sobota, 17 lutego 2018

Wyobrażalny [SHOT]

Ostatnie dni obijania się, potem ruszam pełną parą z tym, z czym mam największe zaległości, czyli z opowiadaniami. Możecie mi wierzyć lub nie, ale nie tknęłam żadnego od ponad miesięca, co jest do mnie niepodobne! Jedyne co ruszyłam, to jeden z tekstów z GPK. Przerobiłam opowiadanie na zaliczenie z twórczego pisania i wiecie co? Zostać docenionym przez doktora słowami: „pani opowiadanie najbardziej się wyróżniało”, „czy jest ciąg dalszy?” i moje najulubieńsze: „co tu się odstawiło, pani Marleno?” to jak spełnienie najskrytszych marzeń. Może w końcu zacznę wierzyć w to, że to co robię jest całkiem dobre.
Z okazji swojego powrotu do pisania i kończenia z lenistwem, chciałam się podzielić „Wyobrażalnym” na blogu! To taka część projektu „Paranoidalna”, która jeszcze pewnie długo nie dojdzie do skutku.

***

Śnienie jest jak bycie martwym. Twoje ciało leży zastygłe w bezruchu, a dusza wędruje po niezmierzonej krainie podświadomości, w poszukiwaniu prawdy o absurdzie tego świata. Wśród trupów wyróżnia cię tylko jedno – oddychasz.
Znów leciałem ponad chmurami, rozkładając ręce w bok. Śmiałem się jak dziecko i śpiewałem głośno o tym, że świat należy teraz tylko i wyłącznie do mnie.
Byłem kreatorem marzeń na jawie, władcą nieprawdopodobieństw własnego umysłu, ciągłością absurdalnej nieskończoności chaosu, kontaminacją chwili i wielkiego planu na przyszłość. Byłem, kim chciałem być – byłem sobą.
Wleciałem w puszystą chmurę, zmuszając ją do rozpadu na miliony cząsteczek dryfujących po niebie. Wykonałem skomplikowany piruet godny najznakomitszego tancerza i powołałem do podniebnego przedstawienia rześkie powietrze – jej zazdrosny brat-wiatr pchnął nas na drzewa i obrażony zwrócił się plecami na wschód.
Upadłem.
Odbiłem się od zieleni, która zrzuciła liściasty dywan z piętra – ślizgnąłem się na nim jako szczęśliwy dziesięciolatek o burzy słomiastych włosów w kolorze mokrego piaskowca, wleciałem do wody jako starzec w bańce z gałęzią zamiast dłoni – zamachałem nią, by wynurzyć się z wnętrza błękitnego oceanu, do którego dolano syntetyczny, krwisty barwnik rozprzestrzeniający się ruchami odrzutowymi po gęstwinie zbudowanej z cząsteczek wody.
Spróbowałem uchwycić linę, ale uprzedził mnie żarłacz białopłetwy – chwycił ją w zębiska i pociągnął w przeciwną stronę, zrywając cały obraz wyobraźni, którą zastąpiła czysta, niezapisana myślą karta.
Znów byłem sobą. Stałem na krawędzi, ubrany w biały kaftan, w otoczeniu papierowych ludzi, którzy rzucali we mnie kulami zmiętych kartek wyrwanych ze szkolnych zeszytów. Zmusili mnie do skoku w nieznane – ich słowa wykrzyczane dużymi literami pchnęły mnie prosto w przepaść.
Biel przeniknęła czerń – jak dwie plamy farby na czystym płótnie zmieszały się ze sobą, tworząc w górze abstrakcyjne kształty. Mleczna rzeka i głębia oceanu owładniętego nocą.
Czarno-biały jegomość wygrywał fałszywe ballady na fortepianie, lecąc głową do dołu w moją własną, niezmierzoną przepaść.
Wylądowałem na krześle w gabinecie człowieka z wielkim, czerwonym znakiem zapytania powołanym na zastępstwo głowy. Przed oczy wysunięto mi arkusz z plamami nieokreślonych kształtów – pytano, co widzę, dlaczego nie odpowiadam, zamknięto w budowli otoczonej uprzedzeniami i niewidzialnymi, atramentowymi motylami. Przerażony uciekłem. Po drodze zgubiłem but, który zamienił się w monumentalne monstrum z wypisanymi na ciele wzorami nieszczęścia. Złapało mnie, potrząsnęło, wysypało z kieszeni ostatki normalności, a potem wyrzuciło na wysypisko śmieci z niedomagającymi szczątkami ludzkich myśli. Ze łzami w oczach czołgałem się po puszkach, blachach i rozpłaszczonych mózgach, aż moja ręka natrafiła na szeroki, lśniący nóż. Chwyciłem go, zaśmiałem się i wbiłem jego ostrze w miękisz spichrzowy obcej cywilizacji, wysysając z jego krwi bogate substancje egzystencji.
Owinięty srebrną nicią przywróconej władzy, znów kreowałem świat według własnych upodobań. Do czasu, kiedy potężna dłoń nie uderzyła mnie w tył głowy.
Otworzyłem gwałtownie oczy i zjechałem po dachówkach lewym pośladkiem, w ostatniej chwili chwytając się rynny – niefortunność zdarzeń sprawiła, że pękła i posłała mnie twardo na trawę.
Jęknąłem z bólu.
Kiedy próbowałem dojść do stanu względnej używalności, nachyliły się nade mną dwie znajome twarze.
Wróciłem do rzeczywistości. Gwałtownie, jak co dzień.
– Stary, znowu włamałeś się do chaty obcego człowieka. Na dodatek chciałeś skoczyć na główkę z dachu, jakbyś był na jakimś pieprzonym basenie. – Pełen sztucznej trwogi głos rozbrzmiał w moich uszach swoją zwyczajowością. R. stał z rękami w kieszeniach i kołysał się niecierpliwie w prawo
i lewo jak morskie, nocne fale.
– Zabiłem go? – spytałem zachrypniętym głosem, odgarniając spocone włosy w tył.
– Spójrz na siebie.
Spojrzałem. Przekląłem. Chwyciłem się za głowę. Krzyknąłem ze złością.
– No już, uspokój się, krew się zmyje, dowody zbrodni zniszczy, zresztą tak jak zawsze, prawda? Nic się nie zmienia – odpowiedział R., wzruszając obojętnie ramionami. Zawsze sprzątał po mnie syf, który robiłem. Uczynił to i tym razem.
Obok niego stała nowa. Wpatrywała się we mnie wielkimi, brązowymi oczami i rozdziawiała napompowane genami usta. Opanowałem już sztukę udawania, że nic się nie wydarzyło. To tylko kolejny człowiek do kolekcji, kolejne życie do oznaczenia blizną na plecach.
Byłem wampirem rzeczywistych snów. Lunatykiem-zabójcą. Żyłem w dwóch odrębnych światach, połączonych ze sobą niewidzialną nicią utkaną z zagadek. To właśnie była moja cholerna codzienność. Codzienność, której nienawidziłem.
Podniosłem się z trawy i spojrzałem w dół.
Kolejna eskapada nago. Ciuchy zgubiłem pewnie gdzieś w lesie.
R. się zaśmiał. Robił to zawsze, kiedy coś gubiłem. Nieważne czy własne myśli, czy głowę, czy ciuchy. Rzucił mi bluzę, którą bez słowa podziękowania ubrałem.
Nowa wciąż się na mnie gapiła, jakby nie dowierzała temu, co widzi. Zastanawiało mnie, czy interesuje ją moje nagie ciało, czy moja nieprawdopodobna przypadłość, której biali ludzie nadali nazwę: „Wyobrażalność”.
– Co? – rzuciłem niechętnie, wycierając skażone obcą krwią dłonie o własne pośladki.
R. objął to sparaliżowane, kruche ciało, które się chwiało. Nie była jeszcze przyzwyczajona do takich sytuacji, a musiałem przyznać, że to nie ja stałem na najwyższym szczeblu dziwności tego zgromadzenia. Mogłem się założyć, że niedługo ucieknie, a wtedy złapią ją ludzie rządzący ludzkimi umysłami. Ale to przecież żadna strata. Przed nią było dziesiątki takich niewinnych dusz. Prędzej czy później im odbijało. Hycle zanieczyszczonych, niezdrowych myśli stali tuż za rogiem z siatką na motyle w dłoniach.  
– To tylko jeden ze świrów, poznasz ich więcej, mała – rozbrzmiały słowa R.
Założyłem bordowy kaptur na głowę i ogarnięty swobodami ciała ruszyłem w las. Nie czekałem na swoich towarzyszy. Nigdy na nikogo nie czekałem.
Wiatr odgarnął śnieżne włosy z mojego czoła, a noc po raz kolejny westchnęła umęczona moim widokiem. Pomachałem szczebioczącym gwiazdom, otulając je własną dłonią jak najmiększą kołdrą.
Moja choroba to wyobraźnia.