środa, 3 kwietnia 2019

Paranoidalna [Rozdział I]

Historia opublikowana na: [MAGAZYN BIAŁY KRUK]
Pierwszy rozdział został wstawiony na bloga ze względu na błędy składu.
***

Paranoidalna

Każdy z nas nosi na swoich barkach potwora. Większość z nich jest nieszkodliwa – siedzą na ramieniu jak ciche myszy, która nie zdradzają swojej obecności nawet leciutkim drgnięciem ogona. To dlatego, że czekają na moment, kiedy nareszcie osłabniemy. Wystarczy namiastka niepewnych uczuć negatywnych emocji, aby zbudzić je z długotrwałego choć niecierpliwego snu. Potem mogą już tylko rosnąć w siłę.
Ich macki oplatają się wokół każdego wolnego skrawka ludzkiej skóry, atakując najczulsze narażone na bolesne dolegliwości miejsca. Wkradają się do serca, przyspieszając jego harmonijne bicie w najmniej oczekiwanym przez nas momencie. Okręcają się wokół jelit, wywołując wzburzone fale na dnie umęczonego żołądka. Chwytają za krtań, nie pozwalając wyrzucić z siebie wymówić słów, które im nie odpowiadają. Powodują niekontrolowane drżenie dłoni, nagły, duszący płuca oddech, ucieczkę spływających po policzkach łez.
Gdy mają cię już pod swoją całkowitą władzą i przytwierdzają twoje ciało do łóżka, z którego nie możesz się podnieść nawet z pomocą przyjaznych dłoni, wkradają się do twojej głowy, atakując wrażliwe i nieosłonięte części mózgu.
Możesz hamować jego rozwój, ale nigdy się go nie pozbędziesz. Bo potwór to jedyne stworzenie na świecie, które pozostanie ci wierne do momentu, kiedy dobrowolnie umrzesz się nie poddasz.

Odsunęłam długopis od poszarzałej kartki i włożyłam go między zęby. Zamachałam nim w górze, przyglądając się krytycznym okiem znawcy krzywo zarysowanym literom, które układały się w mało sensowne słowa. Od czasu do czasu napotykałam ciemniejące w oczach przekreślenia, które ukazywały moje pisarskie niezdecydowanie, a także nieregularnej wielkości kleksy nachodzące na poszczególne zdania. To miała być moja praca semestralna na zajęcia z twórczego pisania, ale ostatecznie została zwinięta w kulkę i wrzucona do pobliskiego kosza na śmieci. Z reguły nie miałam problemu z pisaniem tematycznych opowiadań, które miały opierać się wyłącznie na jednym słowie kluczowym, jednak ludziom takim jak ja trudno było stworzyć własną udramatyzowaną biografię w momencie, kiedy całe życie musieli kłamać, że są całkowicie normalnymi, pozbawionymi udziwnień obywatelami Ameryki. To, że widziałam Uczepionych (tak ich nazywałam), musiało pozostać tajemnicą znajdującą się poza szponami ludzi ubranych w białe kitle.
Zamknęłam notes, uprzednio zaczepiając o niego długopis, i upiłam łyka mocno słodzonego latte ze styropianowego kubka. Wzrok skupiłam na pogrążonym w świątecznym poblasku mieście, przez które przepływała rzeka Humboldt.
Wybrałam chyba najokrutniejsze miejsce ze wszystkich, jakie mogły mi przyjść do głowy, niedaleko znajdował się bowiem Instytut Badawczy Parapsychologicznych Przypadków, prawdopodobnie zajmujący się eksperymentowaniem nad szaleńcami, którzy nie wpisują się w określone ramy zaburzeń psychicznych. Był to jeden z dwóch amerykańskich instytutów tego sortu badawczego – główny ośrodek znajdował się w Las Vegas. Ludzi z zewnątrz dziwiło, że jeden z najnowocześniejszych kierunków parapsychologicznych rozwija się prężnie właśnie w tak małym, nieznanym nikomu miasteczku. Mieszkańcy Foumalade dobrze jednak wiedzieli, jaka historia się za tym kryła.
W kwietniu roku 2025 wybuchła epidemia krwawych samobójstw. Z masowo przeprowadzonej sekcji zwłok oraz wywiadów rodzinnych wysunięto dwa wnioski: każdy samobójca wykazywał się wcześniej cechami depresyjnej osobowości, nikt z nich nie miał jednak stwierdzonej choroby psychicznej, która nakazywałaby im rozszarpywanie własnej krtani aż do momentu, kiedy nie wykrwawią się na śmierć. To nienazwane zjawisko zostało uznane za szybko rozprzestrzeniającego się wirusa. Ze względu na rosnącą liczbę samobójczych przypadków miasto objęto kwarantanną. Nikt z nas nie mógł opuścić miasta, na dodatek zjechało się tu wielu badaczy z niebieskimi przepustkami. Wkrótce utworzono Okręg Przymusowej Kontroli Umysłowej, który miał za zadnie poddawać ludność co miesięcznym, podstawowym badaniom psychologicznym. Za każdym razem, gdy byłam na nie posyłana, drżałam ze strachu. Dotąd nie wykryto u mnie jednak żadnych anomalii. Czułam, że gdyby po rozmowie z psychiatrą zdecydowano, by skierować mnie na badania neurologiczne, prawdopodobnie moja tajemnica zostałaby ujawniona (mama zawsze powtarzała, że prawda kryje się w mózgu). Byłam zbyt wielkim ekstrawertykiem, aby mogli choćby pomyśleć, że było ze mną coś nie tak. Statystyki pokazywały, że aż dziewięćdziesiąt procent samobójczych przypadków stanowili neurotycy. 
W lipcu 2030 roku badania dobiegły końca, a miasto znów stało się dostępne dla przyjezdnych. Dzięki psychologicznej kontroli udało się zamknąć tych, którzy wykazywali się niebezpiecznymi cechami charakterystycznymi dla przyszłych, krwawych samobójców. OPBU dokonało również innego ważnego odkrycia – wśród nas znajdowali się ludzie, których ze względu na specyficzne cechy osobowości i nieznane dotąd zachowania, uznano za niezidentyfikowanych. Właśnie z ich powodu, w bieżącym roku powstał IBPP, a nasze miasto stanęło na statystycznym szczycie najbardziej zafiksowanych miejsc w całym kraju. Dzięki temu parapsychologia została rozsławiona, a do czterech grup zjawisk paranormalnych, do których zaliczano jasnowidztwo, telepatię, prekognicję i anomalną perturbację, dołączyła tak zwana paranoidalność mająca związek z ogółem nienazwanych, wciąż badanych chorób psychicznych, mogących mieć związek z nieznanymi nam siłami wyższymi.
Od wielu lat szukano powodu zaistnienia psychicznych anomalii. Cały stan Nevada wywrócono do góry nogami w poszukiwaniu niebezpiecznych, oddziałujących na zdrowie mentalne czynników. Ostatecznie poszukiwania zakończyły się na rzece Humboldt, która w Foumalade miała największe stężenie kadmu. Do tego roku trwały badania, które miały udowodnić zależność pomiędzy metalami ciężkimi a pojawiającymi się chorobami psychicznymi, dotąd nie dokonano jednak właściwej analizy. Co jedynie odkryto, że być może kadm współdziałał z jakimś nieznanym dotąd nikomu pierwiastkiem, który znajdował się w piasku na samym dnie rzeki – to dlatego podobne przypadki nie zdarzały się w innych miastach.
Dopiłam ostatki kawy i odłożyłam kubek na zamarzniętą ławkę. Dymek z moich ust zasłonił widok na rzekę, w którą wpatrywałam się od dłuższego czasu. Było już zdrowo po dwudziestej pierwszej, gdy członkowie IBPP zaczęli wychodzić ze swoich ciemnic, mijając samotną studentkę otuloną wielkim białym szalikiem. Tylko jeden mężczyzna zwrócił na mnie uwagę. Przyglądał mi się podejrzliwie dłużej niż powinien, dlatego szybko posłałam mu wymuszony uśmiech młodej, naiwnej dziewczyny, która po prostu podziwiała swoje piękne miasto.
Gdy ludzie w białych kitlach opuścili Zachodni Park, ja sama podniosłam się z ławki, wyrzuciłam do śmietnika kubek i schowałam do torby zawieszonej na ramieniu notatnik. Powolne, przyciszone stąpaniem po śniegu kroki skierowałam ku centrum miasta.
Pomimo tego, że panowała zima, spotykałam spacerujących z potworami na swoich barkach niczego nieświadomych ludzi. Żyjąc już dwadzieścia pełnych lat na tym świecie, zdążyłam odkryć, że nie było dwóch takich samych Uczepionych. Każdy z nich wyglądał zupełnie inaczej i znajdował się w innym stadium rozwoju. To po nich najłatwiej było poznać, jakimi cechami charakteru wykazywał się dany człowiek, dzięki czemu nie miałam nigdy problemu z zawieraniem znajomości, które były warte mojego czasu. Wszystko, co tkwiło w ludziach, zapisane było w ich Uczepionych. Jeżeli ktoś był złodziejem, potwór wykazywał nadmierne zainteresowanie wszystkim, co się błyszczało i było drogie. Jeżeli ktoś był łakomczuchem, jego potwór przybierał kształt wyjątkowo rozlazłego stwora, który wiecznie podkradał resztki jedzenia, bezustannie je przeżuwając. Zależność była prosta – potwór zawsze upodabniał się do swojego właściciela.
Moje pierwsze świadome widzenie nastąpiło, gdy ukończyłam pięć lat. Uporczywie powtarzałam wówczas rodzicom, że chodzą po nich brzydkie chochliki, a jeden z nich schował się nawet w uchu taty. Cała moja rodzina traktowała to jak głupotkę, którą wymyśliło dziecko notorycznie oglądające po nocach bajki.
Pamiętam, że w tamtych czasach często stawałam przed lustrem i próbowałam znaleźć mojego własnego potwora. Nigdy go jednak nie odnalazłam. Po prostu nie istniał.
O Uczepionych przestałam mówić w dniu, kiedy zaniepokojeni moim stanem rodzice zaciągnęli mnie do IBPP. Nie chcieli tego robić, ale nasz rodzinny psychiatra zaznaczył, że wizyta ze specjalizującym się w paranoidalnych przypadkach lekarzem jest konieczna. Nigdy nie zapomnę uciekającego przez korytarz nastolatka, który chwycił mojego tatę za ramiona i krzyknął do niego rozpaczliwie: „Pomóż mi, oni mnie zabiją!”. Choć miałam swojego ojca za osobę spokojną i wyważoną, sama dostrzegłam, jak mocno ta sytuacja na niego zadziałała. Wyglądał jakby był gotowy zabrać go stamtąd i ukryć, ale zanim cokolwiek z siebie wyrzucił, piątka ludzi ubranych w białe fartuchy odciągnęła młodego chłopaka i w towarzystwie rozdzierających okrzyków wbili mu pod skórę igłę. Zanim nastolatek pogrążył się we śnie, mętnymi oczami spojrzał w moją stronę i powiedział: „uciekaj”. Wtedy zrozumiałam, że moje życie zależy od diagnozy lekarza, z którym lada moment miałam zamienić słowo.
Gdy rodzice spytali mnie, czy wszystko ze mną w porządku, pokiwałam wesoło głową. Rozpaczliwy strach skryłam gdzieś na dnie swojego serca, które nakazało mi bezwzględne milczenie. Nie byłam głupim dzieckiem. Wiedziałam, kiedy groziło mi niebezpieczeństwo.
Długa wizyta u parapsychologa wykazała, że nie mam prawdziwych widzeń. Po prostu chciałam zwrócić na siebie uwagę rodziców, którzy nie poświęcali mi ostatnio zbyt dużo czasu. Do dziś śnił mi się po nocach mglisty potwór na ramieniu złego człowieka, który łypał na mnie jaskrawymi zielonymi oczami. Starałam się na niego nie patrzeć, ale on uporczywie próbował zwrócić na siebie moją uwagę. Wtedy po raz pierwszy przekonałam się o tym, że Uczepieni nie musieli siedzieć na ramionach swojego podopiecznego. Ich zaawansowane wersje potrafiły również przenosić zło na barki innych ludzi.
 Weszłam w samo centrum miejskiego zgiełku, chuchając w zmarznięte dłonie. Może nasze miasto nie było obfite w mieszkańców, ale w godzinach szczytu, kiedy wszyscy wracali do domu ze swoich południowych zmian, bywało tu całkiem tłoczno.
Przekradałam się pomiędzy ludźmi, unikając wyciągniętych w moją stronę łapsk Uczepionych. Starałam się stłumić ich bełkoczące w obcym języku głosy, które uporczywie próbowały przedrzeć się przez moje myśli. Potwory wiedziały, że je widzę. Wiedziały również, że jestem inna niż zwyczajni ludzie. Jakaś niewidzialna moc chroniła mnie przed ich niecnymi próbami najścia mojej duszy, która wydawała się być nietykalna. To dlatego wielokrotnie mnie wytykały i rozszerzały swoje paszcze w piekielnym chichocie.
Przez większość życia uważałam ten nadludzki dar widzenia za przekleństwo. Wiedziałam jednak, że nie było możliwości, abym się go pozbyła. Jedyne, co mogłam robić, to ukrywać prawdę, nie dać się zamknąć w Instytucie do spraw Sfiksowanych Przypadków i przy okazji naprawdę nie zwariować. W takich chwilach cieszyłam się, że byłam optymistką. Odziedziczony po mamie ekstrawertyzm wielokrotnie uratował mi już życie.
Podniosłam wzrok w momencie, kiedy jakaś młoda dziewczyna z uwieszonym na plecach Uczepionym przekradała się pomiędzy tłumami. Pewnie bym jej nie zauważyła, gdyby nie to, że uderzyła mnie barkiem, tak samo jak kilku innych oburzonych tym faktem przechodniów. Zdawało mi się, że przed czymś ucieka. Kiedy obejrzała się w tył, dostrzegłam w jej oczach coś więcej niż strach. Krył się w nich obłęd.
Nie spodziewałam się, że dziewczyna zgubi po drodze potwora. To było dosyć niecodzienne zjawisko. Niektórzy Uczepieni byli w stanie dobrowolnie odłączyć się od właścicieli, ale nigdy nie widziałam na oczy takiego przypadku, który niespodziewanie tracił punkt zaczepienia i odłączał się od niego wbrew własnej woli. Ze zdziwieniem obserwowałam jak tłusty kłębek czerni toczy się po chodniku. Choć wiedziałam, że potwory istniały po to, aby karmić się naszymi słabościami, było mi szkoda patrzeć, jak niczego nieświadomi ludzie depczą po jego wątłych łapkach. Czy to możliwe, że Uczepieni również cierpieli?
Kiedy potwór dostrzegł mnie wśród tłumów, posłał mi błagalne spojrzenie. Wyraźnie starał się mi coś przekazać, nie rozumiałam jednak jego bełkotu. Małe, wyłupiaste oczka w pewnym momencie przeniosły się za mnie. Wtedy stracił zainteresowanie moją osobą. Zaczął czołgać się pomiędzy człowieczymi butami, pragnąc od czegoś uciec. Nie rozumiałam jego reakcji, dopóki na własnej skórze nie poczułam niepokojącego, nieludzkiego chłodu.
Smolista smuga przetoczyła się przez moje ciało, jakbym była niewidzialną ścianą. Pozostawiając po sobie uczucie obojętności skutej lodem, która nie była domeną żadnego człowieka, zmaterializowała się przede mną jako monstrualne, cieniste stworzenie o ludzkiej, barczystej sylwetce wysokiego mężczyzny. Stworzenie nie miało rąk, tylko coś, co przypominało długie drzewiaste korzenie. Ze szczytu czegoś, co mogło wyglądało jak głowa, łypały na mnie ostrzegawczo czerwone ślepia, które wyglądały jak lasery chcące wydrążyć w mojej głowie dziurę. Sparaliżował mnie strach. Nie mogłam się ruszyć, kiedy ta czysta esencja zła spoglądała na mnie z góry, badając moją twarz. Nawet wyciągnięte w moim kierunku gałęzio-ramię nie sprawiło, że zerwałam się do biegu. Stałam jak wryta, będąc popychana przez innych ludzi, którzy dziwili się moim sterczeniem na samym środku drogi. Nikt nie dostrzegał monstrum, które zamierzało mnie pochłonąć jak smakowity kąsek.
Gdy już myślałam, że zbliżający się chłód okryje moje ciało i zamieni mnie w lodowy posąg, dziesięciopalszczaste gałęzie zatrzymały się tuż przed moją twarzą, nagle gwałtownie się wycofując. Stwór patrzył na mnie jeszcze chwilę, a potem z nieludzkim burknięciem, wyrażającym najprawdopodobniej złość, ruszył przed siebie. Zatrzymał się zaledwie kilka metrów przede mną, chwytając w garść samotnego Uczepionego, który pozbawiony właściciela skurczył się do rozmiarów dłoni. Choć potwór starał się wyrwać z mocnego uścisku, doskonale wiedział, że nie było dla niego ratunku. Cieniste monstrum pochłonęło go w całości, a potem ruszyło w dalszą podróż przez miasto, jakby zupełnie nic się nie stało.
Zalała mnie fala zimnego potu. Byłam w stanie drgnąć dopiero wówczas, kiedy jakiś niezadowolony nastolatek pchnął mnie do przodu, wykrzykując złośliwie, że to nie miejsce dla słupów. Upadając na kolana spojrzałam za potworem, którego widziałam na oczy pierwszy raz.
Moje ciało zareagowało szybciej niż myśli. Podświadomie wiedziałam, że muszę ratować dziewczynę, której śladami podążało monstrum. Pozbawiona swojego Uczepionego była zupełnie odkryta i bezbronna. Była pustą. Pozostaje pytanie: dlaczego w takim razie ta cienista masa podążała za nią, skoro to mnie mogła najpierw pochłonąć? Czy to ze względu na moje paranoidalne zdolności?
Potrząsnęłam gwałtownie głową, odrzucając od siebie egoistyczne myśli. Teraz to nie ja byłam ważna.
Kiedy wybiegłam przed tłumy, które rozrzedzały się przy Greenfold Street, dostrzegłam na kamiennych schodach prowadzących do malutkiego parku potwora. Gdzieś u samego szczytu mignęła mi dziewczyna, która potknęła się o jeden z ostatnich stopni, a potem pobiegła w stronę fontanny. Stanęłam dosłownie na ułamek sekundy, aby rozeznać się w sytuacji, potem ruszyłam w dalszą pogoń.
Chyba jeszcze nigdy w swoim życiu nie odbyłam takiego maratonu. Schody pokonałam z prędkością światła, potykając się o własne nogi – dziwiłam się, że swoim zwyczajem nie zdarłam kolan do krwi. Chwilami czułam się, jakby to wiatr niósł mnie na swoich zdradzieckich, mroźnych skrzydłach, utrzymując mnie w pionie.
Spokój panujący w parku został przerwany przez rozdzierający okrzyk dziewczyny. Kiedy dobrnęłam już do szczytu schodów, dostrzegłam, że leży w fontannie i właśnie z tej pozycji próbuje wycofać się pod kamienną ścianę odgradzającą ją od wolności. Podejrzewałam, że musiała poślizgnąć się na zmrożonej zimowym podmuchem wodzie. Monstrum oczywiście zamierzało ten zwycięski fakt wykorzystać.
Na moment wstrzymałam oddech i zastygłam w bezruchu, widząc jednak zbliżającego się do niej potwora, szybko ocknęłam się z tego przedziwnego otępienia. Do biegu rzuciłam się w momencie, w którym monstrum nachyliło się nad swoją ofiarą. Zdążyłam tylko wyciągnąć dłoń, która przepłynęła w powietrzu przez cienistą smugę. I wtedy właśnie zrozumiałam, że czegokolwiek bym nie zrobiła, stwór i tak zaspokoiłby swoje pragnienie. Mimo tego, że częściowo należałam do niewidzialnego dla ludzi świata, którym rządzili Uczepieni, nie byłam w stanie ich dotknąć.
Smolisty cień wsiąknął w ciało dziewczyny, która zastygła w bezruchu jak trup leżący od kilku dni w prosektorium. Przeskoczyłam przez kamienny murek i ślizgnęłam się na lodzie, upadając na kolana tuż obok niej. Nie przejmowałam się w tym momencie cieczą, która zalewała moje spodnie, wydobywając się znad pękniętej tafli lodu.
Nachyliłam się nad dziewczyną i spojrzałam niepewnie w jej puste oczy. Była tylko jedna oznaka tego, że wciąż żyła – jej pierś unosiła się w przerywanym oddechu, który był ledwo dostrzegalny. Wszystko wskazywało na to, że dziewczyna lada moment wyzionie ducha. Nie wiedziałam, co mogłabym dla niej jeszcze zrobić.
Ledwie dotknęłam lodowego policzka, gdy blada dłoń wystrzeliła w górę i chwyciła mnie za nadgarstek. Przestraszona spojrzałam w oczy, w których krył się szkarłatny poblask. Ludzki odruch sprawił, że wyrwałam się z uścisku i odsunęłam aż na drugi kraniec fontanny. Myślałam, że zostanę zaatakowana – w końcu monstrum mogło wyczuć, że w ludzkim ciele ma możliwość pozbycia się mnie – jednak zapomniałam, że ostatecznie to nie ja byłam w tym starciu ofiarą. Ja byłam wyłącznie obserwatorem.
Kruki zwiastujące śmierć wzniosły się ku niebu w momencie, kiedy dziewczęcy krzyk zmieszał się z potwornym warknięciem, naznaczając swoją obecnością ośnieżone okolice. Gdzieś nieopodal, ze świerkowej odnogi, spadła chmura białego pyłu. Natura zadrżała ze strachu przed nieczystymi siłami, które owładnęły bezbronne, ludzkie ciało. Ja również poczułam na własnej skórze dreszcze.
Miotające się na wszystkie strony opętane ciało uderzało w mur, pragnąc się uwolnić od bólu, który niszczył je od środka. Długie, pomalowane paznokcie wbijały się w skórę na przedramionach, wyszarpując z niej kawałki mięsa. Ludzka krew zalewała lód, który posłał wodną, czerwoną wstęgę w moją stronę. Byłam jak sparaliżowana. Nie wiedziałam, jak mogę na to zareagować. Bałam się, że mnie spotka to samo.
Potworne pazury, które zdawały się wydłużyć, drapały każdą wolną powierzchnię skóry, szpecąc ją jak nieludzki rzeźnik, któremu zależy wyłącznie na poćwiartowaniu zwierzęcej tuszy. Nagle zdałam sobie sprawę z tego, że moje zamarznięte usta próbując wymówić jakieś nieokreślone słowa, które chciały powstrzymać tę krwawą rzeź. Były jednak zbyt ciche i słabe, by miały pomóc osobie, dla której nie było już ratunku.
Wydałam z siebie krótki okrzyk zdziwienia mieszanego z przerażeniem, kiedy dziewczyna owładnięta cienistą mocą wbiła szpony w szyję. Nie wiedziałam, co robię. Chciałam ją tylko uratować, dlatego ślizgnęłam się po lodzie, próbując chwycić ją za ręce i powstrzymać przed samozniszczeniem. Było jednak za późno. Potwór wypełnił swoje zadanie, rozszarpując tchawicę swojej ofiary. Nie spodziewałam się, że fontanna krwi pryśnie mi prosto w twarz, a potem spłynie po moim płaszczu, zlewając się z jego jasnym, czerwonym odcieniem. Śliskie dłonie dziewczyny wysunęły się z moich własnych zbrukanych dłoni, a potem uderzyły z cichym kałużanym plaskiem w taflę płynnego szkarłatu.
Kiedy wątłe ciało opadło bezwładnie na niski murek, spojrzałam przerażona na wyciągnięte przede siebie drżące dłonie, które nie należały przecież do zabójcy. Chociaż nie chciałam, czułam się jednak współwinna tej krwawej, nieludzkiej śmierci. Mogłam ją przecież powstrzymać. Związać jej ręce choćby szalikiem. Poprosić kogoś o pomoc. Wspólnie zaciągnąć ją do najbliższego punktu psychiatrycznego. Nie miałam jednak wystarczająco dużo siły. Byłam w zbyt wielkim szoku.
Czerwone dłonie przyłożyłam do policzków, po których ściekała obca, niewinna krew – zjechałam po nich palcami, próbując zmyć z siebie winę. Upadłam bezwładnie kolanami na lód, który skrzypnął złowieszczo, oznajmiając kres swojej trwałości. I właśnie wtedy, w tym bezdennym stanie wypełnionym głębokim smutkiem, strachem i poczuciem winy, błysnął nieproszony flesz.
Roztargniona spojrzałam w bok, gdzie stał człowiek w białym płaszczu.