam zbyt dobrą interpretatorką tekstów. Nie miałam pojęcia kto mógł się kryć pod tą wyjątkowo wymyślną zagadką.
– Wiesz już kto to? – spytała podejrzliwie mama, spoglądając mi przez ramię. Właśnie ubierała na siebie wiosenny płaszcz w kolorze beżu.
Potrząsnęłam głową.
– Na pewno jakiś chłopak – zachichotała moja rodzicielką, klepiąc mnie czule po głowie. Chwilę potem złożyła szybki, pożegnalny pocałunek na moim poliku i skierowała swoje kroki w stronę drzwi. – Miłego dnia, skarbie.
– Nawzajem – mruknęłam, odkładając na bok karteczkę. Gdy drzwi od domu zamknęły się z głośnym trzaskiem, jeszcze raz spojrzałam w stronę upragnionej książki. Szeroki uśmiech rozpromienił moje oblicze. Wiem, byłam straszną materialistką, ale czułam, że dnia 1-szego kwietnia nic nie jest w stanie poprawić mi nastroju z wyjątkiem upragnionego prezentu. Być może ten dzień nie będzie taki zły? W końcu przeżyłam rodzinne żarty i wyszłam z nich praktycznie bez szwanku. Może wreszcie Bóg uśmiechnie się do mnie i przestanie się ze mnie śmiać, siedząc na jakiejś puszystej chmurce ze zgrają aniołów? Byłoby miło.
Potrząsnęłam głową, uśmiechając się ironicznie do swoich absurdalnych myśli. Zaczęłam oglądać swoją urodzinową zdobycz z każdej strony – to jedno z moich głupich przyzwyczajeń. Wszystko, co dostawałam, musiałam obejrzeć z każdej strony. Moje oko domagało się najdrobniejszych szczegółów mogących wykazać jakieś niedoskonałości czy udziwnienia. Na szczęście książka takich nie zawierała. Przynajmniej z wierzchu. Gdy ją otworzyłam, kolejny ukośny napis rzucił się w moje oczy.
– "W każdym żarcie jest odrobina prawdy" – odczytałam i nachmurzyłam się. Czyżby ktoś chciał zrobić sobie ze mnie jaja tego dnia? A może ta sentencja odnosi się do wcześniejszej karteczki, która wcale nie musiała dotyczyć tajemniczego wielbiciela? Szłam o zakład, że to ktoś z moich przyjaciół. Być może chcieli mnie pocieszyć? W końcu dzień 1 kwietnia to prima aprilis.
– Lea, masz jeszcze dziesięć minut – mruknął ojciec, nie podnosząc oczu znad gazety.
Zdziwiona spojrzałam w stronę zegara. Rzeczywiście. Muszę się pospieszyć, inaczej 1 kwietnia przywita mnie pięćdziesięcioma pompkami na w-fie z okazji spóźnienia.
Pakując swoją nową zdobycz do czarnego plecaka, obleganego przez miliony maleńkich, czerwonych różyczek, pomachałam tacie na do widzenia. Oczywiście odmachał mi z nachmurzoną miną, dalej wpatrując się w gazetę. Podzielność uwagi mojego ojca czasami mnie przerażała. A to niby kobiety mogą robić kilka rzeczy na raz.
Zabrałam się za ubieranie butów. Oczywiście zgodnie z dzisiejszym nastrojem, obowiązkowo: czarne obuwie. Trampki będą idealne na tą okazje. Przydałby się jeszcze parasol w tym samym kolorze. Odkąd skończyłam 13 lat, nie ufam kwietniowej pogodzie.
– Gotowa – mruknęłam do siebie, biorąc głęboki wdech.
Czas zmierzyć się ze światem. Czas zmierzyć się z dniem przeklętej trójcy.
***
               
Słońce wisiało wysoko na niebie. Oblegały je ciemne chmury, towarzyszące mojemu dzisiejszemu nastrojowi. Utożsamiałam się z obecną pogodą. Dzięki książce, którą dostałam, pojawiła się mała nadzieja na lepszy urodzinowy czas, nie mogłam się jednak pozbyć mrocznych myśli krążących mi po głowie. Przyznaję, myślenie o dniu 1 kwietnia jako najgorszym czasie swojego życia jest obsesją. Zaglądanie w każdy kąt w poszukiwaniu jakiegoś nieprzewidzianego w skutki żartu – też. Strach przed własnymi urodzinami – również. To jak choroba psychiczna, fobia, na szczęście nie myślę tak o każdym dniu, tylko o tym jednym, jedynym, najgorszym w ciągu całego roku. Czuję się wobec tej sytuacji usprawiedliwiona.
Zaciągając się świeżym, porannym powietrzem, przeszłam przez nasz ogród, znajdujący się za domem. Chcąc zdążyć do szkoły, musiałam używać magicznych skrótów. Niestety, aby je zastosować, musiałam przejść przez posiadłość sąsiadów. Mam nadzieję, że nie będą mieli mi tego za złe. Pani Davis dosyć dobrze dogaduje się z moją matką, czego niestety nie mogę powiedzieć o jej synu z którym od dziecka mam na pieńku. Plotki głoszą, że nawet jako niemowlaki płakaliśmy na swój widok. Wcale mnie to nie dziwiło, to musiał być znak.
Uśmiechając się ironicznie pod nosem, sięgnęłam do kieszeni po brzęczącego smartfona. Właśnie dostałam SMS-a od mojej przyjaciółki Lany. Wiadomość wywołała na mojej twarzy szeroki uśmiech. "Czekamy na ciebie, spiesz się, bo znikną!" oraz dołączone w załączniku zdjęcie, przedstawiające czwórkę moich przyjaciół z wyłupiastymi oczami i wyszczerzonymi zębami. Przed sobą trzymali talerz pełen muffinów. Przynajmniej jedna rzecz cieszy mnie dnia 1 kwietnia – przyjaciele.
– Hej – usłyszałam nagle nad głową.
Nie przewidując żadnej intrygi, zatrzymałam się pod balkonem Davisów i spojrzałam w górę. Nim zdołałam zareagować, na mojej głowie rozlał się śmierdzący alkoholem płyn. Przymknęłam gwałtownie oczy, czując nieprzyjemne pieczenie i syknęłam. Wcale nie musiałam się zastanawiać nad sprawcą owego zdarzenia. Tylko jedna osoba potrafiła uprzykrzyć mi życie w tak piekielnie bolesny sposób.
– Wszystkiego najlepszego z okazji pełnoletniości – odezwał się męski, ironiczny głos. – Wypij za swoje zdrowie.
Nadmuchałam poliki, czując zbliżający się gniew. Nie, nie mogę dać mu satysfakcji z czynionego zła. Co z tego, że wylał na moją głowę całą szklankę whisky z lodem. To nie jest ważne. W ogóle. WCALE!
Biorąc głęboki wdech, spojrzałam w górę i uśmiechnęłam się w najbardziej uroczy sposób jaki potrafiłam.
– Wszystkiego najlepszego z okazji twojego marnego żywotu – odpowiedziałam głosem przepełnionym fałszywą słodkością.
Chłopak wspierający się luzacko o balustradę balkonu, opuścił na dół szklankę, która roztrzaskała się o skrawek betonu. W jego oczach widziałam mordercze błyski, niezwiastujące niczego dobrego.
– Jesteś taka słodka i kochana, Leanne – przyznał, uśmiechając się szeroko niczym psychopata. – Zgiń z okazji swoich urodzin – zakończył mrocznym tonem głosu, spoglądając na mnie z wyższością.
– I wzajemnie – burknęłam pod nosem.
Dashiell Davis, 22 lata. Wysoki chłopak o jasnych blond włosach i orzechowych oczach. Dosyć blady, ostre rysy twarzy, urocze dołeczki w polikach. Zazwyczaj uśmiecha się w stylu "pana sarkazmu", a cała jego postawa mówi: "jestem władcą wszystkich ludzi, traktuję was jak robaki". Nie można mu było odmówić pięknej twarzy i umięśnionego ciała, za to charakter był wyjątkowo nietrafiony.
Dashiell to przede wszystkim niezadowolony z życia samotnik. Radość czerpał z dokuczania innym. Wredny, sarkastyczny, niemiły, bezlitosny, nie akceptował słabości, kpił z innych ludzi. Był moim wrogiem publicznym numer jeden i to już od czasów dziecięcych. Gdy byliśmy mali, kradł mi łopatki i foremki do robienia babek z piasku, umieszczając je w wyjątkowo wymyślnych miejscach, takich jak: buda dla psa, skarpety pana Johnnesa (nasz sąsiad), studnia i piwnica, w której straszy. Zawsze prowadziłam z nim bitwy słowne i fizyczne. Jako mała dziewczynka strasznie często się z nim biłam i muszę przyznać, że nigdy mnie nie oszczędzał. Zresztą... nie oszczędza mnie do dziś.
Praktycznie nic nas nie łączyło. Różniliśmy się zarówno w gustach żywieniowych, muzycznych, stylowych, jak i z charakteru, wyglądu oraz ze wszystkiego co tylko możliwe. Między nami tkwiła ogromna przepaść różnic, nie do przeskoczenia. Łączyły nas tylko dwie rzeczy: to, że urodziliśmy się 1 kwietnia oraz to, że nasze matki są przyjaciółkami. Dashiell był jedną z osób, które wiecznie stroiły sobie ze mnie żarty, nieważne, czy akurat był 1 kwietnia czy 22 grudnia. Oczywiście najwięcej było ich 1 kwietnia – wtedy obydwoje dokuczaliśmy sobie na wszelkie możliwe sposoby. Na moje nieszczęście, kumulacja żartów następowała zawsze podczas pracy w restauracji moich rodziców.
Tak jak już wspominałam, 1 kwietnia moja mama i tata, obchodzą rocznicę założenia restauracji. Co za śmieszny przypadek, że urodziłam się akurat, gdy moi rodzice ją otwierali. Moje pojawienie się tego wszystkich zaskoczyło. Jestem wcześniakiem. A to wszystko dzięki mamie, która pomimo nalegań taty, pracowała przy otwarciu jak za dwóch. Ponoć wejście na drabinę z ciężkim wiadrem farby przesądziło o wszystkim, dlatego na świat przyszedł ktoś taki jak Leanne Danell, śmieszny przypadek.
Powracając do motywu naszej pracy w rocznicę. Chcąc nie chcąc, Dashiell co roku pomagał nam w dniu tego święta, przez co czynił moje urodziny sto razy gorszymi. Obydwoje byliśmy kelnerami. Zazwyczaj bywała nią moja mama, ale 1 kwietnia to w końcu ważny dzień w restauracji. Wszystko jest przystrojone, dookoła rozbrzmiewa wesoła muzyka, każdy klient dostaje darmowy deser w postaci najlepszego sernika pod słońcem. Ludzi tego dnia wcale nie brakuje, jest ich wręcz trzykrotnie więcej niż zazwyczaj. Nie miłam nic przeciwko pracowaniu tego dnia, w końcu dla rodziców zrobiłabym wszystko, przeszkodzą jest tutaj mój wróg – Dashiell Davis.
– Ciekawe co pomyślą w szkole, gdy już z oddali poczują odór podrzędnego żula – odezwał się powolnym, irytującym i równocześnie seksownym głosem chłopak.
Miałam ochotę go czymś rzucić. Z trudem powstrzymałam się od chwycenia kamienia, ogradzającego pobliskie drzewko brzoskwiniowe.
– Na pewno nie pomyślą o tym, że oblał mnie jakiś kretyn wiszący na balkonie – skomentowałam, uśmiechając się krzywo. – Czyżbyś pił już od rana, drogi przyjacielu? – spytałam, spoglądając na butelkę whisky, stojącą na stoliku nieopodal niego.
Brązowooki uśmiechnął się ironicznie, podnosząc butelkę do góry.
– Za twoje przeklęte zdrowie – zaśmiał się złośliwie.
– Cóż, za twoje pewnie musiałabym wypić benzynę – warknęłam.
Blondyn wsparł się na dłoni i przekręcił głowę w bok. Przyznaję, wyglądał w tym momencie uroczo, co nie zmieni faktu, że i tak był kretynem.
– Odezwij się, gdy już odwiedzisz bak samochodowy rodziców, chętnie uraczę cię kilkoma płonącymi zapałkami – odpowiedział mrocznie. Jego oczy zaświeciły się w dziwnie morderczy sposób. Wyglądał teraz jak przerażający psychopata.
– Udław się whisky – warknęłam i zanim mój wróg zdołał cokolwiek odpowiedzieć, ruszyłam w dalszą podróż do szkoły. Byłam już spóźniona, tak więc pierwszą lekcję w-fu miałam z głowy. Nie musiałam się spieszyć. Teraz wystarczyło dotrzeć do szkoły i przed skończeniem pierwszej lekcji wychowania fizycznego, oczyścić głowę ze śladów zabójczych procentów. W końcu nie wypada przychodzić na lekcje "pijana".
Uśmiechnęłam się ironicznie do własnych myśli.
– Do wieczora, nędzna kreaturo – usłyszałam jeszcze za plecami.
Cóż, to nie mógł być lepszy początek dnia przeklętej trójcy. A wszystko byłoby dobrze, gdybym nie spotkała pana "piję już od rana za swoje zdrowie". Następnym razem wyrzucę z głowy pomysł dotyczący pójścia do szkoły przez skróty. Zdecydowanie.
Z nachmurzonym wyrazem twarzy, mijałam kolejne uliczki sąsiednich domów. Nastroju nie poprawiła mi nawet pani Nielsen, która podlewała na balkonie kwiaty i już z oddali życzyła mi łagodnego wejścia w dorosłość. Muszę panią zaskoczyć, moje życie 1 kwietnia nigdy nie było łagodne. Nie w sytuacji, gdy u mojego boku znajduje się Dashiell. Byłam ciekawa co takiego wymyśli, aby mnie pogrążyć w 18-naste urodziny. Wysadzi mi dom? Będzie mnie gonił wokół restauracji z nożem i próbował zabić? Zrobi z mojego rodzeństwa zakładników i każe za ich uwolnienie zaprzedać duszę diabłu? U niego naprawdę wszystko było możliwe. I pomyśleć, że większość dziewczyn z sąsiedztwa wzdychało na widok koszącego trawę Dashiella bez koszulki. Fakt, może twarz i ciało miał całkiem niezłe, ale jego charakter odstraszał najtwardsze zawodniczki. Każda dziewczyna pragnąca wyznać mu miłość, dostawała tą samą odpowiedź: "zgiń". Czasami miałam wrażenie, że Dashiell zwyczajnie nie lubi przedstawicielek płci przeciwnej. Kto wie, może w rzeczywistości był miłośnikiem panów. Nikt nie wie, co kryje się w zakątkach jego mózgu (jeżeli w ogóle go posiadał). Czasem przypominał mi prędzej bezmózgie zombie, niż człowieka.
Prychnęłam cicho pod nosem, gdy nareszcie wytoczyłam się z okręgu mieszkalnych domów i znalazłam na prostej, chodnikowej drodze. Czas mnie na szczęście nie gonił, mogłam iść powoli. Nie szłam, to chyba oczywiste. Byłam tak zdenerwowana dzisiejszym spotkaniem z sąsiadem, że pędziłam przed siebie jak wiatr. Cała się kleiłam i śmierdziałam alkoholem, na dodatek zobaczyłam twarz, której pragnęłam nie widzieć do końca swoich dni. Za jakie grzechy musiałam go znać? Za jakie grzechy musiałam mieć urodziny tego samego dnia co on?
Nim się obejrzałam, mój przyspieszony krok, natrafił na pewną przeszkodzę. Sprawcą bliskiego zetknięcia z rzeczywistością stał się słup.  Mogłabym w tym momencie zadać pytanie: kto go tu postawił, ale wszelakie rozważania były w tej chwili zbędne. Zawsze, gdy byłam zdenerwowana, wbijałam wzrok w ziemię, tym samym nie zważając na przeszkody znajdujące się na mojej drodze. Tym razem moją ofiarą okazał się słup, który niecnie powalił mnie na chodnik.
Jęknęłam bezradnie, rozcierając dłonią czoło. Miałam nadzieję, że nikt nie widział aktu mojej beznadziejności.
Na moment usiadłam na chodniku i rozglądnęłam się wkoło. Wszystko wskazywało na to, że tylko ja byłam świadkiem własnej głupoty, a przynajmniej tak sądziłam, dopóki nie usłyszałam przerażającego, ochrypłego głosu gdzieś od strony płotu. Natychmiastowo spojrzałam w tamtą stronę, czując płonące ze wstydu poliki. Na szczęście był to tylko jeden z podrzędnych żuli tego miasta.
– A co to, panienka słupa nie widziała? – spytał, rechocząc się.
Nie chciałam zaczynać rozmowy z kimś od kogo już na kilometr jechało miesięcznymi, niepranymi skarpetami mieszanymi z zapachem taniego wina.
Szybko podniosłam się z chodnika i zaczęłam iść przed siebie. Los jednak chciał innego obrotu sprawy. Tym razem zbuntował się mój but. Zahaczyłam nim o kratę prowadzącą do kanałów i jak na złość nie chciał odpuścić. Przeklęty los!
Do moich uszu znowu doszedł przedziwny śmiech.
– Kara za brak odpowiedzi! – odezwał się żul.
Spojrzałam w tył, piorunując go wzrokiem. Z trudem powstrzymałam się od niemiłych słów.
– Coś ci dolega, kochana? – spytał nieogolony pan, dzierżący w dłoni tani alkohol. Dopiero teraz zdążyłam uważniej się mu przyjrzeć. Stara, wełniana czapka, znoszony czerwony szalik, brudna i poszarpana kurtka, która już dawno straciła swój kolor i buty z dziurą, odsłaniające dużego palucha u stopy. Zarośnięty, brudny i szczerbaty typ. Oczy miał w kolorze jasnego nieba.
– Zbulwersowana jakaś, smutna widzę – kontynuował pan żul, uśmiechając się w przedziwnie uroczy sposób.
– Tak jakoś – mruknęłam, odwracając od niego wzrok i próbując wyrwać buta z sideł kraty.
– Może mogę pomóc? – spytał wesoło pijaczek.
Prychnęłam pod nosem.
– Pan raczej powinien pomóc samemu sobie – mruknęłam niemiło.
– Wolę pomagać innym, bo to o wiele ciekawsze.
Spojrzałam na niego i uniosłam brew. Niby jak typ, który niczego nie posiadał i przedstawiał sobą najgorszy obraz nędzy przedmieścia, mógł komuś pomóc? O jego bezradności przekonał mnie łyk wina pociągnięty z butelki.
– Spowiadaj się, dziecko, wysłucham jak niejeden człowiek – wyznał z uśmiechem na twarzy.
Nim się obejrzałam, zaczęłam po prostu mówić:
– Dziś mam urodziny i  jak zwykle nie jest fajnie – burknęłam z niezadowoleniem.
Pijaczek przekręcił głowę w bok przyglądając mi się z uwagą. Wyglądał tak, jakby właśnie o czymś myślał. Już po chwili jego twarz rozpromieniła się w uśmiechu. Ręką sięgnął po coś, co znajdowało się za jego plecami. Wcale mnie nie zdziwił widok pustej butelki, prędzej rozbicie jej o chodnik.
– Proszę – zaczął, wystawiając w moją stronę rozbitą butelkę. – Jedyne co ci mogę zaoferować to tulipanek z butelki – zachichotał. – Wszystkiego najlepszego.
Prychnęłam cicho. Nienawidziłam, gdy ktoś stroił sobie ze mnie żarty 1 kwietnia, a robił to już nawet pierwszy lepszy żul napotkany w drodze do szkoły. Pięknie.
Odwróciłam od niego wzrok i znowu pociągnęłam za buta. Nareszcie odpuścił.
– A więc urodziłaś się 1 kwietnia, w dniu głupich żartów – kontynuował żul, wyrzucając butelkę gdzieś za siebie.
– Dokładnie – burknęłam, pochylając się i poprawiając buta. – Dlatego wszyscy robią sobie ze mnie jaja – prychnęłam.
– Wiesz – zaczął po krótkiej chwili namysłu pijaczyna, pociągając w przerwie łyka wina. – Mam dla ciebie radę.
Spojrzałam na niego z uniesioną brwią. Podejrzewałam, że będzie to jakaś bezsensowna myśl. W końcu co mógł mi przekazać napity żul siedzący cały poranek pod płotem?
– Kiedy ludzie robią sobie jaja – zaczął głębokim, wręcz filozoficznym głosem – Zrób z nich jajecznicę – zakończył, puszczając mi oczko.
Westchnęłam bezradnie. I po co było mi tu stać?
Bez słowa ruszyłam przed siebie.
– Przeżyj ten jajeczny dzień, kochana! – wykrzyknął za mną mężczyzna.
Przewróciłam oczami i ruszyłam w dalszą drogę.
"Kiedy ludzie robią sobie z ciebie jaja, zrób z nich jajecznicę". Pewnie gdybym była w lepszym nastroju, zaczęłabym się z tego śmiać, jednak nie dziś. Po poranku pełnym niepowodzeń, nie miałam ochoty nawet na mojego ulubionego podwójnego, truskawkowego shake'a, a co dopiero na żarty żula. Gdzie tu radość z powodu wkroczenia w dorosłość? Gdzie radość z życia, gdzie z urodzin? Miałam dosyć pecha, który ciągnął się za mną od dziecka. Przecież wystarczyło, żebym urodziła się 5 minut wcześniej i wszystko byłoby w porządku, ale nie, los wolał dokuczyć akurat mi.
Prychnęłam cicho i ze złości kopnęłam w śmietnik, stojący na mojej drodze. Oczywiście jak to bywa w życiu 18-letniej Leanne Danell, niefortunnie trafiła się w duży palec od stopy i zgięła z bólu na chodniku.
Błagam, niech ten dzień się już skończy.
***

– Hej, a może za tym naprawdę kryła się jakaś głębsza myśl?
Spojrzałam ukradkiem na moją przyjaciółkę, Lanę, uśmiechając się ironicznie. O dziwo, tylko ja byłam sceptycznie nastawiona do "pana żula" spod płotu. Reszta moich przyjaciół rozważała namiętnie jego wypowiedź. Nie widziałam w tym sensu, bo jak już wspominałam, dobrą interpretatorką nie jestem. Miałam raczej umysł ścisły, nie humanistyczny.
– Niby co? – spytałam obojętnie. Oparłam łokieć o szkolną ławkę, a następnie położyłam podbródek na dłoni.
– No, bo patrz – zaczęła podnieconym głosem przyjaciółka. – "Kiedy ludzie robią sobie z ciebie jaja", czyli sobie z ciebie żartują, tak?
Kiwnęłam obojętnie głową.
– "Zrób z nich jajecznicę", czyli musisz obrócić rzecz na własną korzyść!
Lana podniosła głos zbyt wysoko i uderzyła energicznie pięścią w stół. Gest nagłego podniecenia rozbawił naszą małą grupkę przyjaciół.
– A więc żul miał przez to na myśli, że Lea powinna wykorzystać żarty innych ludzi w taki sposób, aby wyglądało to, jakby ona sobie z nich żartowała? – spytała Danielle z buzią pełną kanapki.
– Dokładnie! – wykrzyknęła entuzjastycznie Lana, waląc tym razem dwoma pięściami w ławkę. Zaśmiałam się na ten widok, podobnie jak większa część mojej ekipy. Uwielbiałam z nimi przebywać. Byli moją ostoją nie tylko podczas dnia przeklętej trójcy. Tak naprawdę poprawiali mi nastrój każdego dnia.
Uśmiechnęłam się do siebie i chwyciłam za kolejną babeczkę z niespodzianką. Dostałam ich cztery. Każda była robiona przez kogo innego i mieściła w sobie inne składniki. To była moja trzecia sztuka. Byłam piekielnie wielką fanką wszelakich słodyczy i mieściłam ich w żołądku w większych ilościach, niż przeciętna dziewczyna mojej postury. Moi przyjaciele wiedzieli jak uratować ten dzień.
– W ogóle to słyszeliście, że mamy mieć angielski z jakimś praktykantem?! – spytała Lana, uśmiechając się od ucha do ucha.
– A coś ty taka szczęśliwa, słyszałaś, że przystojny? – zaśmiała się Anabelle.
Lana odchyliła się na krześle z zabójczym uśmiechem.
– Mój szósty zmysł nigdy się nie myli, to na pewno będzie ciacho.
Większa część naszego kobiecego zgromadzenia wybuchła śmiechem. Tylko Sean, jedyny chłopak wśród naszego zgromadzenia, przewrócił oczami.
– Czy wy musicie rozmawiać tylko o przystojniakach? – spytał z wrednym uśmiechem.
– Wiesz, skoro nie posiadamy takiego w ekipie to tak – odpowiedziała rozbawiona Danielle. Chwilę potem obydwoje, otoczeni przez nasze śmiechy, zaczęli się ganiać po całej klasie.
Potrząsnęłam głową z niedowierzaniem. Mieliśmy po 18 lat, a czasem zachowywaliśmy się jak dzieci. Nie, żeby mi to przeszkadzało.
Kęs babeczki wylądował w moich ustach. Domyślałam się kto ją zrobił. Sean był wielkim fanem orzechów – w przeciwieństwie do Danielle, która była na nie uczulona. Czasem sądzę, że powinni być razem. Uzupełnialiby się.
Spojrzałam na zegar ścienny powieszony w sali od angielskiego. Westchnęłam ciężko. Przez dzisiejsze spotkanie z panem "zgiń, nim się narodzisz" oraz panem jajecznym żulem od butelkowych tulipanów, zleciały mi aż dwie lekcje. Dzięki temu trafiłam na 15-minutową przerwę przed lekcją angielskiego. Nie rozpaczam z powodu, że ominęły mnie dwie lekcje w-fu, prędzej z tego, że będę musiała wymyślić jakieś wyjątkowo dobre wytłumaczenie, którym uraczę rodziców.
Przerwa dobiegła końca. Danielle i Sean przekrzykując siebie nawzajem, nareszcie zajęli swoje miejsca. Widziałam jak się do siebie uśmiechają. Czyżby wszyscy w mojej ekipie oprócz mnie, nareszcie znaleźli swoją drugą połówkę? Nie było mi z tego powodu smutno. Ponoć miłość doczepi się wreszcie do każdego.
– Jezusie! – usłyszałam głośny pisk mojej przyjaciółki, siedzącej po mojej prawej stronie.
Spojrzałam na nią z uniesioną brwią, zastanawiając się czym się znowu podnieciła.
– O najświętsze ciacha w niebie! – pisnęła cichutko, a jej zielone oczy zabłyszczały w słońcu. – Tego to bym brała nawet gdyby upadł i leżał na podłodze dłużej, niż 5 sekund!
Zaśmiałam się cicho, kierując spojrzenie na drzwi, gdzie pojawił się nasz domniemanie uroczy praktykant. Był punktualny. Wszedł do pomieszczenia równocześnie z zakończeniem brzęczenia dzwonka. Niestety, byłam ukryta w ostatniej ławce pod ścianą, wobec czego widziałam tylko jego blond czuprynę i skrawek białej koszuli. Reszta to tylko słuchowe wrażenia. Głośny i miarowy stukot butów, rzucenie czymś ciężkim – najprawdopodobniej książką – o biurko nauczycielskie, odsuwane krzesło i głośne westchnięcie.
– Dashiell Davis, wasz praktykant – powiedział donośnym głosem mężczyzna.
Słysząc jego imię i nazwisko, zerwałam się z krzesła i wykrzyknęłam:
– Co?!
Blondyn spojrzał na mnie zaskoczony. Dopiero teraz dostrzegłam, że rozłożył buty na nauczycielskim biurku i założył ręce na piersi w znudzonym geście. Gdyby nasz nauczyciel to zobaczył, już dawno wylaliby go ze studiów. Studiów? A więc studiował angielski? Sądząc po jego ubogim i chamskim słownictwie, musiał być jednym z gorszych uczniów.
Dashiell ukrył swoje zaskoczenie za ironicznym, diabelskim uśmiechem. Natychmiastowo wbił spojrzenie w dziennik, który rozłożył na biurku.
– Leanne Danell – powiedział głębokim głosem. Na sam jego oddźwięk, przeszyły mnie dreszcze. Kogo on chciał nabrać? Doskonale wiedział kim jestem i nie potrzebował spoglądać w dziennik. Szłam też o zakład, że jego zaskoczenie również nie było prawdziwe. To nie przypadek, że mój wróg znajduje się w tej samej klasie i będzie nauczał mnie języka angielskiego. Czułam, że zniszczy mi życie.
Brawa dla mojego przyjaciela za pomysłowość! Jednak 18-naste urodziny przywitały mnie znakomitym prezentem!
– Proszę usiąść i nie krzyczeć wniebogłosy, Bóg i tak cię nie usłyszy – powiedział powolnym, przerażającym głosem chłopak.
Nadmuchałam poliki, czerwieniąc się ze złości. Nie wiedziałam co mogę odpowiedzieć. Byłam zła, zirytowana, bliska płaczu. Dlaczego ten dupek zawsze musiał mieszać w moim życiu?! Niech spłonie!
Posłusznie usiadłam na miejscu, natychmiastowo uderzając głową w ławkę. Ten dzień nie mógł być gorszy.
– Co ty, znasz go czy tak ci się spodobał? – spytała zaskoczona Lana, szturchając mnie łokciem.
Nigdy nie opowiadałam swoim przyjaciołom o Dashiellu, bo uznałam, że nie warto. Był tylko nic nieznaczącą osobą, która zjawiała się znikąd i zatruwała mi życie. Nie chciałam o nim nawet pamiętać.
Nie odpowiedziałam. Z uwagą zaczęłam przyglądać się swojemu wrogowi, który mijał kolejne ławki, ze znudzeniem rzucając na każdą z nich książkę. Gdy doszedł do mnie, posłał mi zabójczy uśmiech i niby przypadkiem pacnął książką w moją dłoń. Spojrzałam na niego morderczym wzorkiem, który miał przekazać mu informację w stylu: dziś zginiesz.
– Dziś – zaczął dosyć oficjalnym głosem Dashiell – Będziemy przerabiać "Romeo i Julię", opowieść o kochankach wszechczasów – dodał z nutką ironii w głosie. Doskonale wiedziałam, że "pan Davis" nie był romantycznym typem osobowości. Do tej pory pamiętam czasy, gdy chodziłam do gimnazjum i razem odrabialiśmy lekcje, siedząc na dworze. Oczywiście nie muszę chyba mówić czyj to był pomysł. Nasze matki ewidentnie chciały nas ze sobą zeswatać. Dashiell miał wtedy do przerobienia jakiś licealny romans przy którym straszliwie się krzywił. Spytałam go dlaczego wygląda jak rozjuszony kot, którego pies ugryzł w ogon. Stwierdził wówczas, że miłość to przereklamowana sprawa i wcale w nią nie wierzy.
– Jakieś ambitne stwierdzenia na temat szekspirowskiego dzieła? – spytał znudzony, wzdychając. – Na pewno musieliście czytać ten shit – podsumował.
Klasa wybuchła śmiechem.
– Milczeć – warknął Dashiell, któremu wcale nie było do śmiechu.
Zdezorientowana klasa na chwilę umilkła, a ja wsparłam się na dłoni i posłałam mu ironiczny uśmieszek. Czyżbyś był dziś nie w sosie, panie Davis?
"Kiedy ludzie robią sobie z ciebie jaja, zrób z nich jajecznicę", co? Może jednak posłucham "złotej" rady pana żula.
– Dramat elżbietański, tragik, historia opowiadająca o nieszczęśliwej miłości dwójki kochanków, którym rodziny nie pozwalały na wspólne życie – odezwałam się.
Gdy Dashiell dostarczył ostatni egzemplarz lektury, stanął obok mojej ławki i wsparł się o nią dłonią. Pochylił się ku mnie, zachowując odpowiednią odległość. Dostrzegałam w jego oczach wyzywające błyski.
– A mnie się wydaje, że to historia o naćpanych dzieciakach, które naczytały się za dużo romansów – odpowiedział obojętnie.
Klasa z trudem powstrzymała się od chichotów. Nieprzerwanie patrzyłam Davisowi w oczy, nawet nie mrugając. Wcale nie bałam się jego spojrzenia.
– Panie Davis, niszczy pan naszą lekcję języka angielskiego i przekazuje niewłaściwe informacje – odpowiedziałam spokojnie.
– Panno Danell, patrzy pani bardzo szablonowo na otaczający nas świat – odpowiedział chłopak, patrząc na mnie z góry z bezczelnym uśmiechem na twarzy.
– A więc sądzi pan, że miłość nie istnieje? – spytałam, unosząc brew.
– Jeśli istnieje, czekam na dowody, wspierane lekturą, którą omawiamy – mówiąc to, przyciągnął do siebie wolne krzesło i usiadł przy mojej ławce. Siedział zdecydowanie za blisko mnie. Zaczęłam się czuć co najmniej dziwnie. Nie chciałam jednak dawać mu satysfakcji z wygranej. Nie obchodziło mnie w tym momencie, czy klasa patrzy na nas jak na idiotów. Liczyła się debata słowna, którą zamierzałam przeprowadzić teraz ze swoim starym wrogiem.
– Romeo i Julia to przede wszystkim ponadczasowe i uniwersalne dzieło, w którym zaczytuje się miliony ludzi – zaczęłam podniesionym tonem głosu. – Wiele osób we współczesnych czasach, utożsamia się z głównymi bohaterami.
– Mówisz o samobójcach? – spytał rozbawiony Dashiell.
– Prędzej o nieszczęśliwie zakochanych osobach, którym rodzice nie pozwalają na związek z różnych powodów – westchnęłam, próbując nie dać się dekoncentracji.
– A więc sądzisz, że nieszczęśliwie zakochane osoby powinny popełniać samobójstwo dlatego, że nie jest im dane szczęście? – spytał chłopak z uniesioną brwią.
Potrząsnęłam głową.
– Jak już wcześniej wspominałam, "Romeo i Julia" to tragedia.
Nim zdołałam cokolwiek dopowiedzieć, Dashiel mruknął pod nosem:
– W dosłownym znaczeniu tego słowa.
Wsłuchując się w chichoty klasy, postanowiłam kontynuować wypowiedź.
– W czasach, w których pisał Szekspir, zupełnie inaczej patrzono na sprawy miłości – mruknęłam. – W dzisiejszych czasach jest ona upraszczana. Stare dzieła piśmiennicze starały się nam przekazać, że miłość jest potężnym uczuciem i istnieje praktycznie w każdym aspekcie naszego życia. W czasach współczesnych wielu ludzi patrzy na nią jak na coś uwłaczającego, wręcz nieistniejącego – burknęłam, mrużąc groźnie oczy.
– A więc byłaś już zakochana? – spytał z cichym prychnięciem Dashiell, przybliżając swoją twarz jeszcze bliżej.
Umilkłam. Przyznaję, lekko mnie tym zatkał.
– Nie – wydusiłam.
– Więc co możesz wiedzieć o miłości? – spytał chłopak, podnosząc się z krzesła. Gwałtownym krokiem przemierzył klasę. Zdziwiłam się jego zachowaniem. Wyglądał na lekko zirytowanego. Zupełnie, jakby debata na temat miłości pogorszyła jego nastrój. Zastanawiałam się czy wygrałam, czy przegrałam. Ostatecznie zezłościłam Dashiella, ale to on załatwił mnie swoimi pytaniami i nie pozwolił na dalszą walkę słowną. Czułam dziwną pustkę i niedosyt. Mogłabym się z nim kłócić w nieskończoność.
– Gadaliście, jakbyście sami byli starymi kochankami – szepnęła Lana, spoglądając na mnie z niepokojem rysującym się na twarzy. Jej mina mówiła: czy ja o czymś nie wiem?
Zaśmiała się cicho i machnęłam obojętnie dłonią.
– Co ty – mruknęłam. – Pierwszy raz gościa widzę – odpowiedziałam cicho. – Znasz mnie, Lana. Trudno jest mnie przekonać do własnych racji.
To najwyraźniej przekonało moją przyjaciółkę. Już chciała odpowiedzieć, gdy nagle dostałam w głowę latającą lekturą "Romea i Julii". Można powiedzieć, że miłość nie była dla mnie łaskawa.
Spojrzałam ze zgrozą w stronę Dashiella, który zdążył już usiąść przy biurku i rozłożyć na nim swoje brudne buciska. Klasa zaczęła się śmiać, a ja czerwienić ze złości. Starałam się jednak uśmiechać i nie pokazywać po sobie, że coś jest nie tak. Nie, dziś nie wygrasz, nie dam ci tej satysfakcji.
Davis uśmiechnął się w moją stronę z wyższością, zadzierając do góry głowę.
I już wiedziałam, że ten dzień będzie jednym z gorszych w moim życiu. Dzień przeklętej trójcy nabierze nowego znaczenia.
***
Słońce chyliło się ku zachodowi, gdy wymęczona całym dniem szkolnym, kierowałam się w stronę rodzinnej restauracji. Dłonią pocierałam czoło, które nie zwiastowało zbyt pozytywnych, zdrowotnych warunków do życia. Nie czułam się dobrze. Bardzo rzadko chorowałam, zazwyczaj byłam okazem zdrowia, ale to w końcu dzień przeklętej trójcy, czyż nie? Znając życie, jutrzejszego dnia wszystko wróci do normy. To na pewno musiała być jakąś klątwa, najprawdopodobniej rzucona przez Dashiella. Tylko on niósł za sobą cień przeklętej zagłady i zarażał ludzi pesymizmem. Nawet dzisiejsza, zaskakująca lekcja języka angielskiego nie była przypadkiem. Czułam, że to jeden z jego wielu żartów urodzinowych. Co roku starał się, abym była zadowolona ze swoich narodzin. Przez niego musiałam leczyć swój spaczony umysł przez kolejny tydzień. Bo w końcu kto jak nie Dashiell wpadł na pomysł zamknięcia mnie w piwnicy pełnej szczurów, pająków i nie wypuszczał przez następne 4 godziny? Kto jak nie Dashiell zostawił śpiącą mnie w autobusie, przez co wyjechałam 100 km za własne miasto i zostałam obudzona przez rozpijaczonych studentów? Kto wymieszał mój sok z alkoholem, a potem naskarżył rodzicom, że piłam, mówiąc: "mówiłem jej, żeby tego nie robiła"?  Za każdym razem jego pomysły były coraz bardziej wymyślne i okrutne. Zaczynałam się bać, co może wymyślić dzisiaj. Zaczął dosyć łagodnie, w końcu whisky na głowie to jeszcze nie żadna zbrodnia, praktyka w szkole także, została nam jednak praca w restauracji.
Nim się obejrzałam, ktoś przeleciał obok mnie jak burza, przy okazji szturchając mnie ramieniem.      Syknęłam z bólu, rozmasowując obolałe miejsce. Nie potrzebowałam nawet widzieć twarzy tego człowieka, aby wiedzieć kim był. Niezliczoną ilość siniaków zawsze zawdzięczałam brutalnemu i okrutnemu Davisowi.
– Spiesz się, pokrako – warknął, nie oglądając się za siebie.
Prychnęłam cicho, nawet nie odpowiadając na jego zaczepkę. Niby miał już 22 lata, a wciąż zachowywał się jak rozkapryszony gówniarz, który koniecznie chce zrobić koleżance na złość. Szczerze współczułam jego rodzicom, którzy byli naprawdę przemiłym państwem. Zawsze uważałam, że Dashiell to odmieniec, którego najprawdopodobniej pomylono z jakimś innym dzieciakiem w szpitalu. Nawet własnym wyglądem nie przypominał nikogo z rodziców. Istniała jeszcze opcja, że przybywał z kosmosu, ale nie sądzę, aby jakikolwiek przedstawiciel gatunku UFO był tak nadęty jak on. W przeciwnym razie Ziemię już dawno czekałaby zagłada.
Poprawiając szelki swojego plecaka, ruszyłam w dalszą podróż ku restauracji. Cały czas obserwowałam swojego wroga, który gnał przed siebie jak opętany. Od jego złości ucierpiał nawet słup, który kopnął po drodze tak, że aż się zatrząsł. Współczułam też motylowi, który fruwał radośnie obok jego głowy, a potem został strącony przez morderczą rękę. Coś ewidentnie było nie tak. Może Dashiell był moim wrogiem, ale nikt oprócz mnie nie znał go tak dobrze i to ze szczerą wzajemnością. Obydwoje znaliśmy doskonale swoje słabości, wszystkie zachowania i humory. W końcu chcąc nie chcąc, spędziliśmy ze sobą całe dzieciństwo.
Co mu było? Odkąd trafił na praktyki do naszej klasy, zachowywał się dziwnie. Już sama debata na temat miłości zaczęła mnie niepokoić. Dashiell jest moim przeciwnikiem, a więc jego losy nie za bardzo mnie obchodziły, jednak pytanie: "Co możesz wiedzieć o miłości?" zaczęło mnie zastanawiać. Czy nie chciał tym podkreślić, że miał już okazje zgłębić miłosne tajniki?
Stanęłam na środku chodnika, wciąż patrząc na oddalającego się Dashiella, niesionego przez gniew. Czyżby mój "przyjaciel od serca" był nieszczęśliwie zakochany?
Ten fakt sprawił, że wybuchłam gwałtownym śmiechem, mało nie wywracając się na chodnik.        Chwyciłam się pobliskiego płotu i starałam opanować rozbawienie.
Zakochany Dashiell? I to nieszczęśliwie? Przecież Davis i miłość nie idą ze sobą w parze i raczej grają w przeciwnych drużynach, jak więc coś tak głupiego mogło mieć w ogóle miejsce?
Przyłożyłam dłoń do rozszerzonych w szaleńczym uśmiechu ust. Dashiell już dawno zniknął mi z oczu. Może to i lepiej, przynajmniej nie widział jak wybucham śmiechem myśląc o jego zakochaniu.
Zachichotałam się.
Może i byłam w tym momencie okrutna, ale nie mogłam powstrzymać się od lekkiego żartowania z mojego dobrego przyjaciela. "Kiedy ludzie robią sobie z ciebie jaja, zrób z nich jajecznicę" – ta sentencja zaczęła do mnie przemawiać.
Z odrobinę lepszym humorem, minęłam kolejną alejkę, która doprowadziła mnie pod same drzwi restauracji. Na zewnątrz właśnie zapaliły się lampiony, nadające "Niebu" (bo tak zwała się nasza jadłodajnia) niepowtarzalny klimat. Już z oddali słychać było gwar i głośne śmiechy. Nic dziwnego, 1 kwietnia Niebo zawsze witało miliony klientów, a to wszystko ze względu na odpowiednią reklamę i promocje. Już tydzień przed rocznicą biegałam z rodzeństwem po mieście, rozdając ulotki. Widać nieodparty wdzięk Danellów potrafił zdziałać cuda.
Chwytając za klamkę, wzięłam głęboki wdech. Wiedziałam bowiem, że czeka mnie ciężki wieczór spędzony w restauracji.
***
– Proszę, życzę smacznego.
Sztuczny uśmiech wstąpił na moją twarz, zaraz po przepełnionych słodyczą słowach. Ludzie zdawali się nie dostrzegać mojej gry. Odwzajemniali szczerze uśmiechy, kiwali dziękująco głowami lub odpowiadali jak przystało na kulturalnych ludzi. Nie mieli czasu ani chęci zwracać uwagę na jakąś pospolitą nastolatkę, która tylko przynosiła im jedzenie. Nawet kusy japoński strój, który był wymysłem mojej matki, nie przyciągał ich uwagi. Tak, nie byłam zbytnio atrakcyjna pod względem figury. Brakowało mi krągłości w każdym miejscu, gdzie powinnam je mieć. Ludzie raczej traktowali mnie jak dziecko.
Z cichym westchnięciem i tacą dzierżoną w dłoni, zaczęłam krążyć wokół licznych stołów, częstując gości sernikiem. Moja sztuczność nie była wywołana niechęcią do ludzi czy faktem, że 1 kwietnia wciąż trwał. Od wyjścia ze szkoły czułam pierwsze objawy grypy. Podwyższona temperatura, ból stawów i głowy. Chwilami czułam się jak na rozpędzonej karuzeli. Wiedziałam, że to los uśmiecha się do mnie ironicznie tego dnia. Czułam, że to nie koniec, dlatego wciąż byłam czujna.
Gdy wreszcie skończyłam roznosić talerze z ciastem mamy, potarłam dłonią czoło i ruszyłam w stronę kuchni – na moje nieszczęście, tuż przed wejściem do niej stał Dashiell. Od dłuższego czasu wpatrywał się we mnie. Tak naprawdę nie miałam chwili spokoju od jego przeszywającego wzroku. Czułam się tak, jakby siłą chciał się dostać do mojej duszy i myśli. Miałam nadzieję, że nie zauważył w jakim jestem stanie. Zresztą... dla niego i tak stanowiłoby to kolejny powód do kpienia. Zapewne wykorzystałby to w jakimś niewyrafinowanym kwietniowym żarcie.
Już chciałam przejść obok mojego denerwującego "przyjaciela", gdy ten nagle położył dłoń na mojej głowie i odwrócił w swoją stronę. Spojrzałam na niego pytająco.
– Grasz bohaterkę dramatu? – zironizował.
– A więc sądzisz, że dramatem jest stanie tutaj i pomaganie moim rodzicom? – spytałam, unosząc brew do góry. – Przynajmniej w tej sytuacji masz racje – mruknęłam, uśmiechając się ironicznie na boku.
Davis odwzajemnił uśmiech na swój sposób. Prędzej wyglądał on jak grymas niezadowolenia, ale jakiekolwiek uczucia z jego strony i tak były sukcesem.
– Praca w takim stanie nie jest zbyt owocna. Sztuczność i ból śmierdzą od ciebie na kilometr – burknął chłopak.
– Czyżbyś się o mnie martwił? – zapytałam i zaśmiałam się.
– Nie, życzę ci śmierci w męczarniach, to chyba oczywiste – syknął Dashiell, puszczając mnie. Na jego twarzy pojawiła się dziwnie obrażona mina. Ręce założył na piersi, a spojrzenie utkwił w pustce znajdującej się przed nim. Brwi miał ściągnięte, zupełnie jakby coś go niepokoiło. Jego zachowanie było dziwne. Nieczęsto widuję takiego Dashiella.
– Dashiell – zaczęłam sztucznym, uroczym głosem, chowając tacę za siebie. Stanęłam przed nim i spojrzałam prosto w jego oczy. – Dziwnie się dziś zachowujesz. Byłabym nawet skłonna uwierzyć w to, że jesteś – umilkłam, pochylając się ku niemu – Zakochany – zakończyłam konspiracyjnym szeptem.
Davis również pochylił się ku mnie. Prawie stykaliśmy się nosami.
– Ktoś taki jak ja nie goni za miłością – również szepnął, nie spuszczając ze mnie oczu. Byłam lekko przestraszona jego bliskością i brakiem ironii w głosie. Czy to ten sam Dashiell Davis? Denerwujący typ, chcący zagłady ludzkości?
Oddaliłam się od niego na bezpieczną odległość, gdy na polikach poczułam palące rumiane plamy. Nie wiedziałam czy były efektem zawstydzenia czy też zbliżającej się gorączki.
– Czyżbyś bała się mojej bliskości? – spytał głosem wyższości chłopak, powracając do swojej kpiącej postawy.
– Oczywiście – odpowiedziałam oburzonym głosem. – Zawsze patrzysz na mnie w taki sposób, jakbyś chciał powiedzieć: twoja twarz jest tak okropna, że mam ochotę przywalić ci w nią łopatą, a potem zakopać żywcem sto metrów pod ziemią, żebyś umierała w męczarniach – dodałam, uśmiechając się ironicznie na boku.
– Sto metrów? – spytał zdziwiony Dashiell. – Co najmniej kilometr.
Prychnęłam cicho. Postanowiłam, że na tym zakończę naszą kulturalną, przyjacielską rozmowę. Davis zawsze miał na wszystko odpowiedź, co mnie niesamowicie irytowało.
Odwróciłam się i ruszyłam w stronę kuchni. Znowu zostałam zatrzymana przez morderczą dłoń, kładzioną na głowie. Dashiell ponownie odwrócił mnie w swoją stronę. Już miałam otworzyć buzię, gdy ten przybliżył się do mnie gwałtownie, podwinął moją grzywkę do góry i przyłożył czoło do czoła. Byłam w szoku i aż zaniemówiłam. Czy on właśnie sprawdzał moją temperaturę? Dlaczego? Przecież powinien mnie jeszcze dobić, a nie udawać troskliwego. A może to była jego nowa broń?
Odskoczyłam od niego jak oparzona, nie wiedząc co powiedzieć.
Davis odwrócił się do mnie tyłem i mruknął:
– Masz gorączkę.
W zakłopotaniu przyłożyłam dłoń do czoła. Rzeczywiście, było ciepłe, nie chciałam jednak zawieść swoich rodziców. Obiecałam, ze im pomogę.
– Nie twoja sprawa – burknęłam, odwracając się na pięcie. Za plecami usłyszałam tylko głośne prychnięcie, którym nie miałam zamiaru się przejmować. 
Dashiell coraz bardziej mieszał mi w głowie. Najpierw ta dziwna debata na temat miłości, potem humor ciężarnej kobiety, a teraz jego nagła bliskość i cień troski, której nigdy wobec mnie się nie wykazał. Co mu się do cholery stało? Kompletnie nie rozumiałam jego zachowania.
Pocierając czoło, które kryło pod sobą ból, weszłam do kuchni. Nim jeszcze zdołałam cokolwiek powiedzieć, rozpromieniona mama w różowym fartuszku, podeszła do mnie i wyrwała mi z dłoni pustą tacę. Przez chwilę nie wiedziałam co się dzieje, w końcu jednak dostałam dwie wielkie i ciężkie tacki pełne ciast. Z trudem utrzymałam równowagę.
– Rozdajcie je z Dashiellem nowym gościom – powiedziała radośnie – Dwa kawałki dla pana Strayera – dodała szeptem, puszczając mi oczko. Uśmiechnęłam się do siebie ironicznie. Temu to akurat przydałaby się dieta, a nie podwójna porcja ciasta.
– Schudnij, grubasie – usłyszałam jeszcze od młodszego brata, Jima, który stał pod ścianą, napychając sobie buzię czekoladą. Palcem wskazał na bok mojej sukienki. Spojrzałam na nią i cicho westchnęłam. Świetnie. Japońska czerwień okazała się nie być dla mnie zbyt łaskawa. Rozcięcie na udzie nie było częścią kreacji.
– Mamo – jęknęłam bezradnie. – Masz może igłę i nitkę?
– Nie – zdziwiła się mama. Już miała spytać o co chodzi, gdy do rozmowy wtrącił się tata. Moja osoba momentalnie straciła całe zainteresowanie.
Nie miałam wyboru jak po prostu wyjść z kuchni i zająć się pracą. Jak to powiadała moja świętej pamięci babcia: "gdy drą ci się gacie, pokaż tyłek, niech wszyscy widzą". Do tej pory nie potrafiłam zinterpretować jej myśli, ale wnioskuję, że chodziło o radzenie sobie w trudnych sytuacjach.
– Masz – mruknęłam, podając Dashiellowi tacę. Wolną dłonią zasłoniłam gołe udo poddane próbie. Davis najwyraźniej zauważył w czym rzecz. Od zawsze był domyślnym i błyskotliwym obserwatorem. Nie musiałam patrzeć w jego twarz, wystarczy, że słyszałam cichy, kpiący śmiech wydobywający się z jego ust. W obecnej sytuacji nawet nie miałam siły na złość. Po prostu ruszyłam w kierunku stolików znajdujących się pod oknem i zajęłam własną działalnością kelnerki.
W dniu 1 kwietnia wszystko było przeciwko mnie, nawet moje własne ciało. Już od dawna zastanawiała mnie ta kwestia. Czy to los chciał mi zrobić na złość, żartując z moich narodzin, czy to może ja sama swoimi pesymistycznymi myślami przyciągałam całe zło świata? Istniała jeszcze inna opcja: to Dashiell przyciągał do mnie pecha.
Kolejne już ciasto wylądowało przy stoliku gości. Z moich ust jak zwykle wydobywały się przepełnione sztucznością słowa, a usta rozszerzały w pustym, uroczym uśmiechu. W tej sytuacji czułam się jak sterowane zombie i wcale mi się to nie podobało. Ze wszystkich sił starałam się wyglądać wiarygodnie, w głębi duszy pocieszając się tym, że 1 kwietnia niedługo dobiegnie końca, a ja nareszcie będę  mogła wylądować w ciepłym łóżku, lecząc zbliżającą się grypę. Ta myśl pozwalała mi ustać na nogach.
– Proszę, życzę smacznego – ta sama kwestia powtarzana do bólu, wyrwała się z moich ust, gdy kładłam trzy talerze ciasta przed młodymi chłopakami. Byli może kilka lat starsi ode mnie i chyba jako jedyni zwrócili na mnie uwagę. Jeden z nich puścił do mnie oczko. Starałam się nie pokazywać swojej wyzwolonej postawy, chociaż najchętniej prychnęłabym głośno i odwróciła się do niego plecami. Mama nakazała mi się uśmiechać, a więc to robiłam.
– Fajny tyłek – usłyszałam. Przejaw tej totalnej bezczelności puściłam mimo uszu. Odwróciłam się od grupki roześmianych chłopaków plecami i położyłam kolejny talerz sernika przy innym stoliku. Nie spodziewałam się, że jeden z niemoralnych chuliganów zechce własną dłonią zbadać moje pośladki, wykorzystując chwilę kelnerskiej nieuwagi.
Moja twarz zrobiła się czerwona. Byłam w szoku. Nie rozumiałam jak można być tak bezczelnym! Miałam ochotę wziąć pustą już tacę i przywalić nią roześmianemu typowi prosto w twarz. Ktoś mnie jednak uprzedził.
– Uprasza się o niedotykanie cudzej własności – usłyszałam przepełniony fałszywą słodkością męski głos. Jego właściciel chwycił brutalnie za głowę zboczeńca i wsadził ją do ciasta, jeszcze przez długi czas jej nie puszczając.
W restauracji zapanował chaos. Wszyscy ludzie wpatrywali się w bezwzględnego Dashiella, który z miną usatysfakcjonowanego psychopaty trzymał głowę obcego chłopaka w serniku. Ten sam chłopak krzyczał coś i wymachiwał rękoma, starając się uwolnić. Jego koledzy, którym wcześniej było do śmiechu, nagle zerwali się do góry i zaczęli uciekać.
– Dashiell – upomniałam szeptem Davisa. Dopiero wtedy obudził się ze swojego psychopatycznego transu i puścił głowę obcego nastolatka. Na jego twarzy pojawił się grymas niezadowolenia. Chyba właśnie przerwałam mu dobrą zabawę.
Zaskoczony i zażenowany erotoman, otarł twarz z resztek sernika i odprowadzony przez salwy głośnego śmiechu, wybiegł z restauracji. Wszystko zdawało się wrócić do normy. Ludzie zajęli się swoim jedzeniem i rozmowami, zupełnie, jakby nic się nie stało. Zaraz, przecież Dashiell, osoba, która miała być miłym kelnerem, właśnie wsadziła jednemu z gości głowę do sernika. Czy to było normalne? I co miało oznaczać to: "uprasza się o niedotykanie cudzej własności"? Czy on traktował mnie jak rzecz, która do kogoś należała?
– Co to miało być? – spytałam z irytacją w głosie.
– Właśnie uratowałem ci tyłek – odpowiedział blondyn. – I to całkiem dosłownie.
Otworzyłam buzię, nie wiedząc co powiedzieć.
– Pilnuj swoich tyłów, nie będę ich wiecznie bronił – prychnął Dashiell i posyłając mi groźne spojrzenie, oddalił się od miejsca zbrodni, pozostawiając mi je do sprzątania.
Czy ktoś mi do cholery jest w stanie przetłumaczyć, co tu się właśnie stało? Davis, który nigdy nikogo nie bronił z całą przyjemnością wepchnął głowę obcego chłopaka w ciasto i stwierdził, że zrobił to dla mnie? DLA MNIE? Swojego wroga? Dla dziewczyny, którą w dzieciństwie wrzucał w pokrzywy i śmiał się jej prosto w twarz, gdy płakała, próbując znieść widok bolesnych bąbli? Dla osoby, którą spychał z roweru, gdy przejeżdżała obok jego domu i raniła sobie kolana o beton? Dla nastolatki, którą podglądał w szatni i śmiał się jej prosto w twarz mówiąc, że jest płaska jak deska i nikt jej w przyszłości nie zechce? Czy ktoś do jasnej cholery podmienił Dashiella Davisa? Czy może moja wizja na temat jego pochodzenia od UFO sprawdziła się?
Potrząsnęłam głową z niedowierzaniem, zabierając się do sprzątania resztek sernika ze stołu.
Może dzień przeklętej trójcy ukazał mi swoją nową stronę? Może w prezencie na 18-naste urodziny postanowił podarować mi osobistego rycerza, który odtąd będzie chronił moją dumę? To jakaś kpina. Kompletnie nie rozumiałam wydarzeń mających miejsce dzisiejszego dnia.
Uklęknęłam na podłodze. Miałam wszystkiego dosyć. Niech ktoś mi wreszcie powie o co tutaj chodzi.
***
Chłodny księżyc ostatecznie zawitał na nocnym niebie, zwiastując swoim przyjściem koniec dnia 1 kwietnia. Restauracja ze względu na dosyć dobrą sławę, została zamknięta o godzinie 23, dlatego dopiero teraz mogłam odetchnąć. Cieszyłam się, ze to koniec restauracyjnych męczarni. Gorączka opanowała moje ciało i nie pozwalała na trzeźwe myślenie. Głowa bliska była eksplodowania. Mimo ciszy zalegającej w małym przyciemnionym pomieszczeniu, gdzie się przebierałam, wciąż słyszałam głośne okrzyki i radość ludzi. Miałam dosyć wszystkiego. Chciałam tylko wrócić do domu, zakopać się pod kołdrą i spać przez cały następny weekend, lecząc psychikę po dniu spędzonym z Dashiellem.
Dzień przeklętej trójcy okazał się nie być taki straszny. Można powiedzieć, że tego roku był dla mnie łaskawy. Nawet Davis, który zawsze planował wielkie zamachy, tym razem stał się dziwnie cichy i potulny. Stał cały czas z boku i obserwował każdy mój ruch. Gdy na niego spojrzałam, patrzył mi prosto w oczy z obojętnością, za którą kryło się coś… coś dziwnego. Nie wiedziałam o co może mu chodzić. Nigdy wcześniej się tak nie zachowywał. A może planował coś z lekkim opóźnieniem?
Mama stwierdziła, że nie powinnam się spieszyć z przebieraniem. Chyba ją posłucham. Do północy zostało tylko pół godziny. Być może właśnie w taki sposób uratuję swoje życie przed morderczymi zamiarami wroga.
Rzuciłam gdzieś w bok zszytą już japońską kreacje. Zdecydowanie wolałam zestaw ciuchów przygotowany specjalnie na dzień 1 kwietnia. Był wygodny, nie darł się i nie uciskał. Gdy nareszcie go na siebie nałożyłam, odetchnęłam z ulgą.
– Lea! – dosłyszałam wołanie mamy.
Westchnęłam ciężko, poddając się losowi. Północ nie minęła, a mimo tego muszę zmierzyć się z rzeczywistością. Trudno.
Założyłam plecak na plecy i zaczęłam kierować się w stronę wyjścia.
Czułam się naprawdę źle. Miałam wrażenie, że gdy tylko otworzę drzwi, podłoga przywita moją twarz z przyjemnością. Serce kołatało niespokojnie, obraz powoli się rozmywał, a oddech stawał się płytki. Nie wiedziałam jeszcze czy utracę przytomność, ale było od tego naprawdę blisko.
Otworzyłam drzwi od składziku. Cała restauracja była pogrążona w egipskich ciemnościach. Zdziwiło mnie to. Przecież jeszcze niedawno moja rodzina stała tam i sprzątała stoły. Czy to jakiś żart?
Postawiłam krok do przodu i nacisnęłam włącznik światła. W tym samym momencie rozległy się głośne okrzyki.
– Wszystkiego najlepszego!
Zamrugałam kilka razy oczami. Nie zdążyłam nawet zareagować na to przedstawienie, gdy nogi niespodziewanie ugięły się pode mną. Poleciałam do przodu. Kolorowe balony i wstążki latały obok mnie, a ja nawet nie miałam pojęcia co się dzieje. Czy to jakaś impreza-niespodzianka? Wydawało mi się, że była tu nie tylko moja rodzina. Znajomi chyba też.
Uśmiechnęłam się niemrawo do swoich myśli. Ktoś wykrzykiwał moje imię, ktoś trzymał mnie w ramionach, czułam, że jestem klepana po policzku, co niewiele pomogło. Wycieńczona dzisiejszym dniem i chorobą, utraciłam przytomność.
***
Dobrze mi znany zapach gorącego ciasta czekoladowego, unosił się w górze, wprawiając moje nozdrza w zachwyt. Miałam wrażenie, że znajduję się we własnym pokoju, a zapachy dochodzą z dołu kuchni. Moja mama uwielbiała piec wczesnymi porankami, ale zawsze miała swoje twarde zasady. Najpierw pełnowartościowe śniadanie, potem słodkości. Oczywiście już jako małe dziecko nie stosowałam się do tych nakazów. Moja ręka musiała odnaleźć drogę do niebiańskich słodkości.
Otworzyłam oczy i spojrzałam w pobielany sufit. Sporo czasu minęło, zanim zorientowałam się, że jest środek nocy, a nie poranek i że wcale nie znajduję się we własnym pokoju. Na dodatek otaczali mnie jacyś ludzie.
Zapach czekoladowego ciasta szybko zniknął z pomieszczenia, pozostawiając po sobie tylko miłe wspomnienie.
– Już wszystko dobrze? – spytała mnie mama, która siedziała obok. Właśnie przyłożyła dłoń do mojego czoła i odetchnęła z ulgą. – Gorączka spadła.
– Ale ty jesteś głupia, Lea – usłyszałam oburzony głos swojej przyjaciółki Lany. Obok niej siedziała reszta mojej przyjacielskiej ekipy. – Skoro czułaś się źle to dlaczego o tym nie powiedziałaś?
Westchnęłam ciężko, podpierając się na łokciach. Dopiero teraz zdążyłam zauważyć, że znajduję się na środku restauracji. Leżałam na sofie, która przez pięć lat zalegała w składziku.
Już pamiętałam. Moja rodzina i znajomi urządzili dla mnie urodzinową niespodziankę, a ja padłam na podłogę jak martwa.
Jęknęłam bezradnie, rzucając się na sofę plecami. Zakryłam dłońmi twarz.
– Przepraszam – szepnęłam. – Nie chciałam zepsuć waszej niespodzianki.
     – Hej, nie łam się – odezwał się Sean. Wprowadził moje włosy w burzliwy stan. – Imprezować można całe życie, mamy czas na nadrobienie straconego czasu.
– Poza tym tort się nie zmarnował – dodała rozpromieniona Danielle. – Prawda? – Dziewczyna spojrzała na moją matkę, która kiwnęła porozumiewawczo głową. Wszyscy odwrócili się w kierunku, gdzie prawdopodobnie miał leżeć tort. Zamiast niego, stały tam cztery uśmiechnięte i umorusane dzieciaki. W normalnym przypadku pewnie bym się załamała, ale słysząc śmiechy reszty ekipy i rozpaczliwe narzekania mamy, nie mogłam się smucić.
Tak właśnie wyglądał dzień przeklętej trójcy. Już chyba nigdy nie będzie spokojny.
– Nadrobimy to jeszcze – powiedziała entuzjastycznie Lana, zakrywając usta, aby się nie roześmiać. – Gdy wyzdrowiejesz zrobimy szałową imprezę! – wykrzyknęła, wyrzucając pięść w górę.     
Uśmiechnęłam się. Wiedziałam, że mam kogoś, na kim mogę polegać. To wspaniałe uczucie.
– Gdzie Dashiell? – spytałam, zaskakując tym pytaniem własną osobę. Dlaczego pomyślałam akurat o nim?
Wszyscy wymienili znaczące spojrzenia i uśmiechy. Wyglądało to tak, jakby zgodnie stwierdzili, że myślę tylko i wyłącznie o nim.
– Znaczy… Nie żebym się o niego martwiła albo tęskniła – mruknęłam na boku. – To chyba normalne, że zwiał. Zawsze ucieka, gdy coś się dzieje.
– No, nie wiem – zaśmiała się mama. – Jako pierwszy zareagował na twoją utratę przytomności i zdążył cię złapać, nim wylądowałaś na podłodze – mówiąc to, puściła mi oczko. – Bardzo się przejął. Wyglądał na zmartwionego. Wręcz nie przypominał sobą dawnego Dashiella.
Zaniemówiłam.
Dashiell Davis, mój stary wróg, ocalił mnie od upadku? To niemożliwe, ktoś go musiał podmienić. Przecież jego normalna wersja jeszcze by mnie skopała lub zaśmiała się w twarz i stwierdziła, że jestem słabeuszem. Dlaczego to zrobił? A może to jakiś głupi żart?
– Jeśli czujesz się już lepiej, powinnaś z nim porozmawiać – dodała mama. – Siedzi na dworze i wydaje się być – tu przerwała, kierując zamyślone spojrzenie w sufit – Zmieszany.
– Zmieszany? – zdziwiłam się. Nikt jednak nie odpowiedział na moje pytanie. Wszyscy uśmiechali się w dziwnie tajemniczy sposób. Uznałam, że nie będę się tym przejmować. Ciekawość była silniejsza. Chciałam się wreszcie dowiedzieć co się stało mojemu ukochanemu przyjacielowi i dlaczego drastycznie się zmienił.
Westchnęłam ciężko i przeniosłam się ostrożnie do pozycji siedzącej. Na szczęście czułam się już o wiele lepiej. Nie czułam nawet gorączki, która wcześniej trawiła moje ciało. Zupełnie, jakby choroba była zesłana mi przez los, a z upłynięciem północy zniknęła wraz z dniem przeklętej trójcy.
– Już lepiej? – spytała zatroskana mama.
Kiwnęłam głową i podniosłam się z sofy.
Czułam się zadziwiająco lekko. Zupełnie, jakbym spała całe wieki i wypoczęła za wszystkie czasy. Czyżby klątwa 1 kwietnia ze mnie opadła?
Uśmiechnęłam się ironicznie do samej siebie.
– Może jednak najpierw posprzątamy? – spytałam, oglądając porozrzucane balony, wstążki, serpentyny i ciastka walające się po ziemi.
– Nie – odparli wszyscy zgodnie.
Lana w raz z Danielle pchnęły mnie w stronę wyjścia, co wywołało u mnie niemałe zaskoczenie.
     – Tak poza tym to masz przerąbane za okłamywanie nas – mruknęła niepocieszona Lana. – Mówiłaś, że nie znasz tego praktykanta, a tymczasem przyjaźnicie się od dziecka.
– Przyjaźnimy? – zaśmiałam się kpiąco.
– Nieważne – mruknęła Danielle. – Porozmawiamy o tym jutro. Leć do swojego ukochanego jak na skrzydłach! – wykrzyknęła radośnie i otworzyła przede mną drzwi. Nim zdążyłam zaprzeczyć, zostałam brutalnie wypchnięta na zewnątrz.
Czy oni naprawdę myślą, że mnie i Dashiella łączy coś więcej, niż wrogie nastawienie i sarkastyczne podejście do życia? Naprawdę grubo się mylili.
Rozglądnęłam się dookoła. Długo nie musiałam szukać. Męska zgarbiona sylwetka zarysowała się na tle rozgwieżdżonego nieba. Dashiell siedział skulony na murku. Uśmiechnęłam się mimowolnie na ten widok. Już jako dzieci siadaliśmy tutaj i oglądaliśmy gwiazdy, rzucając do siebie różne sarkastyczne teksty. Nieraz próbowaliśmy siebie stamtąd zrzucić, jednak zawsze lądowaliśmy w krzakach razem. Śmialiśmy się przy tym jak wariaci i okładaliśmy pięściami, kłócąc się w zabawny sposób. Może nie byliśmy przyjaciółmi z dzieciństwa, ale znaliśmy się długi czas i spędziliśmy ze sobą wiele chwil.
Wzięłam głęboki wdech i zaczęłam kierować się w jego stronę. To dziwne, ale moje serce przyspieszyło. Zupełnie, jakby bało się spotkania ze starym wrogiem. Do tej pory do spotkań z nim podchodziłam dosyć obojętnie, teraz czułam lekki stres.
– Po co się skradasz? – usłyszałam głos Dashiella, który nawet na mnie nie spojrzał. Wciąż patrzył się w niebo.
Na dźwięk jego słów podskoczyłam do góry przestraszona. Nie wiedziałam, że chodzę tak głośno.
– Chciałam, żebyś dostał zawału – zironizowałam w obronnym geście.
Dashiell nie odpowiedział, co mnie zdziwiło. Naprawdę zaczynał mnie przerażać. Zachowywał się tak, jakby dorósł, a to przecież nie było możliwe.
Bez słowa, wdrapałam się na murek i usiadłam obok niego. Swoje spojrzenie od razu przeniosłam na jego zamyśloną postać. W świetle księżyca, twarz Davisa wyglądała naprawdę przystojnie. Podobał mi się jego profil, a szczególnie lekko zadarty nos, który czynił go trochę mniej mrocznym niż był.
– Co się tak gapisz? – mruknął niepocieszony Davis, nie odrywając wzroku od nieba.
Uśmiechnęłam się lekko, kierując oczy w tą samą stronę co on.
– Jesteś dziś nie swój – stwierdziłam.
– Jestem taki jak zawsze – burknął chłopak.
– Nieprawda – oburzyłam się. – Tamten Dashiell był chamem i egoistą, który starał się utrudnić mi życie na każdym kroku. Ten jest aż za spokojny i zachowuje się trochę jak kobieta w ciąży, mająca dziwne humorki.
Davis zaskoczył mnie swoim nagłym uśmiechem.
– Może tak to właśnie wygląda – mruknął w sposób świadczący o tym, że jest oderwany od rzeczywistości. Chyba nie zdawał sobie sprawy z tego, że powiedział to na głos.
Zmarszczyłam czoło.
– Co wygląda? – spytałam.
Uśmiech zniknął z twarzy chłopaka, ustępując miejsca dawnej niechęci i krzywemu wyrazowi. Z pomocą jego morderczych dłoni, zostałam strącona z murku prosto w krzaki.
– Nie twoja sprawa – burknął blondyn, chmurząc się i wbijając spojrzenie w niebo.
Oburzona zaczęłam wyciągać pojedyncze listki z włosów. Wiedziałam, że troskliwość mojego wroga jest tylko grą pozorów. W rzeczywistości wciąż był tym samym Dashiellem, co wcześniej.
– Chciałam ci tylko podziękować za okazaną troskę – warknęłam, spoglądając na niego z dołu. – Ale skoro tak pogrywasz – dodałam ciszej.
Chłopak najwyraźniej nie spodziewał się niecnej próby ataku na jego osobę. Gdy rozmarzonym wzrokiem obejmował niebo, pociągnęłam go za nogę. Dołączył do mnie w krzakach. Widząc jego zaskoczoną, rzadko spotykaną minę, wybuchłam śmiechem.
– Tak ci do śmiechu? – spytał złowieszczym głosem blondyn.
Kiwnęłam głową. Doskonale wiedziałam, że jeszcze bardziej go tym zezłoszczę, ale nie mogłam się powstrzymać. Rada pana żula w rzeczywistości okazała się być przydatna. I pomyśleć, że dopiero teraz w pełni ją zrozumiałam. Każde niemiłe zaskoczenie przy odrobinie sprytu, może okazać się twoim małym zwycięstwem. Bo gdy inni czynią na przekór tobie, zła karma w końcu do nich wróci.
Zanosząc się szaleńczym śmiechem, przestałam przejmować się nawet zbliżającym Dashiellem, który przybrał minę w stylu: zaraz zginiesz. Doskonale go znałam i wiedziałam co planuje. W najgorszym wypadku wyjdę z tej sytuacji z kolcami różanymi w ramieniu.
– A więc chcesz wiedzieć co mi dolega? – spytał mrocznym głosem Davis, nie spuszczając ze mnie oczu. Ponownie kiwnęłam głową, nie mogąc powstrzymać swojego szaleńczego aktu rozbawienia. Było mi już wszystko jedno.
– Miłość – usłyszałam zaskakujące, wręcz absurdalnie brzmiące z ust Dashiella słowa. Po nich chwycił gwałtownie moją twarz w dłonie i nachylił się tuż nade mną. – Miłość, która nie powinna istnieć – dodał cicho, składając na moich ustach gwałtowny pocałunek.
Oniemiałam. Uśmiech momentalnie zniknął z mojej twarzy. Radosna nutka rozbawienia w oczach ustąpiła miejsca ogromnemu zaskoczeniu. Spokojne dotąd serce, ruszyło w szybkim galopie do przodu.
Przez moment nie miałam pojęcia co się dzieje. Czułam się tak, jakbym trafiła do zupełnie innego świata. Nawet gwiazdy znajdujące się nad naszymi głowami, zaświeciły w sposób magicznie oślepiający. Niebo zdawało się spadać w dół. Wydawało mi się, że ten pocałunek pełen namiętności trwa wieczność, nasza wieczność była jednak krótsza, niż sądziłam.
Dashiell oderwał się od moich ust i spojrzał mi prosto w oczy z iskierkami tajemniczości, kryjącymi się gdzieś w orzechowych oczach. Nie uśmiechał się. Wciąż miał chłodną minę. Zdradzały go tylko i wyłącznie oczy.
– Żartujesz sobie ze mnie – powiedziałam po dłuższej chwili milczenia, nie mogąc oderwać od niego zszokowanego spojrzenia.
– W każdym żarcie jest odrobina prawdy – zacytował chłopak. Na jego usta wszedł delikatny, tak bardzo niepodobny do niego uśmiech.
Nim zdołałam się obudzić, wstał z ziemi i bez słowa zaczął iść przed siebie. Nie miałam odwagi ani siły na zatrzymanie go. Podwójny szok wrył mnie w ziemię. Mogłam tylko patrzeć na oddalającą się, ciemną sylwetkę Dashiella, odprowadzaną do domu przez gwiazdy.
„Jestem żartem, pustym śmiechem, głosem bożym, diabła echem, patrzę w niebo, patrzę w ziemię, wiem, że nigdy się nie zmienię” – dlaczego wcześniej nie wpadłam na to, że osobą, która podarowała mi książkę na urodziny jest Dashiell? Przecież ten cytat idealnie wpasowywał się w jego osobę!
Potrząsając głową z niedowierzaniem, przyłożyłam dłoń do czoła. Miałam ogromny mętlik w głowie. Właśnie stałam się ofiarą jajecznych zdarzeń. Mój żart i śmiech został obrócony przeciwko mnie.
– W każdym żarcie jest odrobina prawdy – usłyszałam męski głos, tuż nad głową. Zaskoczona skierowałam spojrzenie ku górze. Na murku siedział jakiś obcy mężczyzna. Na głowie miał beret, szyja obwinięta była czerwonym szalem niczym wężem boa, czarny płaszcz rozkładał się gustownie na ceglastym podłożu, a dobrze wyszorowane lakierki lśniły obok mojej głowy. Owy mężczyzna w jednej dłoni trzymał malutki, oprawiony w skórę notatnik, a w drugiej srebrzysty długopis od którego odbijało się światło księżyca.
– Idealny cytat do poezji – rozmarzył się obcy.
– Słucham? – spytałam lekko zdezorientowana.
Nieznajomy spojrzał na mnie błękitnymi oczami i uśmiechnął się w tajemniczy sposób.
– Poezja, moja droga – odpowiedział. – A raczej temat do poezji! – wykrzyknął w euforii. – Motyw żartu danego dziewczynie przez los, jej narodziny jako jeden wielki żart, próba walki z losem, stary wróg, ukryta miłość.
– Pan coś brał? – spytałam niepewnie.
– Poezję ćpałem! – zaśmiał się szaleńczo mężczyzna.
Nie mogłam pozbyć się tego dziwnego przeczucia, że gdzieś go już widziałam. Błękitne oczy pełne szczerości, dziwna doza tajemniczości w głosie, sam sposób dziwacznego bycia oraz jego niezwykła świadomość moich losów. Kim był?
Westchnęłam bezradnie, spoglądając wprost w rozgwieżdżone niebo.
– Mam w to wierzyć? – spytałam jakby samej siebie.
– Wydawał się być bardzo wiarygodny – stwierdził obcy pan. – Jego mina nie świadczyła o tym, że stosował się do zasady: kiedy ludzie robią sobie z ciebie jaja, zrób z nich jajecznicę.
W zaskoczeniu spojrzałam na błękitnookiego mężczyznę. On tylko puścił mi oczko i zeskoczył z muru, znikając gdzieś w oddali.
Raz jeszcze westchnęłam ciężko i wbiłam spojrzenie w rozgwieżdżone niebo. Słyszałam, że poeci słyną z dosyć niefrasobliwych sposobów bycia, tworzenia lub praktykowania, ale żeby od razu przebierać się za żula i zaczepiać niewinne nastolatki?
Uśmiechnęłam się pod nosem i potrząsnęłam głową z niedowierzaniem.
Mimo, że był już 2 kwietnia, moje życie nie przestało mnie zaskakiwać.
Nie wiem w co mam wierzyć, co podejrzewać i co robić. Wszystko nagle straciło dla mnie znaczenie. Zupełnie, jakby dzień przeklętej trójcy stał się jednym ze zwykłych dni z mojego życia. Zaskakująco troskliwy Dashiell Davis – mój wróg młodości, jego namiętne wyznanie, szczery uśmiech, gwałtowny pocałunek, rozmarzone spojrzenie, szczerość w słowach. Nie wiedziałam czy mam mu wierzyć. To przecież Dashiell. Wiedziałam jednak, że dzień przeklętej trójcy otworzył przede mną zupełnie nową, niezapisaną jeszcze księgę zdarzeń.
Pogodziłam się z kpiącym ze mnie losem i uznałam, że gdy los robi sobie ze mnie jaja, powinnam zrobić z niego jajecznicę. Bo w każdym żarcie, nawet tym będącym moimi narodzinami, kryje się odrobina prawdy.