Nazywam
się Chris. W sumie to Christian Farris. Od najmłodszych lat aspołeczny. Unikam
ludzi, unikam tłumów, unikam uczuć i nadmiernych emocji. Jestem chamem,
siedliskiem kipiącego sarkazmu. A to jest Brisa Heartwind - moja przeciwność, z
którą równocześnie się uzupełniam. Samotniczka z wyboru ludzi, kryjąca za
swoimi butami wyjątkowo mroczną tajemnicę. Dlaczego wciąż ucieka, gdy ktoś
zadaje jej pytanie? Dlaczego zawsze jest przerażona? I skąd to uczucie, które
nakazuje mi jej pomóc, gdy znów lądujemy ze sobą w klasie? I pomyśleć, że
wszystko zaczyna się od dostarczenia notatek do jej domu...
There's a girl inside tonight,
cause she's got nowhere to go
and her loves are running wild
oh, her loves are running wild.
(Cash cash - cash cash)
Nazywała się Brisa Heartwind. Miała długie,
brązowe włosy sięgające do połowy pleców oraz wielkie, wiecznie przerażone oczy
w kolorze porannego, wiosennego nieba. Jej cera była chorobliwie blada,
zupełnie, jakby nigdy nie wychodziła na światło dzienne. Usta miała drobne,
malinowe, nos mały, lekko zadarty. Nie była wysoka, za to zdecydowanie za
chuda. Znałem dokładnie każdą rysę jej twarzy, każdą część ciała, każdą minę,
westchnięcie, ale nie pamiętałem jej głosu. Brisa była bowiem osobą, która nie
mówiła za wiele. Wiecznie przerażona, rozglądała się na boki, jakby oczekiwała,
że zaraz ktoś rzuci się na nią z nożem i ją zadźga. Gdy ktoś dotknął ją w
ramie, skakała na krześle, gdy drzemiąc na ławce podczas nudnej lekcji języka angielskiego
doszedł do jej uszu dźwięk dzwonka, wydawała z siebie okrzyk zaskoczenia
mieszanego z przerażeniem, gdy ktoś ją o coś prosił, zerkała w bok i
odpowiadała pół słówkiem. To jednak wciąż było nic.
Brisa Heartwind była przez naszą rówieśniczą
społeczność nazywana "panną uciekające serce”. Gdy tylko coś się działo,
brała nogi za pas i uciekała w siną dal, pozostawiając swojego rozmówcę, grupę
ludzi lub nawet pustą szafkę szkolną bez słowa. Nikt nie wiedział co działo się
wówczas w jej głowie i nikt nie chciał w to wnikać. Ludzie woleli się z niej
śmiać, stroić na boku żarty. Tylko ja patrzyłem zawsze obojętnie w jej wiecznie
zaniepokoją twarz, starając się rozszyfrować o czym myśli i co jest powodem jej
ucieczek.
Wielu ludzi podejmowało się arcytrudnego zadania,
jakim było dogonienie Brisy. Nikomu jednak do tej pory się to nie udało. Była
zawodową sprinterką, co ani trochę mnie nie dziwiło, w końcu trenowała od
dziecka.
Pannę uciekające serce znałem już od przedszkola.
Nie pamiętam jednak żadnych szczegółów związanych z jej osobą z tamtych
dziecięcych lat. Wydaje mi się, że wtedy jeszcze nie uciekała i była całkiem
normalnym dzieciakiem, bawiącym się z innymi lalkami. Mój mózg zanotował jej
pierwszy wybryk, gdy mieliśmy po 9 lat. Chodziliśmy wówczas ze sobą do klasy.
Jak co niedzielę, wybieraliśmy się małą rozbójniczą grupką do kościoła. Brisa
prawdopodobnie ani razu na mnie nie spojrzała. Ja też nie byłem nią zbytnio
zainteresowany. Nie pojmowałem jej nieśmiałości, milczenia, nie rozumiałem jej
wiecznie zamyślonego i przerażonego spojrzenia. Byliśmy sobie całkowicie obcy.
Moją uwagę zwróciła dopiero wtedy, gdy oczekując na spowiedź, zaczęła nerwowo
ściskać dłonie, oczami wodząc po najdalszych zakątkach kościoła. Wyglądała na
mocno zdenerwowaną. Stąpała z nogi na nogę, jakby miała problemy z trzymaniem
moczu. Jako typowy obserwator dziwactw dziejących się w środowisku, zacząłem
się jej uważnie przyglądać. Gdy nadeszła jej kolej spowiedzi, Brisa stanęła jak
wryta i rozwarła szeroko usta. Nie mogła z siebie wyrzucić żadnego słowa. W jej
oczach widziałem wówczas strach. Zdawało mi się, że ma coś na sumieniu. Coś, o
czym bała się powiedzieć księdzu. Gdy znajomi popychali ją ku konfesjonale,
zaczęła panikować. Machała rękami na wszystkie strony, powtarzając tylko ciche:
"nie". W końcu miarka się przebrała, a panna uciekające serce gubiąc
po drodze jeden z sandałów, wybiegła z kościoła, wzbudzając tym ogólne
poruszenie. Przez następny tydzień nie pojawiła się w szkole. Jej znajomi nie
mogli się do niej dodzwonić, za to nauczyciele wydawali się być mocno
poinformowani o zaistniałej sytuacji. Na każdym kroku, gdziekolwiek poszedłem,
gdziekolwiek spojrzałem, słyszałem imię "Brisa", a spojrzeniu ludziom
o niej dyskutującym, towarzyszył niepokój. Jej temat potraktowałem dosyć chłodnie
i obojętnie, w końcu co mnie interesowała jakaś szalona dziewczyna, uciekająca
od spowiedzi?
Brisa wróciła do nas w kolejny poniedziałek
tygodnia. Momentalnie została zalana pytaniami odnoszącymi się do stanu jej
zdrowia. Tylko ja siedziałem z boku, podpierając się na dłoni i spoglądając w
jej przerażoną twarz. Tak samo wyglądała w dniu spowiedzi, podejrzewałem więc
czym to się skończy. Słysząc gromadzące się w jej głowie pytania, w końcu
zerwała się z krzesła i uciekła, potrącając po drodze mój zeszyt, leżący na skraju
ławki. Tylko raz rzuciła mi spojrzenie pełne rozpaczy, tylko raz zobaczyłem w
jej oczach łzy. Od tamtej pory Brisa Heartwind nie spojrzała na mnie ani razu.
Jej dziwne zachowanie szybko oddaliło od niej najbliższych
znajomych. Wszyscy zaczęli szeptać za plecami, uznając ją za wariatkę. Jej
nagłe ucieczki od pytań, od gestów i rozmów sprawiły, że zaczęto się z niej
śmiać. Dzieciaki z klasy celowo zagadywały do niej, chcąc tylko zobaczyć jej
ucieczkę z której potem żartowali. Mnie to nie bawiło. Wciąż bowiem widziałem
przerażone oczy bladej dziewczyny, której nogami kierował obłęd.
Podstawówka minęła jak z bicza strzelił, a po
niej nadeszło gimnazjum. I tu trafiłem do klasy w raz z Brisą Heartwind. Mimo
kilku centymetrów, których jej przybyło, nie zmieniła się w żadnym stopniu.
Dalej była tak samo przerażona i czujna. Dalej tak samo blada i zestresowana.
Ludzie nie zwracali na nią uwagi, traktowali ją wówczas jak powietrze. Nikt nie
wiedział o jej małej tajemnicy, skrywanej pod nogawkami spodni. Co najzabawniejsze,
w przeciwieństwie do reszty żeńskiej warstwy klasowej, dziewczyna nigdy nie
nosiła butów innych niż sportowych czy też trampek. Zupełnie, jakby bała się,
że pewnego dnia, gdy założy obcasy, nie będzie potrafiła w nich biegać. Na
wszelakich uroczystościach szkolnych budziła śmiechy swoich koleżanek, gdy
zamiast błyszczących lakierków, do czarnej sukienki zakładała trampki.
Doskonale wiedziałem, że czuła się tym faktem zażenowana, ale robiła to z
własnej, uciekinierskiej potrzeby.
Odkąd znałem Brise Heartwind, miałem wrażenie, że
pech nieustannie depcze jej po piętach. Jej cicha obecność również w tej szkole
nie trwała zbyt długo. Gdy pewnego dnia, podczas ucieczki przed jednym z
dokuczających jej chłopaków, wbiegła na tor wyścigowy, wyszła na prowadzenie
ścigających się członków klubu atletycznego, całkowicie nieświadomie
przekraczając metę. Wuefiści byli pod wrażeniem jej szybkości, tak samo jak członkowie
klubu. Odtąd ich celem stało się dogonienie Brisy i namówienie jej do
dołączenia do ich skromnego, ściągającego się zgromadzenia. Oczywiście dziewczynie
zawsze udawało się uciec, w końcu biegi trenowała całe życie. Miałam wrażenie,
że ucieczka to jej hobby, coś, co wspiera ją w trudnej sytuacji, gdy nie ma
szansy na ratunek. A może to było już uzależnienie od adrenaliny?
Brisa szybko zyskała miano największej dziwaczki
w szkole gimnazjalnej. W chwilach, gdy udawało się ją zaciągnąć do damskiej
toalety lub przyprzeć do muru szkoły, skąd nie miała drogi ucieczki, cierpiała
prawdziwe katusze. Obrzucana przez różnorakie przedmioty szkolne, kuliła się w
rogu, bezgłośnie wylewając łzy, których nikt nie widział. Nigdy się nie
sprzeciwiała. Zawsze, choć płaczliwie, przyjmowała wszystkie ciosy kierowane w
jej stronę. Dziwiłem się jej. Dziwiłem się temu, że nie potrafiła się odezwać.
Że nie potrafiła bronić się ani słownie, ani fizycznie. Że rozwiązanie widziała
tylko w tchórzliwej ucieczce. Równocześnie byłem pełen podziwu dla jej osoby,
która potrafiła znieść tak wiele upokorzeń i wciąż chodzić do tej samej szkoły.
Owszem, nie raz znikała na kilka dni lub tydzień i nikt nie wiedział, co się z
nią wówczas dzieje, plotki jednak głosiły, że to ze względu na jej kiepski stan
zdrowia. Byłem w stanie w to uwierzyć, gdyż od zawsze wyglądała mi na chorobliwą.
Szkolne życie panny uciekające serce nie zawsze
wyglądało tak samo. Pośród klasowych ataków, wyróżnił ją jeden, którego
uczestnikami byli sami uczniowie płci męskiej. Przechodziłem akurat obok
męskiej toalety do której udało im się ją zaciągnąć. Pierwszy raz nie miała
pochylonej ku dołowi głowy. Wpatrywała się w nich błękitnymi, pełnymi
przerażenia oczami z których płynęły słone łzy. Przez dłuższą chwilę stałem w
drzwiach, spoglądając obojętnie na to, co się dzieje. Chłopacy mówili coś o
gwałcie, żartowali sobie jak to małolaci, którym jedno w głowie. Nie mieli
jednak złych, fizycznych zamiarów. Raczej chcieli nastraszyć dziewczynę. Mówili
o tym, że wcale nie jest taka brzydka, że niczego jej nie brakuje, jest tylko
straszliwie dziwna. Jeden z nich dla zwiększenia efektu strachu wyciągnął w jej
stronę rękę. To co się stało, zaskoczyło nas wszystkich. Brisa spanikowanym
ruchem odepchnęła jego dłoń i rzuciła się na niego z pięściami. Do tej pory
chce mi się śmiać na samo wspomnienie wielkiej śliwy Johnathana pod okiem. I
pomyśleć, że zaatakowała go tylko niewinna, przerażona dziewczyna, która bała
się, że ją dotknie. Po tej akcji z głośnym, przejmującym płaczem, który
zdarzyło mi się usłyszeć zaledwie raz, wybiegła z męskiej toalety. Nie zwróciła
na mnie uwagi. Nieświadomie szturchnęła mnie w ramię i pognała przed siebie,
czyniąc swój uciekający rytuał. Już wtedy z jakiegoś powodu było mi jej szkoda.
Wiedziałem, że nie jest niczemu winna. Po prostu była inna niż wszyscy. Słaba.
Tchórzliwa. Przerażona światem. Nikt nie potrafił tego zrozumieć. Wszyscy
zachowywali się wobec niej, jakby nie mieli serca. Byli potworami. Ja sam do
nich należałem, bo nigdy jej nie pomogłem. Po prostu obserwowałem, jak
skończony kretyn, któremu całe życie jest obojętne.
Brisa zawsze chodziła smutna. Chęć powiedzenia
jej czegoś ciepłego, miłego, ażeby tylko zobaczyć jej uśmiech, zawsze kończyła
się na niczym. Nie potrafiłem powiedzieć jej nawet: dzień dobry. Wciąż tylko
gapiłem się w jej smutny profil, który wiecznie rozważał niedostępne dla świata
zewnętrznego sprawy. Zastanawiałem się czego się boi, o czym myśli, dlaczego
tak się zachowuje. Myślałem o tym dniami i nocami, dziwiąc się własnym
zachowaniem. Wiele osób twierdziło, że muszę być w kimś zakochany, ale to nie
było to uczucie. To tylko czysta ciekawość.
Raz, jedyny raz dostrzegłem na jej twarzy
uśmiech. Nie wiedziałem czym był wywołany. Po prostu siedziała w ławce i
uniosła kąciki ust do góry, wpatrując się w tablicę. Byłem w szoku. I pewnie
nie otrząsnąłbym się z niego, gdyby nie kolega z ławki, który zaczął się ze
mnie śmiać i szturchać łokciem.
– A tobie co, stary? – spytał mnie rozbawiony.
Nie potrafiłem odpowiedzieć. Wbiłem wzrok w
zeszyt i umilkłem. To wtedy postanowiłem, że nieważne co się będzie działo, zamienię
z nią choć jedno słowo. Długo układałem w głowie plan działania. Zarwałem przez
to noc i spóźniłem się do szkoły. Jak to jednak w życiu bywa, plan się na nic nie
przydał. Brisa Heartwind zniknęła z naszej klasy raz na zawsze. Plotek i
domysłów było wiele. Jedni mówili, że się przeprowadziła, inni, że nie mogła
już wytrzymać i popełniła samobójstwo. Sprawa była zatuszowana i nawet
nauczyciele nie chcieli nic mówić na ten temat.
Przestraszona, błękitnooka dziewczyna wkrótce
zniknęła z mojej głowy. Życie wróciło do dawnego stanu. Dalej byłem tym samym
milczącym obserwatorem otoczenia, niewykazującym żadnych uczuć wobec sytuacji.
Na co dzień patrzyłem na krzywdę dziejącą się ludziom, którym nie pomogłem. Nie
potrafiłem nikogo bronić, choć moje wnętrze wykazywało chęć do buntu. Umiałem
tylko stać i patrzeć, udając obojętnego, w obawie, że i mnie to spotka. Bez
słów, bez gestów i bez spojrzeń, uświadomiła mi to Brisa, która zniknęła.
Gimnazjum przeminęło z wiatrem. Z wyborem następnej
szkoły nie miałem problemów. Było to liceum położone najbliżej mojego domu.
Przyznaję, nigdy nie lubiłem się trudzić. Nie miałem też jakichś szczególnych
wymagań co do swojej przyszłej kariery. Po prostu chciałem przeżyć. Przeżyć w
tym świecie pełnym potworów, gdzie każde twoje udziwnienie może doprowadzić cię
do świata zgrozy. Pozostać niezauważonym pokarmem, skrytym w głębi jaskini
życia.
Szkoła średnia nie zapowiadała dla mnie zbyt wielkich
zmian. Zaczęła się w taki sposób jak każda inna, nowa szkoła. Pierwsza lekcja
organizacyjna, tłum ludzi nieznających siebie, stres unoszący się w górze,
strach o brak akceptacji w grupie. Wyczytywanie nazwisk, czujnie obserwowanie z
kim ma się do czynienia, próba zapamiętania twarzy i imion. Mnie to nie
dotyczyło. Było mi obojętne kto jak się nazywa i kim jest. Chciałem pozostać
niezauważony, odciągnięty od ludzi. Mogą mówić o mnie dziwak, w końcu nim
jestem. Niech ich niechęć nie przeradza się jednak w bezpodstawną nienawiść.
Znudzony, zaspany i zniechęcony wsłuchiwałem się
obojętnie w rozczytywane nazwiska po których następowało zawsze głośne szuranie
krzesłem. John Black, Christine
Ceries, Stephany Evens, Mark Eagle, Brisa Heartwind.
Brisa.
Nie, żebym miał słabą pamięć, po prostu byłem
lekko zbity z tropu. Położony na drewnianym blacie, odwrócony tyłem do ludzi
znajdujących się w klasie, czekałem z uwagą na dźwięk odsuwanego od ławki krzesła,
który... nie nastąpił.
– A więc dziś panny Heartwind nie ma w szkole.
Dobrze – mruknął od niechcenia nauczyciel, wpisując znak nieobecności przy
imieniu i nazwisku dziewczyny, którą przecież znałem.
O ile wcześniej byłem niedospany, tak teraz się
rozbudziłem.
Znowu będzie ze mną w klasie. Co za przypadek.
Brzmi prawie jak przeznaczenie.
Uśmiechnąłem się do siebie i na pustej kartce,
gdzie miał się znaleźć plan lekcji, zarysowałem przerażoną, dziewczęcą buźkę.
Nie widziałem jej od dwóch lat. Bardzo się zmieniła? Dalej uciekała przed
ludźmi? Dlaczego jej tu nie było? Czyżby ze względu na stan swojego zdrowia? A
może bała się powtórki z przygody, która przytrafiła się jej w gimnazjum?
Chciałem się tego dowiedzieć, gdy już się tu pojawi. Chcę w końcu z nią
porozmawiać.
Mijały dni. Z kilku zrobił się tydzień, z
tygodnia dwa, a potem cztery. Minął cały wrzesień, a Brisy wciąż nie było
widać. Jedyna ławka szkolna, która była wolna, stała pod oknem tuż przede mną.
Była już prawie zakurzona.
– Ciekawe gdzie jest ta nowa?
– Słyszałam, że ma jakieś problemy ze zdrowiem i
dlatego nie może chodzić do szkoły.
– To co, niedługo ją wypiszą? Przecież minął już
cały miesiąc.
– Pewnie jak wróci, ciężko będzie się jej
zaklimatyzować.
– Jeżeli wróci.
Wsłuchując się w rozmowy mojej klasy, jak każdego
dnia szkolnego, rysowałem na marginesie zeszytów dziewczęce buźki. Ludzie
zdążyli już utworzyć grupki, co nie było niczym nieprawdopodobnym w klasowym
społeczeństwie. Na szczęście nie miałem problemu z szeptami, ani osobami, które
na siłę chcą się ze mną zaprzyjaźnić. Moje liceum zapowiadało się nader
spokojnie. Nikt niczego ode mnie nie chciał i nikt ze mną nie rozmawiał bez
potrzeby. Idealne życie znudzonego nastolatka.
– Ładnie rysujesz – usłyszałem tuż przed sobą.
Uniosłem brew i spojrzałem na przewodniczącą
klasy, która siedziała na miejscu Brisy. Blondynka posłała mi uroczy, a jednak
fałszywy uśmiech. Nie odpowiedziałem. Znowu wbiłem wzrok w zeszyt i
kontynuowałem swoje rysunkowe zajęcie.
– Chris – westchnęła ta sama osoba.
– Słucham? – spytałem, tym razem nie podnosząc
głowy.
– Rozumiem twój brak zaangażowania w klasowe
życie, ale mógłbyś chociaż odpowiadać – westchnęła.
Skrzywiłem się.
– Po co mam odpowiadać puste
"dziękuję", albo nieskromne "wiem", skoro i tak wiem, że
mówisz to tylko po to, aby rozpocząć rozmowę, bo czegoś ode mnie chcesz? –
spytałem. – Po prostu powiedz o co chodzi.
Nastąpiła długa chwila ciszy, ostatecznie
przerwana bezradnym westchnięciem. Doskonale wiedziałem, że nie jestem zbyt
przyjemną w rozmowie osobą. I nie chciałem być, bo po co?
Stos jakiś podejrzanych papierów wylądował na
mojej ławce, tuż obok moich dłoni. Tym razem spojrzałem na dziewczynę pytająco.
– Twoje zadanie od wychowawcy – wytłumaczyła
chłodno. Była już zniecierpliwiona moim zachowaniem.
– Nie za bardzo rozumiem – odpowiedziałem od
niechcenia.
– Zanieść notatki Brisie. Jest chora. Jak już
pewnie zauważyłeś, nie ma jej tu od miesiąca.
Otworzyłem usta, robiąc zdziwioną minę. Byłem
zszokowany. Zszokowany tym, że to mi przydzielono takie zadanie. Byłem przecież
aspołeczny, niekontaktowy i... jakim cholernym cudem padło akurat na mnie?
– Zastanawiasz się dlaczego akurat ty? – spytała
ze znaczącym uśmiechem przewodnicząca. – "To idealne zadanie dla kogoś,
kto rękami i nogami broni się przed relacjami z klasą" – zacytowała
naszego nauczyciela. – Tu masz adres Brisy – dodała, przekazując mi małą, żółtą
karteczkę.
Skrzywiłem się wyraźnie, przyjmując ją w dłonie.
Jednak bycie aspołecznym czasem się nie opłaca.
– Zrobię to – warknąłem, zgarniając z ławki
notatki.
– Nie masz wyboru – prychnęła dziewczyna,
podnosząc się z krzesła i oddalając, jakby gnał ją sam diabeł. Kobiety. Zawsze
oczekują nadmiernego zainteresowania swoją osobą. Myślała, że jak reszta klasy
będę podziwiać jej piękną, drobną twarz, zgrabne ciało i zdolność do
organizacji? Otóż nie. Ciekawsze wydawało mi się pochmurne niebo za oknem.
Westchnąłem cicho, chowając stos notatek do
mojego lekkiego plecaka. Nie miałem pojęcia, dlaczego akurat w tym momencie się
uśmiechnąłem. Przecież byłem zniechęcony. Zniechęcony? Nie chciałem kontaktu z
klasą, ale czy z Brisą? Już dawno chciałem zamienić z nią choć jedno słowo.
Chciałem poznać ją bliżej, aby dowiedzieć się czy w rzeczywistości jest taka
dziwna. Chciałem zobaczyć jak teraz wygląda. Chciałem ją spytać co robiła przez
te kilka lat i dlaczego tak nagle zniknęła. Spytać czy mnie pamięta.
Zmarszczyłem czoło. Dlaczego tak nagle wizja wycieczki
do domu Brisy zaczęła mnie stresować? Przecież to tylko dziewczyna. Zwyczajna,
trochę strachliwa uciekinierka. Po prostu panna uciekające serce. Wiem, nigdy
nie miałem odwagi się do niej odezwać, ale wtedy nie miałem powodu. Dziś mam.
Muszę dostarczyć jej notatki z całego miesiąca do domu. Po prostu wejdę i
wyjdę.
Podniosłem się z krzesła i przeciągnąłem leniwie.
Tym aktem zwróciłem na siebie uwagę prawie całej klasy. Nie mam pojęcia skąd u
nich takie zdziwione miny. Wiem, że nieczęsto się uśmiecham, ale mimo wszystko
miewam takie dni. Czasami. Rzadko. Nawet bardzo rzadko. Prawie w ogóle. W
ogóle?
Zakładając plecak na plecy, ruszyłem w stronę
drzwi wyjściowych.
– Farris, gdzie ty się wybierasz? – spytała mnie
nauczycielka, którą mijałem w drzwiach.
– Na wagary – mruknąłem od niechcenia.
Starsza kobieta otworzyła tylko usta, żeby coś
powiedzieć, ale szybko umilkła. Słusznie. Z tak aspołecznym typem osobowości
nie ma co dyskutować. Najlepiej od razu zadzwonić do rodziców. Rodziców,
których nie mam, bo mieszkam ze starszym bratem, który daje mi tyle swobody ile
potrzebuję. Na wieść o moich ucieczkach zapewne zareaguje powiedzeniem: „rób co
chcesz, byle mi ciebie nie zabrali”.
Ruszyłem w drogę. Wciąż czułem lekki stres przed
spotkaniem z przeszłością. Może to dlatego, że nie wiedziałem czego się
spodziewać. Jakaś część mnie podpowiadała, że mogę się mocno zawieść
zachowaniem panny uciekające serce. Druga część, że mogę się zdziwić tym, jak bardzo normalna jest. Nie wiedziałem
której stronie ufać bardziej. Musiałem po prostu zaryzykować.
Spojrzałem na małą, żółtą karteczkę, gniecioną w
mojej dłoni. Co za przypadek, że mieszkałem dwie przecznice dalej. I wcale nie
dziwi mnie to, że do tej pory się nie spotkaliśmy. Pewnie Brisa tak samo jak i
ja nie lubiła zbytnio wychodzić z domu. Już teraz coś nas łączy i myślę, że to
nie jest jedyna rzecz. Obydwoje jesteśmy aspołeczni.
Stanąłem na środku chodnika, marszcząc czoło.
Dłonią przeczesałem swoje krótkie, blond włosy.
Skoro byłem aspołeczny to dlaczego tak bardzo chciałem trafić do domu
Brisy? Przecież zazwyczaj unikałem ludzi i nie pchałem się do ich domów. Moje
zachowanie było nieuzasadnione. Czym było spowodowane? Czystą ciekawością?
Chęcią uwolnienia się od rutyny? Uczuciem, że może jednak istnieje ktoś podobny
do mnie?
Spójrzmy prawdzie w oczy. Byłem jak Brisa. W
środku miałem ochotę uciec od tych wszystkich ludzi. To moje ciało nie
współgrało z umysłem, zupełnie, jakby było sparaliżowane przez strach. Strach
przed brakiem ludzkiego szacunku. Być może w pewnym sensie podziwiałem Brisę.
Przynajmniej była sobą. A może nie była?
Minąłem swój dom, patrząc na niego z
obojętnością. Swawolne ręce schowałem do kieszeni spodni. Zapewne mój brat
siedzi teraz w pracy. Prowadził dosyć specyficzny tryb życia. Od rana do
południa pracował, w nocy imprezował. W domu przebywałem praktycznie sam. Żywiłem
się gotowymi daniami z supermarketu, które trzeba było tylko podgrzać lub dodać
do nich wody. Jakoś nigdy mi to nie przeszkadzało, choć muszę przyznać, że
czasami z utęsknieniem wspominałem obiady robione przez mamę. Ale mamy już nie
było. Zginęła w wypadku lotniczym podczas swojej służbowej podróży, a ojciec
zniknął, nim się narodziłem.
Kopnąłem pustą puszkę po coca-coli, stojącą mi na
drodze. Potoczyła się z wolna po ulicy, a potem została zgnieciona przez
przejeżdżającą obok ciężarówkę. Czasami sam się czułem jak taka przejechana
puszka po napoju. Pusty i obojętny dla innych, bo zepsuty.
Ponownie spojrzałem w żółtą kartkę z adresem.
Byłem blisko. Zgodnie z moimi obliczeniami...
Najwyraźniej moje nogi były szybsze niż mózg.
Stanąłem przed zamurowanym domem sporych rozmiarów, na którym widniała
tabliczka: "Heartwind". Byłem lekko zdziwiony. Mieszkanie Brisy było
co najmniej dwa razy większe niż moje. Że nie wspomnę o upiększeniu tegoż
miejsca. Świeży, żywy brzoskwiniowy kolor ściany, zupełnie, jakby był
wczorajszy, liczne kwiaty w donicach, lśniące czystością okna, spory taras z
grillem, który musiał kosztować grube pieniądze i... czy to ważne? Nie obchodzi
mnie jej dom.
Bez chwili zastanowienia, przycisnąłem przycisk
na domofonie. Po dłuższej chwili odezwał się tam kobiecy, dorosły głos. Zapewne
była to matka Brisy.
– Słucham?
– Dzień dobry, Christian Farris, kolega z klasy
Brisy. Zostałem do niej wysłany przez wychowawcę, żeby przekazać notatki –
powiedziałem szybkim, sztucznym głosem robota. Brzmiałem tak, jakbym wyuczył
się tej kwestii na pamięć.
Nastąpiła długa cisza. Już miałem zwątpić w to,
że kiedykolwiek zostanę tu wpuszczony, gdy nagle potężne, czarne, metalowe
wrota otworzyły przede mną swoją ścieżkę. Naprzeciw mnie stanęła uśmiechnięta,
brązowowłosa kobieta o orzechowych, świecących oczach. To na pewno była matka
Brisy. Były podobne, choć ta wyglądała o wiele bardziej zdrowo. Matka była
opalona na lekki brąz. Wyglądała na pełną życiowej energii kobietę, która nie
mogła mieć więcej niż 45 lat. Gdybym był starszy, mógłbym się w niej zakochać.
– Dzień dobry – przywitała się ze mną radosnym
głosem. – Nie na co dzień widuje się tutaj znajomych Brisy.
Spojrzałem w bok, cicho wzdychając.
– Nie do końca nim jestem – odpowiedziałem
szczerze. – Co prawda chodziliśmy ze sobą do podstawówki i gimnazjum, ale
prawie nigdy nie zamieniliśmy ze sobą słowa.
Moja szczerość ani trochę nie przeszkadzała pani
Heartwind. Dalej uśmiechała się w tak samo radosny sposób. Zupełnie, jakby była
jakimś zaprogramowanym robotem.
– Kiedyś musi być ten pierwszy raz –
odpowiedziała tajemniczo, puszczając w moją stronę oczko. Nie wiedzieć czemu,
nagle poczułem, że moje policzki płoną. No, nie, Christianie Farris, chcesz
zakochać się w dorosłej, dojrzałej kobiecie, która zapewne ma męża i dziecko
zresztą też? Ogarnij się, bo inaczej porozmawiamy w inny sposób. Z użyciem
pięści.
– Wchodź, wchodź – zaszczebiotała pani Heartwind,
ciągnąc mnie za rękę do środka.
Zacisnąłem usta. Bardzo otwarta kobieta. Nie przypominała
swojej córki. A może się myliłem? Co jeśli Brisa zmieniła się na lepszą osobę?
Niemalże w szaleńczym tempie zostałem wciągnięty
do ogromnego domu, którego wnętrze zdziwiło mnie w jeszcze większym stopniu.
Byłem pewien, że Heartwindowie byli nieźle nadziani. Co dziwne, bo wydawało mi
się, że Brisa zawsze nosiła dosyć skromne ciuchy. Gdybym miał ją przypisać do
jakiejkolwiek kategorii, patrząc na jej wygląd, raczej byłaby dla mnie biedna,
ale kogo interesuje stan finansowy? Na pewno nie mnie. W końcu sam byłem
biedakiem. Nikomu nie zazdrościłem. Nie. Ani trochę. Wcale. W ogóle.
– Brisy pokój znajduje się u góry. Na pewno
poznasz, które drzwi – powiedziała miło brązowowłosa kobieta.
Kiwnąłem głową od niechcenia i nim cokolwiek
zdążyła mi powiedzieć, ruszyłem schodami do góry. Podczas swojej krótkiej
podróży czułem na plecach jej spojrzenie. Przerażające uczucie. Zupełnie, jakby
przeszywała mnie swoimi błyszczącymi oczami pełnymi entuzjazmu. Albo jakby
przekazywała moim plecom wiadomość o treści: „idź, zaatakuj ją, dziki kocie”.
Przeszły mnie ciarki. A co jeśli rodzina Brisy
nie była do końca normalna?
Trafiłem na górę. Chwilę zajęło mi rozeznanie się
w terenie. Puchaty dywan przedpokoju, uśmiechał się do mnie różowo. Dopiero
teraz zdążyłem się zorientować, że wciąż mam na nogach buty. Jęknąłem
bezradnie. Teraz wychodzi mój brak kultury, który objawia się brakiem wzorców
do naśladowania, a także moją antyspołecznością. Bądźmy szczerzy, rzadko bywam
u kogokolwiek w gościach.
Spoglądając niepewnie w dół, cofnąłem się po
cichu i złożyłem swoje obuwie obok wycieraczki. Droga powrotna minęła mi
zdecydowanie szybciej. Nie chciałem być dostrzeżony przez podejrzliwie
spojrzenia, dlatego pospieszyłem ku górze jak skaczący po bezdrożach Australii
kangur.
Miękki dywan przywitał moje stopy. Był przyjemny
w dotyku. Chciałbym mieć taki w pokoju, ale zdecydowanie nie w różowym kolorze.
Zawsze kojarzył mi się z dziewczynkami, które kochają zabawę z lalkami Barbie.
Skrzywiłem się i rozglądnąłem po przedpokoju.
Matka Brisy miała racje. Od razu zgadnę, który pokój należy do niej. Znając jej imię i płeć nie było o to trudno.
Na końcowych drzwiach, znajdujących się na wprost
ode mnie, wisiała drewniana tabliczka z małym, pluszowym króliczkiem, który
starał się ją podtrzymywać. Czarny, ukośny napis głosił: "Pokój
Brisy".
Uśmiechnąłem się do siebie pod nosem. Dlaczego
prędzej przypominało mi to małą dziewczynkę, a nie dorosłą już kobietę? Może
Brisa wciąż tkwiła w młodzieńczym wieku? Dlatego dużo płakała w gimnazjum i
uciekała od innych jak małe dziecko.
Odważnym krokiem ruszyłem w stronę drzwi. Nim
sobie przypomniałem, że nie jestem u siebie w domu, już chwyciłem za klamkę i
otworzyłem je. Spojrzałem w sufit z cichym westchnięciem. Dlaczego nie
potrafiłem zachować się jak normalny gość?
Pchnąłem lekko drzwi, które nawet nie
zaskrzypiały. Moim oczom ukazał się dosyć sporych rozmiarów pokój o błękitnych
ścianach. Moje pierwsze wrażenie? Pokój pięciolatki. Białe, słodkie meble,
pełno różnorakich miśków w różnych miejscach pokoju – parapet, komoda, łóżko,
podłoga, biurko. Kołdra? W małe, przerażająco słodkie, różowe króliczki.
Myślałem, że dostanę choroby psychicznej. Ten
pokój nie wpływał zbyt pozytywnie na mój umysł.
Przez chwilę miałem wątpliwości co do tego, że
właścicielka pokoju znajduje się w tym pomieszczeniu. Szybko jednak dostrzegłem
ruch pod kołdrą. Musiała spać.
Ostrożnie, nie czyniąc zbyt gwałtownych ruchów,
przybliżyłem się do łóżka. W tym momencie zaczęło mnie zastanawiać, jaka matka
wpuszcza obcego chłopaka do pokoju swojej córki z którą nigdy nie rozmawiał?
Otóż – prawdopodobnie żadna. Przecież równie dobrze mogłem zrobić jej krzywdę,
prawda? Mogłem nie być uczniem, ani kolegą z jej klasy. Mogłem być jakimś
podrzędnym gwałcicielem.
Uśmiechnąłem się krzywo do siebie, gdy stanąłem
przy śpiącej Brisie. Wydawało mi się, że nie zmieniła się ani trochę, choć nie
mogłem tego stwierdzić, widząc ją śpiącą. Muszę przyznać, że wyglądała całkiem
niewinnie. Splątane, brązowe włosy rozłożone falą na poduszce, blada cera,
którą okalały dwa, gorączkowe rumieńce w kolorze dojrzałych pomidorów, lekko
rozwarte, malinowe usta i zamknięte powieki. Na czole miała świeży okład.
Naprawdę musiała być chora. Świadczył o tym jej cichy, świszczący oddech.
Uklęknąłem przy jej łóżku i zacząłem uparcie
wpatrywać się w jej twarz. Zawsze uważałam, że była ładna. Lubiłem jej zgrabny,
zadarty do góry nosek, różane policzki i błękitne, wielkie oczy, które były
teraz zamknięte.
Oparłem się łokciem o łóżko, a następnie
podbródek na dłoni. Naprawdę musiałem wyglądać jak gwałciciel, wpatrując się w
twarz praktycznie nieznanej mi dziewczyny. Byłoby śmiesznie, gdyby nagle się
obudziła.
Uśmiechnąłem się ironicznie. Najwyraźniej
wykrakałem swój los.
Powieki Brisy zaczęły niespokojnie drgać.
Ruszający się na czole okład świadczył o tym, że zmarszczyła czoło. Drobne usta
zacisnęły się w małą podkówkę mówiącą: "dlaczego ktoś przeszkadza mi w
spaniu?". Znieruchomiałem, zabierając łokcia z jej łóżka. Błękitne oczy
patrzyły na mnie ospale, najwyraźniej nie rozumiejąc co się dzieje. Brisa
patrzyła na mnie przez długi czas, mrugając błękitem swoich tęczówek. Nie
panikuje? To chyba niepodobne do starej panny uciekającej serce. Postanowiłem
chwytać okazje, póki mogłem.
– Cześć – przywitałem się obojętnie.
Dopiero wtedy dziewczyna rozszerzyła w pełni
swoje powieki. Przez pewien czas patrzyła się na mnie z lekko rozwartymi ustami,
jakby nie wiedziała co się dzieje, aż w końcu przybrała spanikowaną minę i
wydała z siebie stłumiony okrzyk. Właśnie tego oczekiwałem. Jej przerażenia. W
końcu nie na co dzień spotyka jakiegoś obcego chłopaka w swoim pokoju. Nie
podejrzewałem jednak, że nagle zerwie się z łóżka, potknie o własną kołdrę i
wyląduje na podłodze z tyłkiem skierowanym ku górze.
Milczałem. Z
miną bez wyrazu wpatrywałem się w zgrabny tylny aspekt osobowości człowieka. Na
szczęście wciąż odzianym w różową, spodenkową piżamę w białe kropki. To, co się
stało potem, zaskoczyło mnie w niemały sposób.
Brisa odzyskując
równowagę, zerwała się na równe nogi i zaczęła drzeć się wniebogłosy, wylewając
przy tym litry łez. To nie było wszystko. Nagle naszedł ją pomysł na atakowanie
mnie. Pluszowymi miśkami. Jak armata rzucała nimi w moją stronę.
Przybrałem
zdziwioną minę, gdy dostałem pluszowym różowym królikiem prosto w nos, a potem czarnym, szatańskim misiem w pierś. Cofnąłem się o krok i potknąłem o
jakąś bliżej nieokreśloną rzecz, która wbiła się boleśnie w moją stopę. Wylądowałem
pod szafką z ciuchami, uderzając w nią mocno głową. Syknąłem z bólu, twardo
przyjmując na siebie kolejne pluszowe ciosy. Na szczęście amunicja szybko się
skończyła.
Przerażona Brisa umilkła na chwilę, oddalając się
pod samą ścianę o którą oparła się plecami. Dopiero teraz byłem w stanie
dostrzec całą jej sylwetkę. Przysięgam, to nie była ta sama, bezkształtna dziewczyna,
którą znałem sprzed dwóch lat. Z pewnością daleko było jej do płaskości. Pod
piżamą wyraźnie rysowały się kształty bioder. Zrobiło mi się gorąco. Dlaczego
stała przede mną w takim stroju i tak dobrze w nim wyglądała? Pominę oczywiście
fakt, że nazwa tego stroju to: piżama. Niech ją szlag weźmie. Teraz mógłbym
zagrać potencjalnego gwałciciela.
Dziewczyna jęknęła cicho i zaczęła rozglądać się
po całym pokoju. Oddychała płytko i szybko. Doskonale wiedziałem, co to
oznacza. Na szczęście byłem szybszy niż ona. Zerwałem się do biegu zdecydowanie
wcześniej, dzięki czemu mogłem utorować jej drogę ucieczki. Drzwi przysłoniłem
własnym ciałem. Panna Heartwind ledwo wyhamowała. Zderzenie się ze mną nie
byłoby dla niej zbyt miłe. Zrywając się do biegu powrotnego, dopadła się do
kąta ściany. Cicho płacząc, zjechała po niej plecami, aż w końcu usiadła w
rogu, zasłaniając się rękami jak mała, przestraszona dziewczynka. Nie
wiedziałem co w tym momencie zrobić. Długi czas wsłuchiwałem się w jej cichy
szloch i wpatrywałem w drobne, trzęsące się ze strachu ciało. Aż tak ją
wystraszyłem? Nie taki miałem zamiar.
Wystawiłem przed siebie ręce, otwierając usta,
które nie mogła wymówić żadnych sensownych słów.
– H-hej – zacząłem niepewnie, ostrożnie kierując
w jej stronę kroki. Dziewczyna widząc to, skuliła się jeszcze bardziej.
– Nie rób mi krzywdy! – wykrzyknęła, co lekko
mnie zdziwiło, a zarazem pobudziło do działania. Odrobinę się rozluźniłem.
– Do cholery – warknąłem nieprzyjemnie, czego bynajmniej
nie zamierzałem. – Nie zrobię ci krzywdy, głupia dziewucho.
– Zawsze tak mówiliście! – krzyczała
rozpaczliwie, zalewając się łzami. Głowę jednak wciąż miała ukrytą w kolanach.
– Nie jestem jak oni! – oburzyłem się.
– Patrzyłeś na to z boku!
Zdziwiłem się. Pamiętała mnie? Przecież ani razu
nie wymieniła ze mną spojrzenia. A może się myliłem? Może jednak patrzyła, gdy
ja tego nie robiłem? Mogła widzieć więcej niż ja, mogła być lepszym
obserwatorem niż ja.
– Wiem – westchnąłem. – Ale nigdy nie zrobiłem ci
krzywdy, prawda?
– A-ale to o niczym nie świadczy!
Tym razem się zdenerwowałem. Gwałtownie podszedłem
do skulonej dziewczyny i chwyciłem ją za dłoń, podnosząc znienacka do góry.
Brisa wydała z siebie stłumiony okrzyk. Spojrzała na mnie błękitnymi, pełnymi
przerażenia oczami, które bliskie były obłędu. Na chwilę przestała oddychać.
Znowu poczułem się zdezorientowany. W duchu
skarciłem siebie za tak nierozważny gest. Przecież się mnie bała. Wcale nie
polepszyłem tym sytuacji.
Rozluźniłem trochę uścisk. To jednak nie pomogło. Dziewczyna
wciąż nie oddychała i patrzyła na mnie ze spanikowanym wyczekiwaniem. Puściłem
ją. Bezwładnie, jak kukła, wylądowała pod ścianą. Na szczęście, czy może raczej
nieszczęście, zaczęła oddychać. W dziwny, przerywany sposób. Zupełnie, jakby
zaczynała dusić się powietrzem. I tym razem nie wiedziałem co zrobić. A jeżeli
z mojego powodu się udusi? Może miała jakiś poważny problem ze zdrowiem, a ja
pogorszyłem jeszcze sytuacje?
Rozglądnąłem się szybko dookoła. Pierwsze co mi
przyszło na myśl to chwycenie miśka leżącego obok mojej nogi. Nigdy nie
sądziłem, że jestem w stanie zrobić coś tak głupiego, a jednak. Zebrałem z
podłogi pluszaka, uklęknąłem przed dziewczyną, odchrząknąłem w znacząco-teatralny
sposób i zacząłem mówić:
– Cześć.
Mój głos brzmiał śmiesznie, niczym wyjęty z
jakiejś durnej kreskówki dla dzieci.
Odczekałem chwilę. Brisa się uspokoiła. Oddychała
już w normalny sposób, choć dalej nie podniosła głowy do góry.
Wystawiając w jej stronę zabawnego pluszaka o
wyglądzie diabła, zacząłem nim ruszać na wszystkie strony.
– Jestem diabelski miś – kontynuowałem – Ale mimo
tego, że wyglądam jak wariat, nie zrobię ci krzywdy.
Głowa dziewczyny uniosła się lekko do góry. Wciąż
jednak nie widziałem jej oczu.
– Zostanę twoim przyjacielem, dobra? Zaufaj mi.
To nie jest trudne – gadałem dalej, swoim skrzekliwym głosem – Razem możemy
uczynić wiele złego. Szczególnie tym niedobrym ludziom, którzy znęcali się nad
tobą w szkole.
Sukces. Zobaczyłem jedno, błękitne oko, które zaczęło
wpatrywać się w misia, nie we mnie.
– Zabijmy ich – powiedziałem trochę zbyt
mrocznie.
Dziewczyna znowu się skuliła, a ja z cudem
powstrzymałem się od jęknięcia zawodu.
Postanowiłem spróbować jeszcze raz, choć nie
byłem najlepszym przykładem człowieka, który się nie poddaje. Byłem od tego cholernie
blisko.
– Przecież
żartowałem, głuptasie – skomentowałem głosem diabelskiego pluszaka. – Jestem
taki miły i kochany. Nie robię krzywdy ludziom. I nie oceniam ich po pierwszym
spotkaniu.
– Tak? –
usłyszałem cichy, niepewny szept dziewczyny. Tym razem przeniosła na mnie swoje
smutne oczy. Odwróciłem od niej wzrok. Czułem się naprawdę głupio. Tylko się
nie rumień, skończony kretynie. To nie pasuje do twojego mrocznego imidżu
antyspołecznego samotnika. Chłód. Chłód ponad wszystko.
– Tak –
odpowiedziałem. – Daj mi szansę, a ja dam ją tobie. A potem, gdy się
zaprzyjaźnimy, zwiedzimy razem pluszowy świat pełen różu i słodyczy. Ale bez
królików. Nie lubię ich. Musisz to zaakceptować – kontynuując, czułem się coraz
bardziej idiotycznie. Naprawdę zrobiło mi się gorąco ze wstydu.
Brisa milczała.
Czułem na sobie jej nieufny wzrok. Wiercił w mojej dumie dziurę. Nie mogłem już
wytrzymać. Opuściłem w dół miśka i westchnąłem bezradnie, spoglądając na nią z
miną bez wyrazu.
– Jesteś... –
zaczęła niepewnym, słodkim i cichym głosem dziewczyna. Wydawało się, że nie wie
jak skończyć zdanie, a mimo tego je skończyła. – Głupi.
Niemalże upadłem
na podłogę. Spodziewałem się raczej słów: uroczy, miły, kochany, cokolwiek
innego! Jak ona odwdzięcza mi się za starania?
Poczułem na twarzy piekące, czerwone plamy.
Miałem okazać swoje zdenerwowanie, ale wszystko zniszczył ten jeden, drobny,
nieśmiały uśmiech na twarzy dziewczyny przez który momentalnie się uspokoiłem.
Czy mogłem uznać to za drobny sukces? Mimo tego,
że Brisa ma mnie za kompletnego kretyna to przecież się uśmiechnęła, a co za
tym idzie: okazała odrobinę radości. Sam nie mogłem się powstrzymać od
uśmiechu, choć walczyłem z tą piekielną siłą rękami i nogami.
– Może wróć do łóżka? – spytałem od niechcenia,
odwracając od niej wzrok. Swoje spojrzenie utkwiłem w przeciwległej ścianie. –
Jesteś chora, prawda?
– Trochę – przyznała niemalże milcząco.
Nastąpiła długa cisza. Ani ja, ani ona nie
ruszaliśmy się z miejsc. Wciąż tkwiliśmy w tych samych pozycjach.
– Na co czekasz? – warknąłem, spoglądając na nią
ukradkiem. Dziewczyna wyprostowała się lekko przestraszona. – Do łóżka –
dodałem już odrobinę bardziej łagodnie.
Panna Heartwind jeszcze przez długi czas tkwiła w
tej samej, niepewnej pozie, aż w końcu wstała z podłogi. Lekko się chwiała.
Bałem się, że za chwilę zasłabnie, a ja nie będę wiedział co zrobić. Przecież
jej nie dotknę. Bała się ludzi, bała się dotyku – tak, zdążyłem to zauważyć już
w gimnazjum.
Krętym, niepewnym krokiem, niczym mała, posłuszna
dziewczynka, Brisa podeszła do łóżka.
Jęknąłem cicho, spoglądając w sufit. Nie patrz
się na nią wzrokiem pedofila. Owszem, miała na sobie piżamę, która składała się
z krótkiej koszulki i spodenek, tak, prawdopodobnie nie nosiła też bielizny, w
końcu była w typowo nocnym, wyzwolonym stroju, TAK, miała kusząco kształtne
ciało dorosłej kobiety, ale do cholery, Christianie Farris, to tylko przerażona
życiem, niska 16-latka, której włamałeś się do pokoju. Zdecydowanie wyglądasz i
zachowujesz się jak gwałciciel. Przestań to robić.
Gdy panna Heartwind bezgłośnie i posłusznie
przykryła się kołdrą, odczułem ulgę. Nareszcie mogłem na nią spoglądać bez
zażenowania. A przynajmniej sądziłem, że tak będzie. Myliłem się. Brisa
przykryła się kołdrą po sam czubek głowy.
– Co ty do cholery robisz? – spytałem lekko
zirytowany.
– Leżę – mruknął cichy głosik spod kołdry.
– Zacznij zachowywać się jak człowiek! –
krzyknąłem, na co mała postać pod przykryciem drgnęła przestraszona. – Nie
zrobię ci krzywdy, ok? – spytałem już spokojniej. – Nauczyciel mnie tu wysłał.
Nasz wychowawca swoją drogą. Taki wysoki gość z wąsem.
Kołdra lekko osunęła się w dół. Teraz widziałem
błękitne, zaciekawione oczy. Odbierając to jako zachętę, usiadłem na podłodze
po turecku, nieopodal jej łóżka. To co zdążyłem zauważyć to fakt, że Brisa
Heartwind zachowuje się jak małe dziecko. Im więcej ciekawych, a nawet
bzdurnych, dziecięcych opowieści, tym bardziej była otwarta i zaciekawiona.
Zupełnie jak 5-latka spragniona świata.
– W sumie gość nie jest taki zły – kontynuowałem,
wzdychając. – Oczywiście pomijając to, że wysłał najgorszą z możliwych osób do
ciebie z notatkami – mruknąłem, spoglądając obojętnie w puchaty dywan.
– Dlaczego najgorszą? – usłyszałem cichy głosik. –
Chyba nie jesteś taki zły.
– To ty tak uważasz – prychnąłem. – Przez te
wszystkie lata nie zdążyłaś zauważyć, że...
– ...Z nikim nie rozmawiasz i patrzysz na
wszystkich, jakbyś chciał ich zabić? – spytała niepewnie.
Przybrałem pokerową twarz.
– Brzmi, jakbym był jakimś pierwszorzędnym
psychopatą – mruknąłem.
– Tak wyglądasz, Chris.
Brisa zaśmiała się cicho, w nieśmiały, ale uroczy
sposób. Ze zdziwieniem przyglądałem sie jej rozbawionym, błękitnym oczom. Nie
sądziłem, że w ciągu jednego dnia swojego życia, zdążę zobaczyć tyle radości na
jej twarzy, która wiecznie była pogrążona w zadumie i smutku. Czyżby tylko w
swojej ciemnicy była prawdziwą sobą? Wcale mnie to nie dziwi. Po tym, co
zafundowali jej ludzie w szkole, nie było możliwości, aby nie przestała wierzyć
w ludzkość. Na pewno była załamana. I bardzo zamknięta w sobie.
Jeszcze jedna sprawa. Jakim cholernym cudem
dziewczyna pamiętała moje imię?
– Pamiętasz moje
imię? – zdziwiłem się.
Brisa kiwnęła
niepewnie głową.
– Christian
Farris – szepnęła ochrypłym, zmęczonym głosem. – Chodziliśmy razem do
podstawówki, gimnazjum, a teraz najwyraźniej do liceum.
Uśmiechnąłem się
pod nosem. Nie przestawała mnie zadziwiać. A co, jeśli była takim samym
obserwatorem jak ja? Może skutecznie omijała mój wzrok? Istniało też inne
rozwiązanie. Brisa mogła być słuchowcem. Nie patrzyła na otoczenie, ona je
słyszała.
– A ty? –
spytała nagle dziewczyna. – Pamiętasz moje imię? – mówiąc to, od razu przykryła
się kołdrą, jakby bała się odpowiedzi.
– Oczywiście –
mruknąłem. – Brisa Heartwind. Panna uciekające serce.
Na moje usta
wszedł wredny uśmiech.
– Nigdy tego nie
lubiłam – szepnęła brązowowłosa, całkowicie odkrywając się z kołdry. Teraz
usiadła grzecznie na łóżku, mając przykryte tylko nogi. Ręce złożyła na
poszewce w króliki, a wzrok utkwiła w ścianie. Wyglądała na niezadowoloną.
– Też mi się nie
podobało – odpowiedziałem. – Dla mnie zawsze byłaś po prostu Brisą.
Dziewczyna
spojrzała na mnie z niewinnym uśmiechem.
– A ty dla mnie
Chrisem, nie aspołecznym wariatem – powiedziała dosyć nieśmiało.
Przybrałem
pokerową twarz.
– Nazywali mnie
w szkole aspołecznym wariatem? – spytałem, unosząc brew do góry.
Panna Heartwind
kiwnęła niepewnie głową.
– M-myślałam, że
wiesz, przepraszam – szepnęła, pochylając głowę ku dołowi. Wyglądała teraz jak
małe, skarcone dziecko. Nerwowo ściskała swoje palce, jakby chciała je za karę połamać.
– Nie
przepraszaj za takie głupoty – prychnąłem.
– Nie chcę żebyś był zły.
– Boisz się mnie?
Uniosłem do góry brew, uśmiechając się pod nosem
jak jakiś wariat. Nie dostałem żadnej odpowiedzi. Zamiast tego ujrzałem
niepewne, przepełnione łzami oczy dziewczyny. Od razu mina mi zrzedła.
Nawiązywanie kontaktów międzyludzkich było bardzo trudne, a co dopiero
nawiązywanie ich z jeszcze bardziej aspołeczną dziewczyną niż ja. Musiałem się
naprawdę natrudzić. Odpowiednio dobierać słowa, aby jej nie zranić, a raniło ją
prawie wszystko. Jak mam się dogadać z kimś, kto nie rozumie ironii, wszystko
uznaje za atak i przeprasza mnie za bzdury?
Zamknąłem na chwilę oczy, biorąc głęboki wdech.
Potrzebowałem naprawdę dużo cierpliwości, aby utrzymać siebie w ryzach.
– Po raz kolejny powtarzam ci – zacząłem drżącym,
lekko zdenerwowanym głosem przez zaciśnięte zęby – Nie zrobię ci krzywdy.
Przyniosłem ci tylko notatki – mówiąc to, zdjąłem z pleców plecak i wyjąłem z
niego wielki plik papierów, który położyłem na kołdrze. Dziewczyna lekko
drgnęła.
– Tego jest aż tak dużo? – spytała cichutko.
– Dużo. Nie było cię w szkole cały miesiąc.
Brisa spojrzała w bok i zacisnęła dłonie na
króliczej kołdrze. Na jej twarzy rysowała się niepewność mieszana ze smutkiem i
nieuzasadnionym strachem.
– Nie chcę wracać – szepnęła, spinając swoje
mięśnie, zupełnie, jakby czekała na atak z mojej strony.
Przewróciłem oczami. Przecież nie rzucę się na
nią z łopatą. Nie mam jej akurat pod ręką.
– Boisz się, że znowu będzie tak jak w
poprzednich szkołach? – spytałem, unosząc do góry ciekawską brew.
Niebieskooka kiwnęła lekko głową, zaciskając usta
w obronie przed łzami.
Mogłem szczerze tego pożałować. Naprawdę. Ale nie
mogłem powstrzymać swojego wewnętrznego pragnienia. Chciałem wynagrodzić jej te
wszystkie lata beznadziejnego patrzenia na dziejący się jej ból. Wynagrodzić
brak reakcji z mojej strony.
Patrząc bezradnie w sufit, uniosłem do góry prawą
dłoń, jakbym właśnie potwierdzał swoją obecność w klasie przy czytaniu listy
obecności, lewą zaś przyłożyłem do serca. Nie patrzyłem na dziewczynę, ale
doskonale wiedziałem, że ona patrzy na mnie. Wręcz przeszywała moją duszę
błękitem swoich oczu. Zaryzykowałem.
– Ja, Christian Farris, aspołeczny wariat,
przysięgam, że nie pozwolę cię nikomu tknąć – powiedziałem lekko zniechęconym,
znudzonym głosem. – Będę twoim obrońcą.
Jeżeli coś ci sie będzie działo, zawsze uciekaj do mnie, nie w świat.
Przymknąłem jedno oko, drugim spoglądając na
zaskoczoną Brisę. Na jej twarzy pojawiły się jeszcze większe rumieńce niż wcześniej.
Miałem wrażenie, że nie były już efektem gorączki. Musiała się po prostu
zawstydzić. Przez długi czas nie wiedziała co powiedzieć.
– J-ja – zaczęła niepewnie – Nie wierzę, że ktoś
może być dla mnie takI miły – zaśmiała się niepewnie, uznając mój akt przysięgi
za żart.
Podniosłem się z podłogi i przyłożyłem dłonie do
kołdry, pomiędzy Brisą. Zrobiłem to tak gwałtownie, że dziewczyna pisnęła i
zakryła rękami twarz.
– Nie jestem miły do cholery! – warknąłem. – Ale
chcę ci pomóc – dodałem już spokojniej.
Dziewczęce dłonie na chwilę odsłoniły swoje
błękitne oczy. Byliśmy naprawdę blisko siebie. Tuż nad swoimi twarzami. Gdybym
chciał, mógłbym ją pocałować, ale przecież tego nie zrobię, bo: nie jestem
romantykiem, nie jestem zakochany, nie, wcale się teraz nie czerwienię i nie,
wcale nie jara mnie widok odsłoniętego dekoltu dziewczyny na który uparcie
staram się nie patrzeć. Po prostu NIE.
– Dziękuję – szepnęła ledwo słyszalnie Brisa, nie
spuszczając ze mnie przestraszonych, smutnych oczu.
Uniosłem do góry brew. Było w tym coś, co mnie
zdziwiło.
– Nie uciekłaś – mruknąłem od niechcenia.
– Nie zawsze uciekam – odpowiedziała, odwracając
wzrok w drugą stronę. Wyglądała teraz, jakby jej duszę coś dręczyło.
– Nie lubisz tego? – zdziwiłem się.
– Nienawidzę.
Kolejna rzecz, która mnie zdziwiła. A więc
najlepsza biegaczka w gimnazjum, której nawet członkowie klubu
lekkoatletycznego nie byli w stanie dogonić, nienawidziła biegać. Ba, jej
ucieczki były jej przekleństwem.
– Więc dlaczego to robisz? – spytałem prosto z
mostu.
– Chris – zaczęła bezradnie dziewczyna. – To nie
jest coś o czym chcę rozmawiać.
Postanowiłem, że ominę ten temat. Najwyraźniej za
jej ucieczkami kryła się naprawdę długa i niezbyt miła historia. Kto wie, może
kiedyś się przy mnie otworzy?
Miałem ochotę wydać z siebie oddźwięk
przypominający jęk bezradności. Dlaczego nawet w myślach wiązałem z nią swoje
przyszłe życie? Przecież miałem ją tylko bronić przed złymi ludźmi. Nie
oczekiwać niczego więcej. Nie szukam miłości, nie szukam przyjaźni, wciąż chcę
żyć tak jak dawniej. Wciąż chcę być aspołecznym samotnikiem pogrążonym w
rutynie.
– Kiedy wrócisz do szkoły? – spytałem, pragnąc
przerwać tą przejmującą, długą ciszę. Ponownie usiadłem na dywanie, oddalając
się od osaczonej Brisy. Gdy się oddaliłem, trochę się rozluźniła.
– Nie wiem czy chcę tam wracać – szepnęła w
odpowiedzi. Tym razem jej wiecznie zestresowane ręce, dopadły się do króliczej
maskotki, którą przytuliła do piersi. Wyglądała z nią jak małe dziecko.
– Dlaczego? – spytałem, podpierając się z tyłu
dłońmi.
– Boję się.
– Że będzie tak jak kiedyś?
Brązowowłosa kiwnęła ledwo widocznie głową.
– Nie będzie jak dawniej – mruknąłem – Bo ja będę
obok.
Panna Heartwind zaśmiała się cicho, wyraźnie się rumieniąc.
– Brzmi bardzo romantycznie – stwierdziła.
Poczułem, że robi mi się gorąco. Błagam, niech to
będzie oznaka, że w trybie natychmiastowym załapałem przeziębienie od Brisy.
Nie chcę bawić się w onieśmielonego dzieciaka, który rumieni się przy każdym
słowie związanym z miłością.
– Liczę na to, że przyjdziesz – mruknąłem,
gwałtownie podnosząc się z podłogi. Poczułem nagłą chęć ucieczki. I to bardzo
szybkiej ucieczki. Zupełnie, jakbym się bał, że moje poczucie obowiązku
związanego z ochroną tej małej, dziecinnej sierotki, biegnącej w trampkach
przez świat zamieni się w coś o wiele poważniejszego i bardziej niebezpiecznego.
Chyba powoli zaczynałem rozumieć jej przerażenie życiem.
Dziewczyna kiwnęła niepewnie głową. Wpatrywała
się we mnie w taki sposób, jakby z jakiegoś powodu było jej przykro. Czyżby
chciała, żebym został tu dłużej? Mogła to powiedzieć. Po prostu. Pewnie bym to
zrobił, choć nieźle bym tym zaryzykował. Ale ja też potrafię być miły. Czasami.
Gdy już miałem otworzyć usta i wypowiedzieć słowa
pożegnania, mała Brisa podniosła się z łóżka i podeszła do mnie, stając na
przeciw. Spojrzała w moją twarz ze śmieszną powagą, zupełnie, jakby chciała mi
powiedzieć: "Jestem w ciąży, a ty jesteś ojcem". Miałem ochotę
uśmiechnąć się z nutką ironią i kpiny, ale nie zrobiłem tego, bo panna
Heartwind wyciągnęła do mnie swoją bladą rękę. Przez chwilę nie wiedziałem co
mam zrobić. Patrzyłem na nią jak na uciekinierkę psychiatryka.
– Brisa Heartwind, miło mi poznać – powiedziała
nieśmiało, prawie natychmiastowo tracąc całą pewność siebie. Opuściła głowę w
dół, podobnie jak swoją dłoń. Westchnąłem ciężko i chwyciłem jej rękę,
ściskając ją delikatnie.
– Christian Farris, ale wolę, gdy mówi się do
mnie Chris – mruknąłem.
Dziewczyna spojrzała na mnie z szerokim uśmiechem
pełnym wzruszenia. Już wiedziałem o co jej chodzi. Przecież tak naprawdę nigdy
nie podaliśmy sobie ręki, nigdy się sobie nie przedstawiliśmy. Wiedzieliśmy jak
mamy na imię, jak się zachowujemy, jak wyglądamy, ale przez te wszystkie lata,
poczynając od przedszkola, idąc przez podstawówkę, gimnazjum i liceum, nie
zamieniliśmy ze sobą słowa, ani nie nazwaliśmy siebie po imieniu. To śmieszne i
dziecinne przedstawiać się sobie w takim momencie i po tylu latach świadomości
wzajemnego istnienia, ale skoro miało jej to poprawić humor, to dlaczego nie?
– Idę – mruknąłem, odwracając wzrok w drugą
stronę. Nie mogłem dłużej patrzeć w jej pełne szczerości oczy. – Masz wrócić.
Będę czekać. – Zanim dałem jej dojść do słowa czy cokolwiek powiedzieć,
ruszyłem w stronę drzwi. Chciałem natychmiastowo opuścić ten pełen różu i
pluszu pokój. Na jego widok przechodziły mnie ciarki. Poza tym nienawidziłem
królików bez których Brisa najwyraźniej nie potrafiła się obejść.
– Spróbuję – usłyszałem za plecami zakłopotany
głos. Zdawało mi się, że powiedziała to w strachu, że nie zdąży się odezwać
przed moim wyjściem. Akurat chwytałem klamkę.
Uśmiechnąłem się do siebie pod nosem, nie
odpowiadając.
– Do zobaczenia, Chris – szepnęła dziewczyna
ochrypłym, zmęczonym głosem.
Kiwnąłem głową i wyszedłem za drzwi.
Nie wiedziałem skąd na mojej twarzy wziął się ten
piekielnie szeroki uśmiech. Nie wiedziałem dlaczego czułem radość. Dlaczego
moje serce biło tak szybko, a nogi wciąż tkwiły w tej samej pozycji, nie mogąc
oderwać się od podłoża. Opierałem się plecami o króliczą tabliczkę z napisem
"pokój Brisy" i nie mogłem się ruszyć. Zupełnie, jakby coś
powstrzymywało mnie od wyjścia stąd. Zupełnie, jakbym miał stracić sens życia,
opuszczając ten dom. Co za głupie uczucie. Muszę jednak przyznać, że pierwszy
raz czułem się taki pełen energii. Miałem ochotę biegać, skakać, śmiać się,
cieszyć. To było do mnie niepodobne.
Skrzywiłem się wyraźnie, nareszcie odrywając się
od drzwi. Puchowy dywan ponownie przywitał moje stopy. Miałem ochotę chodzić po
nim w nieskończoność. Jest o wiele lepszą opcją niż chłodne, połamane kafelki w
moim domu. Z dołu dało się wyczuć zapach świeżo gotowanych warzyw i
najwyraźniej jakiegoś mięsnego sosu. Poczułem, jak burczy mi w brzuchu, a
ślinianki zaczynają działać lepiej niż zwykle. Zazdrościłem Brisie domowych
obiadów. Ja już dawno przestałem je spożywać. Sztuczne, sklepowe jedzenie z
pewnością nie działało zbyt korzystnie na mój układ trawienny. Czas się stąd
zmywać, zanim mój żołądek nieświadomie poprowadzi mnie w stronę rodzinnego
obiadu.
Ubrałem buty i nie oglądając się za siebie,
wyszedłem z posiadłości Heartwindów. Cały stres i dziwne uczucie niepokoju,
które nękało mnie przed odwiedzinami Brisy, nagle zniknęły. Wypełniłem swój
cel. Mimo drobnych komplikacji został osiągnięty. Moje obawy także zostały
rozwiane. Tak, przyznaję, Brisa Heartwind to osoba specyficzna, dosyć dziwna.
Przypomina przerośnięte dziecko, które nawet nie miało szansy dorosnąć. Bojaźliwa,
łatwo ją przekupić i sprawić, żeby się uśmiechnęła. Niewinna, może lekko
naiwna. Zdecydowanie byłem świrem, skoro ją polubiłem. Tak, ja, Christian
Farris, największy aspołeczniak świata, kogoś polubiłem, a nawet poczułem do
tej osoby drobne przywiązanie. Nie, nie byliśmy tacy sami, ale posiadaliśmy
cechy, które łączyły nas i wyróżniały wśród ludzkości. Żyliśmy sami. Z dala od
przyjacielskich czy koleżeńskich więzi. Różnica między nami polegała na tym, że
ja byłem samotnikiem z wyboru, a ona z wyboru ludzi. Ciekawiło mnie czy Brisa będzie
w stanie wrócić do szkoły, a jeśli wróci to czy znów będzie panną
"uciekające serce"? Tym razem przysięgam nie patrzeć obojętnie na
dziejącą się jej krzywdę. Dorosłem do chwili, gdy mogę się komuś sprzeciwić.
Kiedyś bałem się, że spotka mnie to samo co ją, co było naprawdę głupie,
przyznaję. Przecież prędzej budziłem wśród ludzi postrach niż poczucie, że
można się nade mną znęcać. Brisa była za to łatwym łupem. Człowiek to istota
godna miana potwora. Dotykał i nękał zawsze najsłabszych. Z dala trzymał się od
tego, kto budził pozorny strach.
Włożyłem ręce do kieszeni i spojrzałem w
nachmurzone niebo. Czułem, że nasza historia nie zakończy się w tak łatwy
sposób. Będzie trwała jeszcze długi czas. Oczywiście nie wyobrażam sobie nas w
relacjach typowo przyjacielskich, a co dopiero w miłosnych. Raczej będę starał
się być jej cichym pokrzepicielem.
Ruszając w stronę swojego domu, zaczęła mnie
zastanawiać pewna kwestia. Czy jedna, jedyna osoba była w stanie zmienić moje
nastawienie do życia? Sprawić, że nagle ni z tego ni z owego zapragnąłem jej
chronić, jakbym był w jakimś pieprzonym, średniowiecznym romansie? Co takiego
Brisa Heartwind w sobie miała, że nagle zmieniła mnie w innego człowieka? A
może ja zawsze taki byłem, tylko to ukrywałem, nawet przed samym sobą? Nie
miałem zielonego pojęcia. Może ta tajemnica rozwiąże się już wkrótce przy bliższym
poznaniu? O ile oczywiście Brisa wróci do szkoły.
Z upływem czasu przestałem wierzyć w jakikolwiek
postęp w tej sprawie. Od momentu mojego powrotu do domu, odliczałem dokładnie
dni jej nieobecności. Wtorek, środa, czwartek, piątek, z wyłączeniem weekendów,
następnie poniedziałek, który miał być zbawienny i kolejny wtorek bez skutku.
Uznałem, że Brisa musi być naprawdę chora i może powinienem do niej zajrzeć. Jednak
za każdym razem, gdy stawałem przed jej domem, tchórzyłem. Bo co miałbym
powiedzieć, gdybym stanął z nią twarzą w twarz? "Byłem ciekawy czemu cię
nie było, dlatego przyszedłem. Wcale się nie martwiłem"? "Znowu
wysłali mnie z notatkami, ale jakimś cudem ich ze sobą nie mam"? To
banalne powody, dlatego wciąż tkwiłem w tej samej ławce szkolnej, spoglądając
za okno, z nadzieją wyczekując na błysk falujących na wietrze, brązowych
włosów. Jednak nie nadchodziły. Pojawiły się plotki, że Brisę w końcu mogą
wypisać ze szkoły za niewstawianie się na lekcjach. Nie chciałem tego. Przecież
miałem poznać jej tajemnice.
Środa, czwartek, piątek. Kolejne, beznadziejnie
deszczowe dni, zwiastowały zniknięcie Brisy na dobre. W weekend nieprzypadkowo
wracałem z zakupów obok jej domu. Udawałem, że spoglądam w jej okno, jakbym
starał sobie przypomnieć, gdzie już je widziałem, a przynajmniej starałem się utrzymać
takie pozory. Nie moją winą było, że w oknie stała akurat zarumieniona i
najwyraźniej wciąż chora Brisa, która machnęła mi niepewnie ręką, uśmiechając
się w charakterystyczny dla siebie, zawstydzony sposób. Opanował mnie nagły
gniew i nie mam pojęcia dlaczego. Po prostu spojrzałem na nią z ukosa i
odwróciłem wzrok, przyspieszając swój chód. Jestem pewien, że zrobiło jej się
przykro, ale nie mogłem już tego odwrócić. Po prostu musiałem się pogodzić z
faktem, że już nigdy nie ujrzę jej w szkole, a moje życie wciąż będzie tak samo
rutynowe, nudne i puste.
Weekend minął, nadszedł niechciany i nielubiany
przez wszystkich poniedziałek. Nie patrzyłem już z nadzieją w przyszłość, bo
wiedziałem, że Brisa i tak się nie pojawi w szkole. Już na pierwszej lekcji
nauczyciel nie przeczytał jej nazwiska. Na drugiej było to samo. Zapewne
została skreślona z listy uczniów. Jakieś dziewczyny szeptały na boku
tajemnicze plotki, które dotyczyły zniknięcia Brisy. Tak, miały racje, w
poprzednich szkołach była uznawana za dziwaka i inni się nad nią znęcali, bo
uciekała od wszystkiego jak ostatni wariat na ziemi. Tak, często chorowała.
Tak, bała się tu przyjść. Ale z tym, że to moje odwiedziny ją przeraziły i
zniechęciły do przyjścia tutaj, już przesadziły. A przynajmniej tak sądziłem.
Kto wie, jak było naprawdę? Już się tego nie dowiem.
Spojrzałem smętnie za okno, obserwując ulewę,
która opanowała nasze miasto. Jaka szkoda, że nie miałem dziś ze sobą parasola
ani kurtki. Znowu zmoknę.
– Przepraszam za spóźnienie!
Uniosłem brew do góry, przyjmując do siebie
znajomy ton głosu jako przesłyszenie. Brisa? Brisa tutaj? W trakcie trwania
trzeciej lekcji? Przepraszała za spóźnienie? To jakiś absurd.
W klasie rozległy się ciche śmiechy. No, pewnie.
Kto przeprasza za spóźnienie po trzeciej lekcji?
Cicho wzdychając, spojrzałem w stronę drzwi.
Zdziwiłem się. Naprawdę tam stała. Zdyszana, zarumieniona, przemoczona. Jej
włosy zwijały się w urocze fale, a oczy błyszczały jak podczas choroby. Ręce
nerwowo ściskały rogi błękitnej sukienki. Dlaczego prawdopodobnie w każdym
wydaniu wyglądała na uroczą?
Mimowolnie się uśmiechnąłem.
– Panna Heartwind – usłyszałem zdziwiony głos
naszego wychowawcy. – Nareszcie w klasie – dodał, posyłając jej znaczący
uśmiech.
– Ja – zaczęła zdezorientowana Brisa, wbijając
wzrok w podłogę. – Miałam problemy ze zdrowiem. I... ja... mam usprawiedliwienie
od lekarza – mówiła, odrobinę się mieszając. Jej roztrzepane zachowanie
wywołało w klasie ciche szepty i wredne uśmiechy.
– W porządku – powiedział wychowawca, wyciągając
do niej dłoń po dowód zbrodni. Zakłopotana Brisa ściągnęła torbę z ramienia i w
niej grzebać. Oczywiście jak przystało na małą sierotkę, torba wypadła jej z
rąk i cała zawartość posypała się po podłodze, wywołując kolejną, głośniejszą
falę śmiechu. Kiedy Brisa bliska była już płaczu z bezradności i zakłopotania,
oni bezdusznie wytykali ją palcami i obgadywali. Widziałem, że na jej twarzy
pojawia się coraz większy rumieniec. Teraz wyglądała już jak mały, dorodny
pomidor. Chciałem jej pomóc, ale nie wiedziałem jak. Starałem się uchwycić jej
wzrok, ale wciąż nie patrzyła w stronę klasy. Zupełnie, jakby bała się ludzi.
Jej ręce lekko drżały, gdy zbierała z podłogi wszystkie zeszyty i zawartość
piórnika. Oczywiście żadne osoby będące obok jej, nie pomogły. Musiała radzić
sobie sama.
– Zwolnienie – szepnęła zaniepokojona dziewczyna,
grzebiąc w swojej już w całości spakowanej torbie. Zaciskała drobne ustka i
marszczyła czoło, jakby skupiała się na szukaniu. – Ja – zaczęła niewinnie,
kierując swoje spojrzenie na nauczyciela. – Ja go chyba zapomniałam, ale jutro…
jutro na pewno przyniosę – powiedziała cichutko.
Wychowawca kiwnął głową, posyłając jej lekki
uśmiech. Chyba jako jedyna osoba z klasy nie zachowywał się jak bestia. Może to
przywilej nastolatków? Brak akceptacji i wyśmiewanie się ze słabszych.
– Siadaj, Briso – powiedział nauczyciel.
Dziewczyna kiwnęła głową. Szybkim krokiem,
przecisnęła się przez rzędy ławek. Patrzyła tylko w podłogę. Bała się podnieść
zawstydzoną twarz do góry. Swoje miejsce odnalazła natychmiastowo. Zupełnie,
jakby przygnał ją tutaj instynkt. Uparcie się w nią gapiłem, wyczekując, aż
przeniesie na mnie błękit swoich oczu. Nie zrobiła tego jednak. Wątpiłem nawet
w to, że wiedziała przed kim siedzi.
Westchnąłem cicho, podpierając się na dłoni. Nie
mogłem spuścić z niej oczu. Wciąż patrzyłem się w jej zmoczoną sukienkę,
wiszące pod krzesłem, czarne buty i mokre, pofalowane włosy, rozkładające się na
plecach. Czułem się trochę jak nachalny pedofil. Nie chciałem jej przecież
przeszyć wzrokiem. Nie mogłem nic jednak na to poradzić. Byłem jak
zahipnotyzowany. Chciałem zmusić ją oczami, żeby spojrzała na mnie choć na
moment. Oczywiście były to tylko nieudane próby. Wciąż siedziała prosto na
krześle i praktycznie nie wykonywała żadnych ruchów. Jakby się bała, że za
wykonanie jednego z nich, dostanie kulką w łeb. To nie wojna, choć może biorąc
pod uwagę jej dotychczasowe życie – może rzeczywiście prowadziła wojnę.
Przerwana lekcja była kontynuowana. Nie słuchałem
nauczyciela. Wytężałem słuch, aby przysłuchać się głupim rozmowom klasy. Tak
jak się domyślałem, zachowanie Brisy wzbudziło w nich podejrzenia co do jej
normalności. Zaczęli mieć różnorakie teorie. Poczynając od tego, że uciekła z
psychiatryka i wcale nie kończąc na tym, że jest utajonym mordercą, wstydzącym
się swojej zbrodni. Te wygłupy niszczyły mój mózg. Miałem dosyć słuchania już
po kilku minutach.
Brisa dziwnie się kuliła. Zupełnie, jakby
złowroga moc otaczających ją słów, za bardzo obciążyła jej barki. Spodziewała
się pewnie, że ludzie znów nie dadzą jej żyć. A może będzie próbowała z tym
walczyć?
Musiałem wytężyć umysł. W takim tempie Brisa znów
ucieknie.
Niewiele myśląc, urwałem kawałek kartki z
ostatniej strony zeszytu i zacząłem na niej rysować buźkę nachmurzonego
chłopaka z krzywą miną. Może nie miałem jakichś wybitnych zdolności
rysowniczych, ale powinna się zorientować o kogo chodzi. Oprócz rysunku,
dołączyłem do tego w miarę wyraźny podpis: "Ogarnij się". I nie
obchodziło mnie czy ją tym urażę.
Złożoną karteczkę, rzuciłem prosto i celnie na
jej ławkę. Nie chciałem nawet patrzeć na miny kolegów i koleżanek z klasy.
Wiedziałem, że za chwilę zaczną między sobą szeptać.
Brisa chwyciła za karteczkę. Mogłem się tylko
domyślać, że ją przeczytała. Nie raczyła jednak na nią odpowiedzieć. Zauważyłem
jednak, że jej spięcie ustąpiło. Już nie siedziała wyprostowana jak kij od
miotły. Zaczęła nawet machać nogami pod krzesłem. Uznałem to za przejaw
lekkiego odprężenia.
Uśmiechnąłem się pod nosem. Nareszcie mogłem
oderwać od niej wzrok.
Spojrzałem za okno. Deszcz przestał padać, a
słońce powoli wychylało się zza chmur. Czyżby zwiastowało pozytywne wydarzenia?
Może jeszcze da sie jakoś uratować sytuacje. Może ta historia nie skończy się
jak zawsze. Wystarczy tylko poczekać do przerwy. Zamienię z nią kilka słów.
Spytam, jak się czuje, czy już wyzdrowiała i dlaczego do jasnej cholery nie wzięła
ze sobą parasolki? Znowu chce zachorować i nie chodzić miesiąc do szkoły?
Następnym razem ją wywalą. Już teraz będzie miała problem z nadrobieniem
frekwencji. Zaraz. Dlaczego mnie to tak martwi? Przecież to tylko człowiek.
Mała, bezradna istota, przypominająca leśnego elfa, otoczonego przez zgraję
żądnych krwi orków. Dobra. Kim w takim razie ja jestem wśród tej ferajny?
Drzewem mądrości? Zdecydowanie za dużo czytania fantastyki.
Doczekałem się. Dzwonek rozbrzmiał w klasie. Nie
spodziewałem się go, choć doskonale wiedziałem o której się odezwie. Moje serce
zaczęło dziwnie szybko bić. Czyżbym znowu miał stchórzyć? Przecież nie obchodzi
mnie co myślą inni. Chcę z nią porozmawiać. Nawet o głupotach.
Wpatrywałem się w plecy wciąż nieruszającej się z
miejsca Brisy. Czekała na mój ruch? A może bała się gdziekolwiek pójść? Może
czuła się zagubiona? Powinienem się wreszcie ruszyć.
Biorąc cichy wdech, podniosłem się z ławki i otworzyłem
usta. Tylko tyle zdołałem zrobić. Ławkę panny uciekające serce otoczyła grupa
ciekawskich dziewcząt. Skrzywiłem się. Miałem ochotę je przekląć i przegonić
jak najdalej stąd. To ja miałem z nią rozmawiać, nie one. Ich rozmowa może źle
się zakończyć.
Spojrzałem pod krzesło Brisy. Jej stopy nagle
zastygły w bezruchu. Trampki, które na nich miała, nie zwiastowały zbyt
pozytywnych w skutki zdarzeń. Od rana musiała być przygotowana do ucieczki.
Wytrzyma?
– Czujesz się już dobrze?
– To prawda, ze cały czas byłaś chora?
– Słyszeliśmy takie plotki, że kiedyś lubiłaś
uciekać!
– Gdzie mieszkasz?
Pytania, który posypały się z ust dziewcząt,
sprawiły, że uśmiechnąłem się ironicznie. Najbardziej w świecie, Brisa
Heartwind z gimnazjum, nienawidziła nadmiaru pytań. Drugą rzeczą był brak
przestrzeni osobistej. Trzecią nadmierne zainteresowanie.
Jej stopy przyległy do podłoża, a ja już
wiedziałem, że jednoosobowy wyścig zacznie się za kilka sekund. Czas
wymierzyłem jednak niezbyt dobrze. Zanim zdążyłem chwycić ją za rękę czy
cokolwiek powiedzieć w stronę wścibskich panienek z klasy, błękitnooka
dziewczyna rzuciła się do biegu. Porwała za sobą jedynie swój plecak. Wszystkie
inne przedmioty szkolne typu: długopis czy zeszyt, zostały na jej ławce.
Westchnąłem ciężko i bezradnie. Od początku
wiedziałem, że to nie będzie łatwe.
– Ej, jednak to prawda – szepnęła jedna z
koleżanek. – Ona tak serio z tym uciekaniem.
– Ale to głupie i dziwne – dodała druga.
– Może ma jakąś schizofrenię albo coś?
Przewróciłem oczami. Cudem powstrzymywałem się od
skomentowania ich ambitnych wypowiedzi na głos. Miałem ochotę walnąć którąś
zeszytem, nie chciałem jednak drugi raz czekać na telefon od wychowawcy i
słuchać słów brata w stylu: "ogarnij się, bo nie będę o ciebie walczył jak
wyrzucą cię do domu dziecka. Zgnijesz tam". To dopiero początek szkoły,
nie mogę mieć zbyt wielkich problemów.
Przecierpiałem jakoś słowa przygłupich dziewczyn.
Byłem w końcu znany ze swojej niekończącej się cierpliwości. Głupota odeszła, a
wraz z nim zgraja plotkarskich paniuś na czele z gospodynią klasy. Posłałem jej
pogardliwy uśmieszek, na co dziewczyna tylko prychnęła i zarzuciła włosami w
tył. Nastolatki zdecydowanie mnie przerażają. Oczywiście nie te dziecinnego
pokroju jak Brisa. Ona chyba nigdy nie będzie prawdziwą nastolatką.
Była przerwa. Klasa w przeciągu pięciu minut całkowicie
opustoszała. Wszyscy szli na lunch. Tylko ja wciąż tu byłem. Nie znosiłem
zatłoczonych miejsc, a przerwy obiadowe wolałem spędzać samotnie. Z plecaka
wyjąłem jabłko – jedyne pożywienie siłą wyrwane bratu z rąk. Dzisiejszy dzień
był jednym z serii: przed wypłatą, a więc walcz o ostatni kawałek chleba.
Mojemu bratu w udziale przypadła ostatnia, sucha kromka z plasterkiem sera, a
mi jabłko.
Mój żołądek buntował się przeciw nie karmieniu
go, nic jednak nie mogłem na to poradzić.
Skrzywiłem się i zażyłem kęs owocu. Moją uwagę
przykuły zostawione przez Brisę przybory szkolne. Oto kolejny powód do
odwiedzin jej w domu.
Wstałem i bez zastanowienia podszedłem do jej ławki. Różowy zeszyt w
przecholernie słodkie króliczki raził moje oczy. Skrzywiłem się i niechętnie po
niego sięgnąłem. Byłem ciekaw jak pisze Brisa.
Otworzyłem zeszyt i zdziwiłem się. Bazgroliła jak
dziecko płci męskiej z przedszkola. Miałem ochotę zacząć się śmiać.
Przynajmniej jedna rzecz nie była w niej słodka i niewinna. Ludzkość uratowana.
Zgarnąłem z ławki wszystkie królicze długopisy wraz
z zeszytem i pochyliłem sie ku własnemu plecakowi, gdzie spakowałem dziewczęce
przybory. W tym samym momencie coś małego, białego, mignęło mi przed oczami.
Zerknąłem w stronę ławki Brisy. Leżał pod nią skrawek papieru. Bez
zastanowienia podniosłem go i rozwinąłem. Jak wielkie było moje zdziwienie, gdy
ujrzałem na nim dwa, proste słowa pełne dziewczęcej niewinności:
"Dziękuję, Chris". Oczywiście nie muszę wspominać o małym,
przesłodzonym króliczku zarysowanym z boku tej wiadomości. Mimo gęsiej skórki, uśmiechnąłem
się do siebie. Nie mam pojęcia dlaczego nie posłała mi tej wiadomości. Bała
się, że ktoś to zauważy? Bała się, że ludzie z klasy mogą uznać, iż jesteśmy
zbyt blisko siebie? A może bała się mojej osoby? Nie miałem pojęcia. Po szkole
zajdę do jej domu i wtedy ją o to spytam.
Powróciłem na swoje miejsce do końca przerwy
prowadząc swój stały, nudzący rytuał: spoglądanie w okno. Ludzie powoli schodzili
się do klasy. Ich śmiechy drażniły moje uszy coraz bardziej. O wiele mocniej
niż zwykle, moje zmysły reagowały na dzieje otoczenia. Zupełnie, jakby ucieczka
Brisy wzbudziła we mnie bunt. Starałem się jak mogłem nie słuchać ich, co
wychodziło mi z marnym skutkiem. Moja podświadomość chciała wsłuchać się w
rozmowy, które mogły dotyczyć panny Heartwind. Wiedziałem, że niedługo cała
społeczność klasowa zacznie o niej mówić. Wiedziałem, że zaczną się śmiać, a
wszystko rozpocznie klasowa gospodyni. W tej szkole jak mało kto, znała
wszystkie najważniejsze plotki.
– Słyszeliście o tej nowej Brisie, nie?
Wszystkie ciekawskie głowy skierowały się na
blondynkę. Jej przeuroczy, ohydny uśmiech wzbudzał u mnie obrzydzenie. Nie
mogłem powstrzymać się od skrzywienia.
– Rzeczywiście uciekła dziś jak wariatka –
zaśmiała się. – Słyszałam, że kiedyś siedziała w psychiatryku. Chyba dalej nie
jest z nią zbyt dobrze.
– No, te nagłe ucieczki są trochę niepokojące –
przyznała jej racje inna dziewczyna.
Prychnąłem cicho, w dalszym ciągu wgapiając się w
okno.
– Ciekawe czy jeszcze tu wróci? A może będzie jej
wstyd?
Mimowolnie parsknąłem ironicznym śmiechem. Nie
spodziewałem się, że klasa zwróci na mnie uwagę, nawet o to nie walczyłem, bo
zawsze wolałem zostać poza centrum zainteresowania. Jak widać, dużo nie trzeba,
aby się wyróżnić wśród szaraków.
– Ej, Chris, byłeś u niej nie? – spytał jakiś
chłopak, którego imienia nawet nie spamiętałem.
Kiwnąłem obojętnie głową. Zgraja ciekawskich gapiów znalazła się tuż
obok mojej ławki. Wyglądali jak sępy, które żądały ode mnie padliny. Nie, zdecydowanie
nie jestem łatwym kąskiem.
– I co o niej powiesz? – zadała pytanie któraś z
dziewcząt. Musiałem przyznać, że nawet mnie nie zainteresowała, bo nie
zauważyłem, która zadaje pytanie.
Owiałem wzrokiem całe zgromadzenie klasowe.
Właśnie tego przestraszyła się Brisa? Ludzi? Braku przestrzeni osobistej? Ich
słów? Pytań? Nie było się czego bać. Należała się im pełna ignorancja.
– Co powiem? – spytałem, udając zamyślenie. Z
trudem udawało mi się opanować gniew. Nie wiedziałem dlaczego jestem zły. Może
dlatego, że poczułem wielką niesprawiedliwość, która dotyka dziewczyny. Skąd te
wszystkie plotki? Ciekawość? Czy ona im coś zrobiła? Była całkowicie niewinna,
na dodatek przestraszona. Ludzie są ślepi. Cholernie ślepi. Przeklęte bestie żerujące
na niewinności innych.
– Jesteście kretynami – stwierdziłem, uśmiechając
się krzywo na boku. To najwyraźniej zdezorientowało
społeczność klasową. Nie spodziewali się, że taki aspołeczniak jak ja, niewychylający
się poza tłumy, jest w stanie kogoś obrazić albo jawnie się przeciwstawić. Tak,
wiedziałem, że przez to mogę stać się ich wrogiem, ale mało mnie to obchodziło.
Nie będę w końcu sam. Od wielu, wielu lat, nareszcie nie będę sam.
Nie zważając na ich miny, prychnąłem cicho i
odwróciłem wzrok w stronę okna. W tym momencie ciemne chmury niosące ze sobą
deszcz, wydawały mi się sto razy bardziej ciekawsze niż ich obecność.
Już po chwili rozbrzmiał dzwonek. Nasz nauczyciel
od języka angielskiego, który zawsze wchodził do klasy równo z dzwonkiem, zmusił
zgromadzenie do rozejścia się. Wszyscy doskonale wiedzieli, że pan Brown
nienawidził sprzeciwów.
Nie obchodziło mnie tak naprawdę czy podczas
trwania lekcji będę słyszał plotkujących klasowiczów. I tak wiedziałem, że
wystarczająco mocno sobie u nich nagrabiłem. Teraz oprócz chłodnego, obojętnego
i niemiłego chłopaka, stanę się chamem, który nienawidzi ludzkości. Już widzę
te głupie docinki na środku korytarza czy też rzucane w moje plecy papierki z
obelgami. Chyba, że się mylę. W końcu liceum to nie gimnazjum czy podstawówka.
Ludzie znajdujący się tu powinni być odrobinę doroślejsi. No, chyba, że
większość z nich wciąż nie wyszła z modnych, dziecięcych zabaw w piaskownicy.
Połowa słów profesora Browna do mnie nie
docierała. Zapewne czytał jakieś nudne fragmenty angielskiej literatury. O
wiele bardziej lubiłem matematykę, nie byłem humanistą. Nie wzruszały mnie
ballady o miłości, długie dramaty, gdzie ludzie popełniają samobójstwo z
błahych powodów. Raczej kierowałem się umysłem niż sercem, które zmuszało do
przeżywania literatury. To umysł i logika były moimi przewodnikami w życiu.
Zmęczony dzisiejszym dniem, położyłem głowę na
ławkę. W ruch znowu poszedł czarny cienkopis, który zarysowywał na marginesie
dziewczęce buźki. Jedna przerażona, inna zapłakana, następna niewinnie
uśmiechnięta. Dziwne. Nie zdarzało mi się rysować dziewczyn. Zazwyczaj były to
jakieś męskie rysunki. Nie, żebym lubował w facetach, ale w dziewczyny też za
bardzo się nie zapatrywałem. Byłem przeświadczony o tym, że do końca życia
pozostanę samotnikiem, bo spójrzmy prawdzie w oczy: która by mnie chciała?
Chyba jakaś wariatka zbiegła z psychiatryka. Nie mam oczywiście na myśli Brisy.
Naprawdę.
Stukałem podeszwą buta o podłogę, niecierpliwie
czekając na koniec lekcji, który nie nadchodził. Przewidywałem w głębi duszy
konsekwencje, które dotkną mnie, gdy ponownie zwieję z zajęć. Wyjaśnienie w
stylu: "źle się czułem" albo "babcia mi umiera" już nie
wchodzą w grę. Zbyt często je wykorzystywałem. Albo wymyślę coś nowego, albo
będę zmuszony wysłuchiwać kolejnych narzekań brata i znosić krzywe spojrzenia
wychowawcy. Zresztą... czym się przejmować? Żyłem po to, żeby przeżyć. Nie
obchodzili mnie ludzie na około.
Dzwonek na przerwę nareszcie się odezwał. Dłużej
nie czekałem. Zanim jeszcze pan Brown zebrał swoje rzeczy i ruszył w stronę
drzwi, zerwałem się z siedzenia i zarzucając w biegu plecak na plecy, uciekłem
z sali. Czułem na sobie spojrzenia klasy, ale zbytnio mnie nie obchodziły.
Każdy tworzy własny los, nikt nie powinien się wtrącać w obce życie. Siedźcie z
nosami w swoim interesie.
Przemierzając ciemne, zatłoczone korytarze
szkoły, spostrzegłem, że na zewnątrz rozpętała się prawdziwa ulewa. Nie miałem
ze sobą parasola i nie uważałem tego faktu za sytuacyjną wadę. Miałem końskie
zdrowie, żaden deszczyk nie przeszkodzi mi w życiu. I choć uczucie lepiącego
się do ciała odzienia nie było czymś zbytnio przyjemnym, z dumą mogłem znosić
opady atmosferyczne pojawiające się w naszym mieście.
Mijając kilka ciekawskich uczniów, którzy
oglądali się za rozbieganym mną, wypadłem z rozmachem na zewnątrz. Jak ostatni
świr na świecie rozłożyłem ramiona w bok
i skierowałem swoją twarz ku niebu. Chciałem przyjąć na siebie cały deszcz.
Kojącą nutę natury, która oczyści mnie z gniewu i irytacji. Doskonale
wiedziałem, że uczniowie patrzą na mnie z okien. Pokazując swoją buntowniczość,
kopnąłem kamień, który trafił w auto naszej nauczycielki od matematyki i
włożyłem ręce do kieszeni. Niech patrzą, niech się boją.
Pochylając głowę w dół, ruszyłem w stronę bramy
wyjściowej.
Deszcz chyba wyjątkowo mnie nie lubił. Wydawało
mi się, że z każdym moim następnym krokiem jest go coraz więcej. Zupełnie,
jakby chciał zmyć mnie wraz z wodą, płynącą powoli do krat kanalizacyjnych. Nie
dam się mu. Podobnie jak reszta ludzi, nie musi mnie lubić.
Ponoć mówią, że bycie buntownikiem to wada bycia
nastolatkiem. A co, jeśli jest się nim od dziecka? Co, jeśli to cecha
charakteru nadana mi przez geny rodziców? To mój znak, mój identyfikator.
Dzięki niej wiem, kim jestem. A może nie do końca wiedziałem kim jestem?
Spojrzałem nachmurzony w niebo, mrużąc oczy z
powodu ostrych kropli deszczu przeszkadzających mi w obserwowaniu.
Często nie rozumiałem własnych decyzji. Byłem
buntownikiem, to prawda, moje wnętrze zawsze sprzeciwiało się ludziom. Nie znosiłem
głupoty, znęcania się nad bezbronnymi, a równocześnie nie umiałem z tym
walczyć. Jedyne co mogłem zrobić, to wyrażanie swojego niezadowolenia poprzez
chamstwo i sarkazm. Czułem, że byłem pełen sprzeczności. Byłem zmieszany. Może właśnie
stąd mój nieokiełznany, nieokreślony gniew? Potrzebowałem jakiegoś światła,
przewodnika, niekoniecznie człowieka, może uczucia? Może emocji? Może nawet
rzeczy? Nie wiedziałem.
Syknąłem cicho, kopiąc z oburzenia w śmietnik,
który ledwo utrzymał się w pozycji stojącej. Przestraszyłem tym samym czarnego kota, który
krył się za kubłem w nadziei, że znajdzie choć skrawek suchego miejsca. Na
darmo. Wszędzie był deszcz. Kot się zjeżył i wbiegł w ciemną, ciasną uliczkę w
którą raczej żaden, ludzki śmiałek nie zapuściłby się bez powodu. A
przynajmniej tak myślałem. Widocznie się myliłem, bo ktoś tam się znajdował, a
poświadczył o tym cichy, dziewczęcy pisk przerażenia. Najwyraźniej błyszczące w
ciemnościach, kocie oczy wystarczyły, aby przerazić dziewczynę.
Poczułem lekkie wyrzuty sumienia, co było dla
mnie dosyć dziwne. Nie chciałem nikogo przestraszyć, szczególnie, jeżeli ta
osoba niczego mi nie zrobiła.
Przekląłem siebie w duchu za tą cząstkę dobra, która
podświadomie starała się chronić i dbać o innych.
Nie zastanawiając się, wszedłem w ciemną uliczką
w której ledwo cokolwiek było widać.
– Ktoś tu jest? – spytałem obojętnie, dla zasady.
W odpowiedzi usłyszałem kolejny, przestraszony pisk.
– Spokojnie, nie chcę ci zrobić krzywdy, po
prostu zastanawiam się co można robić podczas takiej pogody, o takiej porze
dnia w ciemnej uliczce – kontynuowałem. – Oczywiście rozumiem, gdybyś była tu
nie tylko ty. Nie wiem, na przykład z jakimś chłopakiem, nie mówię, że ze mną –
dodałem – Nie, nie zrobię ci krzywdy. Nie lubię dziewcząt, wolę chłopców –
zaironizowałem.
Dziewczyna milczała.
– To czego tu
szukasz? – spytała nieśmiało.
– Kota. Przed
chwilą go kopnąłem – przerwałem – Znaczy nie kota, tylko śmietnik za którym się
krył.
– Chcesz
przeprosić kota?
– W sumie to
ciebie, bo też się wystraszyłaś.
– Nic się nie
stało – szepnął cichutko dziewczęcy głosik. Jego właścicielka pociągnęła nosem,
zdradzając tym samym stan w jakim była. Musiała płakać. Będąc sama. W tej
ciemnej, przerażającej uliczce.
– Nie boisz się?
– spytałem zdziwiony.
– Ciemność nie
zrobi mi krzywdy.
– Ale ten kto
znajduje się w ciemności, może.
– Tak –
usłyszałem w odpowiedzi – Ludzie potrafią ranić.
– Czasem nawet
bardzo.
Po krótkiej rozmowie, dosłyszałem cichy dziewczęcy płacz. Co za cholerny
przypadek, że akurat znalazłem tutaj Brisę. I że poznałem ją po płaczu. To
chyba nie jest normalne.
Przybliżyłem się do niej bezgłośnie i uklęknąłem
na ziemi. Siedziała skulona pod samym murem, który otoczony był przez czarne
worki zapełnione śmieciami. O dziwo, zamiast czuć odór odpadów, czułem jej
różaną woń. Pozlepiane od deszczu brązowe falowane włosy, lepiły się do jej
skulonych kolan i dłoni. Głowę wciąż miała spuszczoną w dół. Chciałem, żeby
choć na chwilę podniosła ją do góry i posłała mi swój łagodny uśmiech.
– Naprawdę jesteś gejem, Chris? – spytała znienacka.
Mało się nie przewróciłem.
– To była ironia, mała pokrako – syknąłem
złośliwie, na co ona o dziwo się zaśmiała. Wszystkie nerwy nagle ze mnie
odpłynęły. Zupełnie, jakby użyła jakiejś niesamowitej magii. Nie chciałem
jednak udawać miłego.
– Znowu uciekłaś – stwierdziłem.
Dziewczyna uniosła lekko swoją głowę i spojrzała
na mnie swoimi błękitno-czerwonymi, zapłakanymi oczami.
– Starałam się – szepnęła.
– Nie twierdzę, że nie – odpowiedziałem,
wzruszając ramionami. – Masz zamiar wrócić?
– Boję się.
– Ja też.
Dziewczyna spojrzała na mnie zdziwionymi oczami,
odchylając głowę jeszcze bardziej.
– Czego?
– Ludzi.
Brązowowłosa przybrała zrozumiały wyraz twarzy.
Zupełnie jakby chciała powiedzieć: ja też się ich boję. Jednak milczała.
Wyglądała teraz, jakby pogrążyła się we własnych myślach, a świadczyły o tym
jej puste, maślane oczy.
– Wrócisz ze mną? – spytałem znienacka, podnosząc
się z ziemi. Może patrzenie na nią z góry nie było zbyt dobrym rozwiązaniem, w
końcu mogła się przestraszyć, ale nie obchodziło mnie to już.
Wystawiłem w jej stronę dłoń, nawet się nie
uśmiechając.
Brisa wpatrywała się w nią jak w ósmy cud świata.
Była zdezorientowana, zdziwiona. Nie wiedziała czy może ją chwycić, nie wiedziała
czy przypadkiem nie żartuję.
– Będę zaraz obok – zapewniłem ją. – Na każde
twoje zawołanie.
Nastąpiła długa cisza. Błękitne, nieufne oczy
były teraz wpatrzone w moją twarz.
– Dlaczego? – spytała cicho. – Dlaczego jesteś
dla mnie taki miły? Dlaczego nie jesteś jak inny? – dodała, łamiącym się
głosem.
– Nie każdego człowieka możesz wrzucić do jednego
wora – westchnąłem, wciąż trzymając przed sobą dłoń. – Istnieją jeszcze tacy,
którzy widzą więcej niż tylko plotki i pomówienia.
Dziewczyna wyciągnęła w moją stronę dłoń, był to
jednak bardzo niepewny gest. Widziałem, że chciała się wycofać, ale w porę ją złapałem.
– Widzisz? – spytałem, unosząc brew. – Gdy się
cofniesz, złapię cię i nie wypuszczę.
Na policzkach Brisy pojawiły się jeszcze
mocniejsze, czerwone plamy. Nie wyrywała się jednak, ani nie odwracała wzroku.
Wciąż patrzyła w moją twarz. Widziałem, że jej usta drgają w niewinnym
uśmiechu. Powoli zdobywałem jej zaufanie.
Bez chwili zastanowienia, podniosłem ją do góry.
– A gdy upadniesz, to cię podniosę – zakończyłem,
obdarzając ją jednym ze swoich niepowtarzalnych, wyjątkowych i szczerych
uśmiechów.
I tak właśnie zaczęła się nasza wspólna przygoda.
Życie otworzyło przed nami nową ścieżkę przez którą od dnia dzisiejszego
mieliśmy wspólnie wędrować. Nie była łatwa, wręcz przeciwnie: wyboista i
ciężka. Nieraz nasze dłonie się rozłączały, ale zawsze udawało nam się ponownie
je chwycić.
Tak właśnie Brisa Heartwind stała się bliską memu
sercu przyjaciółką.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz