niedziela, 21 sierpnia 2016

Bo serce twoje tam, gdzie grządka twoja [SHOT]

To chyba pierwsze moje opowiadanie z tak długą nazwą i pierwsze opowiadanie do której nazwy nie mogłam znaleźć, na szczęście znalazło się kilka osób, które mi pomogło na stronie i za to im dziękuję! Ta opowieść była stworzona do celów konkursowych. Motywem miała być przeszłość, przyszłość lub teraźniejszość Zielonej Góry. Swoją drogą, to miasto obok którego leży moja rodzinna mieścina. Ja osobiście bardzo lubię ZG, a moim najulubieńszym miejscem tam jest... palmiarnia! Własnie o tej  miejscówie pisałam. Pierwszy raz zagłębiłam się przy okazji w historii tego obiektu. Lubię Grządkę i nieważne, że przegrał. To nieskomplikowana historia widziana oczami studenta, zakrapiana fantastyką, grozą, romantyzmem i historią. Wszystko w jednym dziele. Tu nawet nie trzeba opisu.
PS. NIENAWIDZĘ NIEJUSTOWANEGO TEKSTU, ALE WSZYSTKO MI JUSTOWANIE NA BLOGU PSUJE. WHYYY?!


Grządka. Wbrew słowom wstępu, nie jest to historia o zapełnionym nasionami rządku ziemi ani o marchewkach z długimi, zielonymi ogonkami, które wyciągają się ku promieniom słońca
i krzyczą: „wyrwij mnie!”. Mnie nie jest tak łatwo wyrwać, a przecież też jestem grządką, na której coś rośnie – oczywiście niedosłownie. Chociażbym chciał, nie uniknę faktu, że noszę przy swoim imieniu to piękne, znamienne dla botaniki słowo.
Przez swoje nazwisko od dziecka miałem problemy. Nikt w moim rówieśniczym środowisku nie traktował mnie poważnie. Stałymi powiedzeniami dzieciaków z podstawówki stały się: „gdzie jest Seb?”, „Pewnie zielsko na grządce sadzi!”, zaś dziewczyny w gimnazjum do znudzenia powtarzały: „Wyrwałabym taką grządkę!”. Licealiści zrobili krok ku mniej przyzwoitym stwierdzeniom: „Co zrobi Seb, gdy będzie miał już żonę?”, „Posieje nasiona na grządce!”. Dopiero na studiach botaniczna mania mojego nazwiska ucichła. Nie, żebym celowo wybrał kierunek o poczciwej nazwie: biologia. Przecież na Uniwersytecie Zielonogórskim wcale nie ma ludzi, którzy fascynują się przyrodą i roślinami. Zaufajcie mi, naprawdę, oni nie istnieją. To tylko inne grządki, które chciały ukryć się przed światem
i niechętnie wymieniały się nazwiskami w pierwszym dniu współpracy biologicznej. To wyglądało dokładnie tak: „Jak się pan nazywa?”, „Sebastian Grządka” – popatrzyłem wkoło i zdziwiłem się przejmującą ciszą, która opanowała salę wykładową. Po moim przedstawieniu ludzie zazwyczaj wybuchali śmiechem. Nie sądziłem, że to ja będę chichotał się jak głupi, gdy usłyszę kolejne imiona, takie jak: Krystian Torf czy Marcelina Posadzona. Wszyscy byliśmy jednym, wielkim ogrodem pełnym dziwów botanicznych. Może to dlatego pierwszy raz w życiu nie czułem się odosobniony?
Lubiłem mój kierunek studiów, choć gdy go wybierałem kierowałem się raczej instynktem niż rozumem. Maturę z biologii i chemii zdałem na pięć. Nie miałem celów wyższych i za wszelką cenę, w obawie przed słoikami pełnymi studenckiego żarcia, chciałem pozostać w rodzinnym mieście – Zielonej Górze. Nie kręciły mnie wielkie, studenckie miasta, wolałem codzienność, w której przyszło mi żyć od dziecka. Wrocławianie mogliby prychnąć i spojrzeć na mnie z pogardą – przecież
w Zielonej Górze nie ma niczego ciekawego, do Wrocławia warto przyjechać chociażby po to, by zobaczyć krasnale! Co odpowiedziałby Grządka? Że my też mamy swoje „krasnale” – małe bachuski porozrzucane po Starym Mieście. Co mi po jakichś dziwnych gościach w czapeczkach, kiedy na miejscu mam eleganckich panów czczących wino?
Jesteś z Gdańska, powiesz mi, że takiego Neptuna na rynku jak wy to nie mamy, a ja odparuję wtedy, że Bachus jest moim kumplem, gdy wracam z nocnych imprez – on trzyma się za winogrona
i świeci brzuchem piwnym (a może winnym?), a ja obejmuję jego ramię z butelką taniego alkoholu
w dłoni i proszę, aby następnego dnia nie obudzić się z kacem (sprawdzone – działa).
Możesz mi wmawiać, że najpiękniejszy ogród botaniczny znajduje się w Krakowie i to tam powinienem studiować, ale ja wzruszę tylko ramionami i spokojnie odpowiem, że nasz mały ogród uniwersytecki też jest piękny, a oprócz tego mamy palmiarnię na Winnym Wzgórzu. Palmiarnia zasługuje w tym momencie na więcej uwagi. Jest to bowiem najbardziej charakterystyczny punkt zabytkowy nie tylko Zielonej Góry, ale także całego województwa lubuskiego. Kiedyś pojechałem na Podkarpacie do ciotki, która nigdy nie była w moim rodzinnym mieście. Jedyna informacja jaka dotarła do jej uszu, była związana z produkcją wina. Tak, Zielona Góra jest kojarzona głównie
z wytwarzania tego mętnego, słodkawego lub bardziej wytrawnego napoju. A gdzie to wszystko się zaczęło? Otóż na Winnym Wzgórzu. Jeżeli skrótowo, iście po studencku, miałbym opowiedzieć
na egzaminie ustnym historię palmiarni, zrobiłbym to tak: na początku – to znaczy w XII wieku – było puste pole, a potem na tym polu zasadzili krzewy winorośli. Krzewy się rozrosły, aż gęsto otoczyły całe miasto i uczyniły je centrum winiarskim. W tym momencie skupiłbym się na tym, co ważne dla studentów: wino było musujące i z jabłek, dopiero potem zaczęto wyrabiać je z winogron. Interes upadł na przełomie XIX i XX wieku. Palmiarnia powstała w miejscu, gdzie przechowywane były narzędzia niezbędne do wytwarzania alkoholu Gemplera – założyciela pierwszej winiarni w Zielonej Górze. Był wtedy rok 1961 – w tym samym roku została również uruchomiona na wzgórzu kawiarnia. Na tym bym skończył i spojrzał na profesora z uroczym uśmiechem oraz nadzieją w oczach, mówiącą: „daj pan 3”. Przyznaję, nie doczytałem historii, a powinienem. Dlaczego? Odsłaniając prawdę dotyczącą mojej zaskakującej, aczkolwiek niepełnej wiedzy na temat zielonogórskiej palmiarni – jest to obiekt mojej pracy licencjackiej, którą właśnie piszę. Do zaprezentowania efektów studenckich zmagań został mi miesiąc. Byłem bardzo przykładnym uczniem uniwersytetu, dlatego też pospieszyłem się ze swoją pracą jak większość przykładnych studentów XXI wieku. Właśnie robiłem pierwszy szlaczek na marginesie notatnika, wobec czego należą mi się gromkie brawa.
Tematem mojej pracy była roślinność strefy tropikalnej i subtropikalnej zielonogórskiej palmiarni, tak więc skupiałem się głównie na palmach i ich odmianach. Dzięki wujkowi, który pracował tu jako ochroniarz od kilku dobrych lat, dostałem przepustkę na calutki tydzień oglądów. Mogłem do woli tonąć w ciepłym klimacie, wynagradzając sobie deszczową pogodę na zewnątrz. Pozwolono mi pracować od rana – dopóki wujek nie skończy swojej zmiany – do nocy, kiedy w towarzystwie kilku bladych lamp, zostawałem tu na dobre zamknięty. Moim jedynym towarzystwem były wtedy palmy.
Grządki mają to do siebie, że świetnie dogadują się z wszelaką roślinnością wkoło. Gdy nie miałem do kogo zagadać – mój wujek przechadzał się raczej po dworze, żeby mi nie przeszkadzać – a praca nad rysowaniem arabesek na marginesach straszliwie mnie nudziła, bawiłem się w szalonego botanika. Z rękami złożonymi z tyłu pleców, przemierzałem dolne i górne partie palmiarni. Czujnym okiem obserwowałem lśniące w sztucznym świetle lamp liście roślin, po których spływały krople wody. W tym momencie musiałem przyznać racje mojej matce – nieważne ile mężczyzna miał lat, zawsze zachowywał się jak dzieciak. Bo czy rozmowa z tutejszą florą to nie objaw dziecinności? Ewentualnie szaleństwa.
– Cześć, wielkoludzie – witałem się z daktylowcem kanaryjskim, najwyższym mutantem palmiarni. To dzięki niemu szklarnia powiększyła swoją przestrzeń. W końcu czego nie robi się dla króla dżungli? Musiałem zadzierać głowę do góry, żeby przeprowadzić z nim konwersacje. – Jak tam, wyrwałeś już jakąś palemkę? – pytałem, ukazując roślinnemu światu cały garnitur swoich wiewiórczych zębów. Odpowiedź na moje pytanie była milcząca, ale domyślałem się, co odpowiedziałby mój wielki przyjaciel, gdyby potrafił mówić. Byłaby to zapewne sarkastyczna docinka: „a ty już kogoś wyrwałeś, Grządka? Nie? To nie dyskutuj”.  Bardziej przyjemny w rozmowie wydawał się być figowiec, pseudonim: fikus. Zawsze przybijałem sobie z nim przysłowiowego liścia.
– Schudłeś, stary – powiadałem. – Z taką korą drzewną to ty nawet storczyków nie poderwiesz. – Po czym obracałem się w stronę kwiatów, puszczałem im uwodzicielskie oczko i pstrykałem palcami, układając z nich „pistolet podrywacza”.
Po mojej parterowej przechadzce z nudów, klepałem się zawsze w czoło. Samotność lubiła robić z ludźmi przedziwne rzeczy, nie była moim najlepszym przyjacielem. Z najlepszymi przyjaciółmi chodziłem w takie deszczowe dni jak ten, na piwo do Hausta. Ta przeklęta praca licencjacka. Celowo zaniża poziom mojej towarzyskości.
Powolnym, leniwym krokiem, przemierzyłem wykładane kafelkami schody. Deszcz bębnił złowieszczo o szklane ściany, jakby chciał się przez nie przebić szturmem. Zastanawiałem się, o czym mogły myśleć krople deszczu, gdy uderzały w przeźroczystą taflę. Cieszyły się wolnością i nowym życiem, zasilającym ziemiste tereny? A może czuły zawód, bo nie osiągały swojego celu przez szklany mur, stojący im na drodze? Co, jeżeli krople deszczu marzyły o wtopieniu się w ciepłą ziemię? Absurd. Deszcz nie myślał. Deszcz po prostu spadał z nieba jak tępa, wodna masa.
Ziewnąłem przeciągle i powachlowałem swoje spocone ciało białą koszulką. Tropikalny klimat palmiarni robił swoje. Nie dało się tu wytrzymać dłużej niż kilka godzin. Na szczęście byłem wytrwalszy od przeciętnego turysty zwiedzającego Winne Wzgórze, a przede wszystkim byłem studentem. Studenci przetrwają każde warunki, szczególnie wtedy, kiedy stawką jest żarcie. W domu czekały już na mnie świeżo wypiekane, cieplutkie bułeczki z jagodami. Miałem sens, miałem cel.
Z prawej kieszeni szerokich, spranych spodni, wyjąłem długopis. Tak, ten biały w czarne gwiazdki, którym pisała większa część społeczności uniwersyteckiej. Obróciłem nim między palcami, niczym zawodowy pisarz szykujący się do ataku na pustą kartkę papieru pod wpływem weny. Ja nie miałem weny, ale za to miałem kartkę i długopis. Zapełnię ją mocą twórczą mojego bezdennie pustego umysłu.
Tak jak każdego wieczoru, od czterech dni, kiedy tu przebywałem, usiadłem na drewnianym mostku, przy samym jego krańcu i oparłem się o kojąco chłodną ścianę. Z moich ust wyrwało się głębokie westchnienie. Czystą kartkę papieru zapełnioną wymyślnymi floraturami, zacząłem nienagannie często molestować rysikiem. Małe, czarne kropki tworzące się na papierze wyglądały jak plac boju mrówek. W mojej wyobraźni pojawiły się małe żyjątka, które strzelały do siebie z pistoletów i zostawiały po sobie czarne ślady, imitujące krew.
Uderzyłem głową w kolana i jęknąłem donośnie. W chwili, gdy nie nadchodzi żadna pomoc twórcza, w moim umyśle zaczynają się tworzyć czyste abstrakcje. Trudno je wygonić, trudno się ich pozbyć. Przecież wszystko wkoło (z wyjątkiem pisania pracy licencjackiej) było takie interesujące. Stawałem się wtedy poetą, który fruwał ponad koronami liściastych palm i wygłaszał wielką, botaniczną improwizację. „Jam Winkelriedem wszystkich biologów!” – te słowa jak melodia wygrywana na fortepianie, zaczęły rozbrzmiewać w moim umyśle.
Oparłem głowę o ścianę. Byłem już zmęczony i śpiący. Oczy powoli poddawały się woli opadających powiek. Przez chwilę miałem wrażenie, że wmówiona wcześniej, wybijana na klawiszach melodia, naprawdę rozbrzmiewa wśród ścian palmiarni. Nie wiedziałem co to za pieśń. Była mi zupełnie obca. Unosiła się ku górze jak czar, który chce omamić otoczenie swoim urokiem i wdziękiem. Zaklinała nie tylko wnętrze szklarni, ale i moje uszy.
Poczułem się niezwykle odprężony. Delikatna, chłodna kołdra nocy otulała moje rozgrzane ciało i szeptała do ucha słowa matczynych kołysanek. Moje usta rozszerzyły się w dziecięcym, błogim uśmiechu. Całą symfonię delikatności przerwał dźwięczny, kobiecy śmiech. Dał mi do myślenia. Bo czy nie byłem tutaj przypadkiem sam?
Otworzyłem gwałtownie oczy. Fortepianowa melodia była rzeczywista. Nierzeczywiste było to, co przed sobą zobaczyłem.
Rozdziawiłem usta, nie mogąc wydusić z siebie nawet słowa.
Lampy oświetlające bladym blaskiem roślinność, pękły w tym samym momencie, kiedy spojrzałem w górę. Drobne, szklane kryształki zaczęły spadać w dół, przemieniając się w brokatowy pył wróżki. Nie spadały już jako ostre odłamy, pragnące zatopić się w człowieczej skórze, a bezwolnie osiadały na wysokich drzewach i moich dłoniach. Wpatrywałem się w nie z pewnym niedowierzaniem. Mimo, że pył opadł, wciąż zataczał delikatny wir między moimi palcami, owijając się wokół nich jak magiczna nić. Chciałem strącić go z dłoni, ale to nic nie dało.
Brokat przemienił się w motyla, tonącego w jaśniejącym blasku. Odleciał do swoich przyjaciół, którzy niczym cienie zaczęli wyrastać z magicznego prochu. W przeciągu kilku sekund, palmiarnia wypełniła się latającymi, białymi motylami – zostawiały w powietrzu długie smugi, wyglądające jak ogony balowych sukni. Przeźroczysty materiał wirował przed moimi oczami w rytm fortepianowego walca.
Podniosłem się z podłogi. Chwiejnym krokiem zacząłem iść przez drewniany most – musiałem wyglądać jak pijany. Starałem się nie spuszczać z oczu motyli. Nie zawsze wszystko co piękne jest bezpieczne. Za dużo grałem w gry, by ufać niewinnym stworzeniom.
Na moment wychyliłem głowę za barierkę z wielką, żółtą nalepką: „nie opierać się”. Drzewa wszystko zasłaniały. Nie widziałem osoby, która grała na fortepianie, domyślałem się tylko, że to kobieta. Z taką delikatnością i lekkością nie mógł grać żaden mężczyzna.
Jak lunatyk kierowałem się w stronę schodów. Mojej podróży towarzyszyły kołyszące się w rytm nieznanej piosenki liście drzew – daktylowiec kanaryjski wydawał się być królem tego balu.
Uszczypnąłem się w ramię – chciałem sprawdzić czy to sen, czy rzeczywistość. Przecież nikt nie wspominał, że palmiarnia to tak naprawdę Disneyland.
Tajemnicze bluszcze owijały się w namiętnym tańcu wokół barierek i mostu, tworząc prawdziwą dżunglę zieleni. Cudem uniknąłem pochłonięcia, na szczęście w porę przeskoczyłem na kafelkowe podłoże. Po schodach zbiegałem jak szaleniec, w obawie, że zostanę niewolniczą częścią tutejszej flory. Przecież nic nikomu nie zrobiłem! Ja tylko rozmawiałem z tymi roślinami jak kulturalny człowiek!
Na dolną część palmiarni trafiłem najkrótszą z dróg – otworzyłem drzwi z wielkim napisem: „Mediateka”. I tu sadzonki zaczęły szyć zielony dywan. Uciekłem od przyjacielskiego uścisku bluszczy, zanim mnie pochłonęły.
Z barierek zaczęły wyrastać orchidee. Próbowały przyodziać te chłodne, stalowe rury w różnobarwny wianek. Kołysały się jak drzewa, wydając z siebie dźwięczne, kokieteryjne chichoty.
Cała palmiarnia zdawała się tańczyć i wirować w rytm muzyki, która rozlegała się echem w moim umyśle. Drżałem na całym ciele, ponieważ czułem w sobie ogromne podniecenie i równoczesny strach. Ciekawość gnała mnie przed siebie, nie dając chwili na wytchnienie. Wyglądałem jak zagubiony na balu książę, który próbuje odnaleźć swoją lubą, wśród wirujących tłumów. Niewidzialna, książęca peleryna wyrosła z moich pleców – frunęła tuż za moim cieniem.
Nie tylko motyle uwolniły swoje skrzydła, dołączyły do nich akwariowe ryby o rudych płetwach. Płynęły w powietrzu jak po wodzie, tańcząc w równym rządku swój rybi taniec. Łypały na mnie groźnym okiem – jedna otarła się o moje ramię, zostawiając na nim mokrą plamę. Kręciłem głową z niedowierzaniem, obserwując jak cała zwierzyna wędruje w rytm walca do góry. Dopiero teraz spostrzegłem, że szklana tafla sufitu zniknęła – w jej miejscu pojawił się nocny, intensywnie granatowy firmament nieba, obsiany świecącymi punkcikami, przypominającymi motyli brokat.
Zaśmiałem się jak osoba, która postradała rozum. Czy było ze mną aż tak źle? Przecież te wizje można było przyrównać do wyobrażeń kogoś, kto nadużył środków odurzających. Nie chciałem umyślnie zwiedzić krainy grzybów!
Fortepianowa melodia zaczynała być coraz wyraźniejsza. Odsuwałem przerośnięte liście drzew, by przedrzeć się do celu, będącego centrum nierzeczywistej bajki. Serce obijało się o moją pierś i krzyczało z prośbą o porwanie do tańca. Nie chciałem jednak tańczyć jak zagra mi tajemnicza kobieta. Ja nie byłem częścią tej magii.
Ostatni liść został odsunięty w bok. Białe motyle przecięły moje pole widzenia, robiąc za kurtynę, mającą odsłonić dziwy nie z tej Ziemi.  
I wtedy ją zobaczyłem. Od linii podłoża prowadził do niej długi, kruczy ogon, pozbawiony piór, trzymał się tyłu sztywnej sukienki, udając jej pelerynę. Szczupłe, blade ramiona okalały rude sprężyny, upięte spinką u góry – wyglądały jak perfekcyjnie ułożone włosy porcelanowej lalki. Kobieta, która siedziała przy fortepianie rzeczywiście miała coś z lalki. Posiadała puste oczy, zadarty do góry, drobny nosek i usta, które się nie uśmiechały. Całość dopełniała przerażająca, biała poświata okalająca jej skórę. Przypominała blaskiem motyle powstałe z brokatu rozbitych lamp. Była człowiekiem? A może to kolejny wybryk natury, który zacznie się unosić ku sztucznemu niebu palmiarni, wirując w dzikim tańcu?
Ostrożnie zacząłem podchodzić do kobiety. Wyglądała na skupioną. Nie chciałem przerywać jej gry w obawie, że cały cyrk spadnie mi na głowę. Bo czy to nie dźwięczny walc nakręcał pozytywkę dziwów?
 Kobieta już dawno powinna mnie dostrzec, ale najwyraźniej była w zbyt wielkim transie. Doszedłem do podestu, dzieliły mnie od niej zaledwie dwa metry. Mój cień przysłonił jej rozświetloną postać. Dopiero wtedy podniosła wzrok i spojrzała mi prosto w oczy. Lewe oko miała zasłonięte długą, lokowaną grzywką, prawe oko mieniło się kolorem jej kruczej sukni – było czarne jak węgiel, miałem wrażenie, że błyszczy jak u kota, który szykuje się do ataku.
Melodia stopniowo zaczęła cichnąć. I gdy już myślałem, że zostanie skończona ostatnim, czułym uderzeniem w klawisz, do fortepianu podleciały motyle. Dostojna, płomiennowłosa dama wstała i wyprostowała się dumnie, unosząc krańce swojej długiej sukni. Mimo tego, że oderwała od klawiszy blade palce, melodia wciąż rozbrzmiewała – teraz zastępowały ją skaczące po białych i czarnych przyciskach motyle, sypiące wkoło szklany brokat. Nie sądziłem, że owady potrafią grać.
Odruchowo postawiłem krok w tył.
– Nie bój się – rzuciła krucza dama. Miała niski, miły dla ucha głos. Gdyby śpiewała, mógłbym jej słuchać co noc.
Kąciki jej ust po raz pierwszy się uniosły – przypominało to blady, zaledwie delikatny uśmiech.
– Kim jesteś? – spytałem odruchowo. – I co to za dziwny świat?
– Mieszkam tu.
Kobieta spojrzała w bok. Miałem dziwne wrażenie, że gdybym stanął naprzeciw niej, zacząłbym dostrzegać w jej oczach nostalgicznie przesuwające się obrazy z przeszłości. Wyglądała jak bohaterka greckiej tragedii.
Nie pasowała mi jedna rzecz. Jak mogła mieszkać w zielonogórskiej palmiarni? Chyba nie była rośliną?
– Opowiedz mi o tym – powiedziałem, uśmiechając się do niej zachęcająco.
Moja matka i babcia na każdym niedzielnym obiedzie, zachwycały się moim urokiem osobistym. Twierdziły, że potrafię otworzyć każdego człowieka samym uśmiechem i miłym dla ucha głosem. Spróbowałem wykorzystać te zdolności na nieznajomej kobiecie.
Krucza panna znów się uśmiechnęła. Tym razem był to jednak uśmiech przepełniony smutkiem. Podwijając gotycką sukienkę do góry, zaczęła kierować się w moją stronę. Jej pantofle wybijały równomierny rytm, jakby tańczyła do motylego walca. Miałem ochotę uciec, w obawie, że zrobi mi krzywdę, ale moja dżentelmeńskość trzymała mnie sztywno przy podłożu. Ze zdziwieniem obserwowałem jak obca kobieta unosi bladą, przeźroczystą dłoń. Chciała mnie zaczarować? A może uderzyć? Co planowała?
– Przypominasz mi kogoś – szepnęła, gdy była już dostatecznie blisko. Dłonią sięgnęła do mojego policzka. Pogładziła go czule, mrożącym krew w żyłach gestem. Czy była duchem? Jej dotyk był przerażająco lodowaty.
– Kogo? – spytałem drżącym głosem.
– Miał na imię Feliks – stwierdziła pokrótce. – Marzyłam o tym, żeby został moim mężem.
– Więc dlaczego tak się nie stało? – To pytanie zawisło w powietrzu, jakby lada moment miało spaść, odcinając mi głowę gilotyną.
Blada dłoń opadła wzdłuż sukienki. Chyba nie byłem mistrzem taktownych pytań. Może dlatego wciąż nie miałem dziewczyny?
Zjawa pochyliła głowę. Nie widziałem już jej smolistego oka – utonęło za rudą grzywką.
Do moich uszu zaczął się wdzierać nieprzyjemny oddźwięk pękających szyb. Zaskoczony spojrzałem w bok. Na szklanych ścianach pojawiły się nieregularnie pęknięcia.
Serce stanęło mi w miejscu. Bo przecież jeżeli wszystko, co się tu znajdowało, razem z obcą kobietą nie było urojeniem, będę płacił grube pieniądze za szkody, a mojego wujka najprawdopodobniej zwolnią z pracy. Nie chciałem tego.
– Dobra, dobra, pytania nie było – odpowiedziałem i zaśmiałem się niemrawo. Dłonie wystawiłem przed siebie w geście obronnym. – Tak w ogóle to ładne masz loki. – Nie wiesz jak uspokoić kobietę, stań się amantem, sypiącym komplementami z rękawa, jak magik. Każda dziewczyna je lubi, nieważne ile ma lat. – Proszę, podnieś głowę i odsłoń grzywkę z oczu. – dodałem pokrzepiająco i spokojnie, niczym zawodowy psycholog.
Krucza dama skrzywiła ledwo widoczne usta. Ani nie odpowiedziała, ani nie ruszyła się z miejsca. Podszedłem do niej i bez słowa, niezbyt taktownie, uniosłem jej podbródek. Znów spoglądała na mnie nieufnym, czarnym okiem. Nic jednak nie zapowiadało ataku. Uznałem to za pozwolenie. Dłonią sięgnąłem do lokowanej grzywki, zasłaniającej pół twarzy. Odgarnąłem ją na bok i zamarłem. Pusty oczodół lewego oka wydał kilka kropel krwi na świat – spłynęły po bladym policzku i zniknęły w czarnym materiale sukni. Teraz miałem przed sobą twarz zjawy, a nie kobiety. Wydałem z siebie okrzyk przerażenia i cofnąłem się.
Melodia wygrywana przez motyle zaczęła przechodzić w fałszujące dźwięki, rażące uszy. Czyżby wiedźma stojąca przede mną wysysała z nich moc twórczą i na nowo stworzyła z nich swoich zwierzęcych niewolników?
Zaburzenie rytmu spowodowało zaburzenie nierzeczywistego świata otaczającego palmiarnię. Brokatowe motyle opadały na dół, liście roślin więdły, a ryby schły na skrawku czarnej ziemi. Szklana tafla budynku pękała pod ciężarem niszczycielskiej magii. Patrzyłem z niedowierzaniem na obcą postać, która nie ruszyła się nawet o centymetr. Wciąż patrzyła na mnie zdrowym, czarnym okiem i pustym, krwawiącym oczodołem, jakby czekała na mój ruch. Wiedziałem, że palmiarnia dłużej nie wytrzyma. Mogłem się tylko skryć wśród zwiędłych, tropikalnych liści.
Wybuch był gwałtowny i płomienny. Wszystkie szklane szyby pękły naraz, obsypując błyszczącymi i ostrymi kawałkami wnętrze – kilka z nich wbiło się w moje ręce i brzuch, nie miałem jednak czasu na przejęcie się tym faktem. Ogień, który wziął się znikąd, zaczął pożerać martwe rośliny w błyskawicznym tempie. Nic nie mogło przed nim uciec. Nawet wiedźma. Jej sukienka i włosy chłonęły w chłodnym trybie obojętności mordercze płomienie. Może ona była duchem, ale ja nie i musiałem stąd jak najszybciej uciekać.
Wcześniejszy wybuch pchnął mnie pod sam, murowany klomb. Wsparłem się o niego i z trudem podciągnąłem. Wtedy nastąpiła kolejna, potężna eksplozja i na nowo odepchnęła mnie od siebie. Niefortunnie uderzyłem głową w zimne kafelki. Próbowałem się podeprzeć i uciec, ale to nic nie dało. Straciłem wszystkie siły wraz z mocnym ciosem w tył głowy. Płomienie zaczęły wirować mi przed oczami, mieszając się naprzemian z ciemnością, która mnie pochłaniała. Nie wiedziałem już gdzie jestem i co się dzieje, nagle wszystko stało się takie odległe, obojętne. Czułem, jakbym tonął w bezkresnym morzu, kołyszącym mnie na falach łagodności. Zero bólu, zero zmartwień. Oddałem się w ręce losowi.
Pamiętam, że obudziłem się w czarnej, pustej przestrzeni. Miałem otwarte oczy, ale niczego nie widziałem. Obcasy wiedźmy stukotały obok mojej głowy, przyprawiając mnie o gęsią skórkę. Chciałem uciec, w obawie, że twardy i ostry szpic wbije mi się bezlitośnie w głowę, ale nie mogłem się ruszyć. Leżałem czy siedziałem? Stałem się ślepcem czy straciłem wzrok na chwilę? Byłem martwy czy wciąż żyłem? Za dużo pytań, żadnych odpowiedzi.
                – Zrobiłem ci coś? – spytałem. Mój głos odbił się echem od pustki. Nie dostałem przekazu zwrotnego, a przynajmniej nie taki, jakiego oczekiwałem. Zjawa zdawała się mnie nie słuchać. Zaczęła swoją mowę jak zaprogramowana maszyna:
             – Rok 1663. – Monotonny głos kobiecego historyka rozległ się w czarnej, niezmierzonej masie. – Cenzura kościelna w Polsce rozwinęła swoje skrzydła na dobre. Inkwizytorzy karzą surowo każdego śmiałka, który próbuje czytać heretyckie dzieła. Cenzurą objęte zostają treści obrażające kościół, wiarę, władców. Zakazane stają się również wszelakie, magiczne księgi. Kto je czyta, zostaje oskarżony o powiązanie z czarną magią.
                Przed moimi oczami pojawiła się przedziwna, ledwo widoczna wizja.
Ładna, rudowłosa dziewczyna otoczona księgami, siedziała na łóżku w przyciemnionym pokoju. Na nocnej szafce stała tylko jedna świeca, gasnąca w cieniu nocy. Postać wyglądała na o wiele młodszą niż zjawa, którą widziałem w palmiarni – ta przynajmniej miała parę zdrowych oczu i błyszczącą, zdrową skórę, pozbawioną bladości. Rozpaczliwie czegoś szukała. Nerwowym ruchem dłoni przewracała pożółkłe kartki i mruczała do siebie słowa w niezrozumiałym dla mnie języku. Była bliska płaczu.
                – Zostałam oskarżona o bycie wiedźmą – usłyszałem tuż nad uchem niski głos. – Tylko dlatego, że jedna z nich rzuciła klątwę na moją umierającą matkę, którą rozpaczliwie chciałam uratować przed śmiercią. Ktoś na mnie doniósł.
                Teraz słyszałem dziewczęce krzyki. Czarna, żałobna suknia sunęła po drewnianej, zakurzonej podłodze chatki, a przestraszone oczy wpatrywały się w dwóch, obcych mężczyzn – prowadzili dziewczynę na skazanie. Nie pomagały błagania, nie pomagał płacz, podwładni dostali jasny i określony rozkaz, który musieli wykonać.
Drzwi zatrzasnęły się za nimi. Wielki, opasły tom magicznej księgi uderzył w podłogę i otworzył się na losowej, zapełnionej przedziwnymi wzorami karcie.
             – Księgi nie pomogły, tak samo jak mój niedoszły mąż – kontynuowała zjawa. – Całe trzy dni spędziłam w okrytych ciemnościami lochach, gdzie byłam poddawana torturom, mającym na celu wydobycie ze mnie prawdy. Nie pomagały tłumaczenia, nie pomagało przywoływanie obrazu chorej i cierpiącej matki. Dla torturujących mnie sił wyższych nic się nie liczyło. Wszystko przemawiało za tym, że jestem wiedźmą, nawet mój nietypowy kolor włosów.
                Słyszałem przejmujący płacz, dobiegający z ciemnego kąta, słyszałem błagania i prośby, skierowane w pustkę. Moje serce ścisnął żal. W duchu modliłem się o to, aby opowieść zabarwiana efektami specjalnymi nareszcie dobiegła końca.
             – W dniu egzekucji, zostałam pozbawiona oka przez nieznanego człowieka. Obojętnie, z przekleństwami w ustach, obwiązał krwawiącą ranę brudną halką, urwaną z mojej sukni. – Po tych słowach rozległ się rozpaczliwie bolesny okrzyk od którego włosy zjeżyły mi się na głowie. Mało sam nie zacząłem wrzeszczeć. Dziewczęce zawodzenie miało w sobie coś z dzisiejszych horrorów. – A potem zostałam wyprowadzona na oślepiające światło dnia.
Poczułem jak czerń ulega gwałtownej przemianie w biel. Zgodnie z opowieścią, zostałem oślepiony. Odruchowo zasłoniłem dłonią oczy.
– Moja egzekucja odbyła się w miejscu, gdzie rosną dziś tropikalne rośliny.
                Na Winnym Wzgórzu – dodałem w myślach, choć domyślałem się, że nazwa była wtedy zupełnie inna. W 1663 roku mogła znajdować się tu równie dobrze nienazwana i obojętna ludziom pustka, robiąca za idealne miejsce do egzekucji wiedźm i niewierników.
            Jeżeli bliżej przyjrzeć się historii Zielonej Góry, rzeczywiście, czarownice były tu palone na stosach.  Zgadza się nawet data. Procesy zaczęły się od 1663 roku, a zakończyły w 1665. Zginęły wówczas 23 kobiety – wśród tej liczby, musiała znaleźć się niewinna zjawa o rudych lokach. Zapewne nie była jedyną, niesłusznie oskarżoną o czary kobietą. 
                Oślepiający blask zniknął. Mój wzrok powoli zaczął przyzwyczajać się do nowego otoczenia. Głos kobiety utonął w tłumach, które szeptały konspiracyjnie między sobą. Patrzyłem na ludzi zgromadzonych wkoło, mrugając szybko oczami. Była to najprawdopodobniej jedna z niższych sfer społeczności zielonogórskiej. Ubrani byli w nietypowe dla dzisiejszych czasów stroje – kobiety miały na głowach białe chusty i szerokie fartuchy, mężczyźni luźne, lniane koszule. Najwyraźniej musiałem się przenieść w czasy o których mówiła krucza dama.
Gdy odzyskałem właściwą ostrość obrazu, zacząłem przedzierać się przez tłumy, by znaleźć się na samym przedzie.
Winne Wzgórze rzeczywiście było w XVII wieku pustkowiem. Nie miało w sobie nic z dzisiejszego uroku palmiarni. Wprost idealne miejsce na egzekucje, oprócz stosów, nic nie miało prawa tu zapłonąć. Z tyłu, za plecami prostego ludu znajdował się gęsty, zielony las, przed nimi były tylko niewielkie, szare pagórki, pozbawione jakiejkolwiek roślinności. Brudny piach pustych stepów podrywał się do góry, otulony wiatrem – najwyraźniej nie podobały mu się ogniste ingerencje w przyrodę. Ciskał szarym pyłem w ludzi stojących na samym przedzie. Nawet mi nie udało się uciec.
Gdy stanąłem w pierwszym rzędzie prostej warstwy społecznej, w oczy od razu rzuciła mi się czarna, długa suknia i idealnie poskręcane, rude loki. Brudna, biała część halki zasłaniała oko w którym teraz znajdował się krwawiący oczodół. Na samo jego wspomnienie, przeszły mnie ciarki.
Młoda kobieta wpatrywała się w pustą przestrzeń z lekko rozwartymi ustami. Była przerażająco blada i zmęczona. Wiedziała co ją czeka, pogodziła się już z losem. Nadgarstki musiała mieć przywiązane z tyłu bali, przy której stała. Pod jej nogami piętrzył się sporych rozmiarów stos drewna. Spanikowałem, gdy obcy mężczyzna zbliżył do niego pochodnię.
Oprócz rudowłosej były tu również inne kobiety, skazane na stos. Wyróżniały się jednak zdecydowanie większą energicznością i chęcią przeżycia. Wykrzykiwały coś w swojej obronie, zwracając się do nieczułych mas ludności, bezwzględnie rzucających w nie kamieniami. Za moimi plecami zaczęły rozlegać się chórem głośnie okrzyki: „Spłoń! Spłoń!”. Kamienie nie ominęły również kruczej damy, ciosy przyjmowała jednak z obojętnością. Stos pod jej nogami przywitał radośnie mordercze płomienie. Wpatrywała się w nie bez emocji.
                Rozejrzałem się wkoło. Doskonale wiedziałem, że to tylko wspomnienie, wizja przeszłości. Zdawałem sobie sprawę z tego, że wszelka inicjatywa z mojej strony nie zmieni biegu zdarzeń, a jednak nie mogłem stać bezczynnie w miejscu. W kieszeni brudnych spodni wymacałem nóż, był jakby specjalnie przygotowany na tą okazję. Wyjąłem go z kieszeni i obejrzałem. Palec, który przejechał po ostrzu uwidocznił wąską, czerwoną linię. To wystarczy.
Wśród okrzyków wyrażających gniew i nienawiść ludzi, zacząłem kierować się w stronę studni. To, co miałem zamiar zrobić było szalone, ale kto mi zabroni? Nawet, jeżeli miałbym umrzeć w tym wspomnieniu, to niewinna dziewczyna, pragnąca pomóc własnej matce przeżyłaby. Na szczęście nikt nie zauważył odłączającego się od tłumów chłopaka. Wszyscy byli zajęci procesem.
Przez płonące stosy zaczął wybijać się donośny głos egzekutora, krzyczący imiona i nazwiska bezbożnic, bratających się z diabłem. Zaczął od lewej strony. Słyszałem niemieckie nazwiska kobiet, które mnie nie interesowały. Tak, od początku miałem świadomość tego, że dziewczyna nie pochodzi z zielonogórskich rejonów. Musiała urodzić się za granicą. Świadczył o tym jej nietypowy wygląd. Usłyszałem jej imię i nazwisko w chwili, gdy chwytałem za wiadro z wodą. Annabelle Planche. Nie miałem czasu na zdziwienie.
Podbiegłem do stosu z ciężkim wiadrem i chlusnąłem wodą w płomienie. Ugasiłem brutalnie ogień, który zrobił sobie przystawkę z sukni skazanej dziewczyny.
Annabelle podniosła wzrok do góry i spojrzała na mnie pustym okiem. Zdawało się, że nic do niej nie dociera. Zanim zaskoczony lud i egzekutorzy zdołali zareagować, ja już odcinałem linę przy jej nadgarstkach.
Ktoś próbował mnie odepchnąć, ktoś próbował mnie zranić, byłem rzucany kamieniami, bity po twarzy, traktowany jak najgorszy wróg czy przestępca. Pogarda i nienawiść biły we mnie na oślep wszystkim, co miały pod ręką, a mimo tego się nie poddałem. Miałem przed sobą jasny cel.
                Uwolniłem dziewczynę i chwyciłem ją w ramiona. Była lekka jak pióro ptaka, dzięki czemu nie stanowiła dla mnie zbyt wielkiego obciążenia. Opaśli egzekutorzy nie nadążali za moimi krokami. Lud tylko krzyczał, buczał i rzucał w naszą stronę nic niewartymi przedmiotami martwej natury. To już nie było ważne, zostawiłem to daleko za sobą.
                Euforia dziwnej sytuacji pochłonęła w całości moją duszę. Serce zdawało się wznosić do góry triumfalny puchar z winem Bachusa.
                „Czarownica” milczała. Jej twarz w ciągu jednej minuty przeszła szereg zmian – poczynając od przerażenia, idąc przez niedowierzanie i wcale nie kończąc na płaczliwej radości.
                – Nie płacz, proszę – powiedziałem, gdy byliśmy już dostatecznie daleko od płonących stosów.
Las był dobrą opcją ucieczki. To na pewno lepsze niż puste stepy, po których mogli nas gonić bez końca. Dobry biolog wie, gdzie najlepiej się skryć.
Nie słyszałem żadnych kroków, ani głosów. Oznaczało to, że byliśmy dostatecznie daleko. Grubym egzekutorom z wielkimi brzuchami najwyraźniej nie chciało się nas łapać. Co im po jednej wiedźmie, skoro mają kilka innych do spalenia?
Opuściłem dziewczynę w dół. Ledwo trzymała się na nogach. W obawie, że padnie omdlała na mokry mech, chwyciłem ją za ramiona. Łzy płynęły obficie z jej węglowego oka. Nie mogła się uspokoić. Wciąż trzęsła z niedowierzaniem głową i wpatrywała się we mnie jak na ostatniego wariata na Ziemi. Wariata, który ją ocalił.
                – Hej, naprawdę, nie musisz płakać – westchnąłem i otarłem jej łzę z prawego policzka. – Już po wszystkim, jesteś bezpieczna, nikt cię nie ukaże. – Uśmiechnąłem się do niej pokrzepiająco. Zapewne babcia i mama byłyby dumne z moich dżentelmeńskich manier.
                – Feliks – jęknęła dziewczyna. Całkowicie znienacka rzuciła się w moje ramiona. Byłem trochę zażenowany i zaskoczony, początkowo nie wiedziałem jak postąpić. Rzadko jakakolwiek kobieta rzucała się w moje objęcia i dusiła jak wąż boa. Może częściej powinienem grać rycerza?
Dziecięce, blade palce wtopiły się drżąco w moje rozwichrzone włosy, przejmujący płacz ze słodką nutą dramatyzmu pieścił moje uszy, a ciepłe, drobne ciało przylegało do mnie jak rzep. Poczułem się dziwnie i niemęsko wzruszony. Ostatecznie objąłem ją jak porcelanową wazę, przestraszony wizją, że mogłaby się rozsypać.
Powoli zapominałem, że w tym wcieleniu nie odegrałem roli Sebastiana Grządki. Byłem Feliksem, jej niedoszłym mężem. Mówiła, że go przypominam. Czy to był przypadek? Nie, nic nie mogło być przypadkiem. Nie bez powodu znalazłem się akurat tego dnia w palmiarni, nie bez powodu objawiła mi się jako duch, nie bez powodu przeniosłem się w wizje odległej przeszłości, nie bez powodu niedoszła nieboszczka, nazywała się Annabelle Planche.
                Gdy byłem młodszy, przeglądałem z nudów obcojęzyczne warianty mojego nazwiska. Możecie mi wierzyć lub nie, ale zapamiętałem wszystkie nazwy, które dostały się w objęcia mojego spojrzenia. „Planche” to po francusku grządka.
                – Annabelle – szepnąłem łagodnie do ucha dziewczyny. – Spójrz na mnie.
                Dziewczyna uniosła zapłakaną, bladą twarz. Jej malinowe, drobne usta ułożyły się w nieszczęśliwie odwróconą podkowę.
                Odkąd trafiłem do innej rzeczywistości, czułem się jak niepoprawna wersja Grządki. Na co dzień zachowywałem się zdecydowanie bardziej zwyczajnie.         Niczym się nie wyróżniałem, byłem po prostu jednym z wielu studentów biologii, bez aspiracji i z sentymentem do Zielonej Góry. Do tej pory nie zgrywałem bohatera, gasząc pożary pod nogami młodych niewiast. Skąd wzięła się we mnie ta dziwna rycerskość? Dlaczego poświęciłem się dla obcej dziewczyny z zamierzchłych czasów, która straszyła mnie wizjami swojej śmierci? Czy to jej historia tak mnie poruszyła? A może to jej niedoszły mąż przeze mnie przemawiał?
                Niedoszły mąż. Domyślałem się, że dusza Annabelle utknęła tu właśnie z jego powodu. Nie uratował jej tak jak ja to zrobiłem, a przecież na to liczyła. Dlaczego nie rzucił się za nią w ogień? Może za bardzo tchórzył? A może nie chciał się przyznać do tego, że kochał wiedźmę, w obawie przed utratą reputacji? Co za dupek. Za tak ładną dziewczyną rzuciłbym się nawet ze wzgórza! I nieważne, że miała tylko jedno oko. Z brudną szmatą na poszkodowanym kompanie obserwacji również wyglądała uroczo.
                Czy jeśli będę udawał Feliksa do końca, jej dusza będzie mogła odejść w spokoju, a ja powrócę do swojego świata? Czułem, że nie zrobiłem jeszcze wszystkiego, wciąż była jedna, niedokończona sprawa. W mojej głowie narodził się kolejny, szalony plan. Na szczęście nie miałem niczego do stracenia.
                – Annabelle – zacząłem oficjalnie z powagą godną prawdziwego rycerza. Położyłem dłoń na sercu i uklęknąłem na prawym kolanie. Drobną, bladą i chłodną rękę chwyciłem w swoje objęcia.
Dziewczyna zastygła w bezruchu, uważnie przyglądając się moim poczynaniom. Ostatnia łza spłynęła po jej policzku i zniknęła gdzieś w gęstej trawie.
                Grałem w tym przedstawieniu kogoś, kim nie byłem, ale poza tożsamością wszystko znajdowało się na swoim miejscu. Emocje i uczucia nie były zmyślone na potrzebę chwili.
Poczułem się jak zakochany młodzik, który w pośpiechu chce zdobyć ukochaną kobietę. Myśli w mojej głowie były chaotyczne i szalone. Równocześnie wiedziałem co robię i równocześnie nie. To tak, jakby dwie dusze egzystowały w jednym ciele i walczyły ze sobą na potrzebę chwili. Dusza Sebastiana i dusza Feliksa były od siebie odległe, ale łączył je wspólny cel.
Dłużej nie mogłem się zastanawiać.
                – Wyjdziesz za mnie? – spytałem głośno i wyraźnie, gdzieś w głębi wstydząc się tak odważnych słów.
                – Tak. – Odpowiedź była krótka, ale przepełniona wszystkimi z możliwych uczuć. Uśmiechnięta i zapłakana Annabelle, nie miała w sobie nic z tej przerażająco chłodnej zjawy, która objawiła mi się w palmiarni. Miło było patrzeć w jej twarz, gdy obejmowała moją szyję. Była szczęśliwa, a przez to i sto razy ładniejsza.
Misja zakończyła się powodzeniem. Los postanowił opuścić bordową kurtynę w dół.
Czarne plamy zaczęły zalewać otoczenie, pożerając bezwzględnie zielone lasy. Widziałem zbliżające się do mnie, różowe usta – czerń również ich nie oszczędziła. Poddałem się woli sięgającego po mnie świata rzeczywistego. Dobrowolnie i z uśmiechem podałem mu rękę. Upadłem wprost w objęcia cieni.
                Długi czas nie wiedziałem co się dzieje. Czułem się, jakbym śnił. W mojej głowie krucza dama zataczała kręgi w radosnym tańcu i śmiała się wesoło, obejmując ramionami świat. Tym razem nie grała na fortepianie smutnego walca, a śpiewała najprawdziwszą, przepełnioną słodyczą pieśń wyzwolenia. Będąc w pustce, mogłem się tylko uśmiechać.
Ktoś wołał moje imię z oddali. Rzeczywisty głos przebijał się przez taflę zamkniętego świata, próbując rozbić go mocnym brzmieniem. Czerń powoli ustępowała miejsca znanej mi już, motylej bieli. Miałem dziwne wrażenie, że ktoś dotyka moich ust, a potem szepcze na ucho słowa podziękowania. A może to tylko sen?
– Grządka!
Otworzyłem oczy i podskoczyłem gwałtownie. Potężny głos mojego wujka wdarł się do moich uszu. Z głośno bijącym sercem obserwowałem, jak białe kartki z arabeskami uciekają z moich kolan, wędrując na parter. Przez chwilę miałem wrażenie, że papier zamieni się w motyle, ale nic takiego się nie stało. Obolały i zmęczony, podniosłem swoje cielsko z drewnianego mostu i wsparłem się o barierkę. Powoli świtało. Jasna łuna dnia wdzierała się przez szklane ściany zielonogórskiej palmiarni, przypominając ognistą falę na horyzoncie. Wujek chciał mnie powiadomić o tym, że jego zmiana się kończyła.
Przejechałem dłonią po rozwichrzonych włosach i ziewnąłem potężnie.
– Zbieramy się, Grządka! Mam nadzieję, że w końcu cię olśniło?!
Zaśmiałem się niemrawo. Nawet nie musiałem odpowiadać na to pytanie. Kolejny dzień spędzony w palmiarni nie przyniósł owoców mojej pracy, za to miałem cudowny sen. Być może będzie inspiracją do rozpoczęcia studenckich, pisemnych zmagań? Teraz będę pracował pilniej, a przynajmniej nie tak, aby usnąć i trafić ponownie w przedziwny, senny świat. Drugie zetknięcie ze zjawami mogłoby wpędzić mnie do grobu.
– Już idę! – krzyknąłem.
W przyspieszonym trybie akcji, zacząłem zbierać z podłogi uratowane, puste kartki. Na coś mogą mi się w końcu przydać. Nigdy niewiadomo, kiedy wena mnie natchnie.
Obojętnie wpatrywałem się w szlaczki, zarysowane na marginesach. Arabeska tu, arabeska tam, tu jakiś niedokończony wzór, początek wymyślnej floratury, ubrudzona czernią biel i… napis. Piękny, pochylony w prawą stronę napis, który nie należał do mnie.
Zamarłem.
Ostatnia kartka spłonęła w moich dłoniach, rozsiewając w powietrzu grudki szarego popiołu. Zdążyłem jednak przeczytać kilka słów pisanych czarnym atramentem w pośpiechu.
„Merci beaucoup, Sébastien”.
Szeroki uśmiech rozświetlił moją twarz. Oczami wyobraźni widziałem stojącą na drewnianym moście młodą dziewczynę w białej, ślubnej sukni. Machała do mnie ręką i śmiała się radośnie, powtarzając te atramentowe słowa jeszcze kilka razy.
– Proszę, Annabelle – szepnąłem, kłaniając się pustce jak pozbawiony piątej klepki książę.
Ta historia nie ma morału. Zaczęła się od Grządki i na Grządce się skończyła. Poetą nigdy nie byłem, ale przyszłym biologiem jak najbardziej i z czystości swojej botanicznej duszy, stojąc w najciekawszym miejscu Zielonej Góry, mogę już tylko dodać:
Bo serce twoje tam, gdzie grządka twoja.

środa, 17 sierpnia 2016

Running Heart [Cz.2]


To już trzy miesiące jak znam Brisę. Jestem jej przyjacielem, jedyną osobą na której może polegać. Powinno być w porządku, ale czy jest? Nie, wciąż kusi mnie dowiedzenie się dlaczego ucieka. Powoli rodzi się we mnie irytujące uczucie, któremu za wszelką cenę chcę zaprzeczyć. Hormony buzują, malinowe usta pociągają, a tajemnica kusi. I niech runą wreszcie mury sekretu!


Minęły 3 miesiące. Dokładne i równe 3 miesiące, odkąd przysiągłem Brisie, że nie pozwolę, aby ktoś zrobił jej krzywdę. Do tej pory udawało mi się dotrzymać obietnicy. Pomimo kpiny i niezbyt wielkiej sympatii, którą klasa darzyła moją drobną przyjaciółkę, nikt nie odważył się podejść do niej bliżej niż na metr. Ludzie doskonale wiedzieli, że gdyby tylko tknęli ją palcem, mieliby do czynienia z moim gniewem. To prawda, że byłem dosyć spokojną osobą, ale bywało, że miałem gorsze dni, niczym krwawiąca co miesiąc kobieta.
Zdarzenie miało miejsce niecały tydzień temu. Siedzieliśmy na poniedziałkowej, nudnej lekcji języka francuskiego. Jak zawsze naszym zadaniem było wykonywanie ćwiczeń w parach, które po wypełnieniu zanosiliśmy do biurka pani White. Nasza nauczycielka nie mogła wręcz oderwać wzroku od damskiego magazynu i dłoni od kubka czarnej kawy, co było już dla nas codziennością. Nie miałem tak naprawdę pojęcia, dlaczego wciąż pracowała w naszej szkole, ale dziękowałem za to Bogu, bo wyjątkowo mogłem tego dnia wypocząć.
W podwójnej ławce zawsze siadałem z Brisą. Językiem francuskim operowała znakomicie, tak więc nasze ćwiczenia nie wymagały wielkiego nakładu pracy i czasu. Zawsze kończyliśmy grubo przed końcem lekcji i rozmawialiśmy. Z uśmiechem patrzyłem wtedy w jej roziskrzone, błękitne oczy, które nieśmiało na mnie spoglądały, gdy opowiadała mi coś pół szeptem. Może wciąż była zamknięta w sobie, ale uważam, że poczyniła wielkie postępy. Nie uciekała, nie płakała i nawet nie wyglądała tak chorobliwie jak zawsze. Na jej bladej dotąd twarzy widniały teraz urocze różowe plamy, świadczące o zawstydzeniu mieszanej z radością. Może to jeszcze nie był szczyt moich celów, ale wszystko szło dobrą drogą.
Tak zazwyczaj wyglądała normalna lekcja francuskiego: niezmącona niczym złym, spokojna i taka jak zawsze. Nie wyglądała jednak tak samo tego pochmurnego brzydkiego dnia, kiedy w deszczu biegliśmy na nią wraz z Brisą. Tuż przed końcem przerwy, ambitnie przypomniała sobie o tym, że wypisały jej się wszystkie długopisy, które ze sobą miała. Dla mnie nie był to straszny fakt, przecież mogła go pożyczyć od kogokolwiek innego, ale wtedy przypomniało mi się, że przecież panicznie bała się ludzi. Przekląłem w tym momencie samego siebie. Dlaczego byłem takim cholernym egoistą i nosiłem tylko jeden długopis, ażeby nie musieć męczyć się z pożyczaniem go komuś? Muszę to zmienić. Następnym razem kupię cały arsenał różowych długopisów w kwiatki, które będą do dyspozycji dla Brisy.
                Wylądowaliśmy w klasie już po dzwonku. Oczywiście pani White zapatrzona w kobiecy magazyn, nawet nie zauważyła naszego spóźnienia przez co sam musiałem podejść do jej biurka i powiadomić o spóźnieniu. Machnęła tylko obojętnie ręką, wyraźnie się chmurząc, w końcu jej przeszkadzałem.
 Z cichym westchnięciem odszedłem od jej stanowiska "pracy" (łamane przez "obijania"). Zdziwił mnie widok lekko przestraszonej, niepewnej i zarumienionej Brisy, która stała w kącie klasy i wpatrywała się we mnie wyczekująco. Nie rozumiałem o co jej chodzi, dopóki nie spojrzałem na naszą stałą ławkę. Siedział tam David. Machnął mi ręką, szczerząc swoje białe zęby, które z chęcią wybiłbym mu moją prawą pięścią sprawiedliwości. Ławkę przed nami siedziała pani przewodnicząca. Nie, nie chciałem się kłócić o taką głupotę jak wolne miejsce. Po prostu chwyciłem Brisę za rękę i pociągnąłem ją w stronę ławek.
– Jedną lekcje przeżyjesz z tą jaskrawowłosą, fałszywą, porcelanową lalką, której twarz chętnie rozbiłbym o pierwszy lepszy parap...
– Chris – usłyszałem cichy jęk za sobą. 
Przewróciłem oczami. Zdążyłem się już przyzwyczaić do tego, że Brisa nie znosiła moich sadomasochistycznych wyznań. Może to i lepiej. Powinienem opanować swoją utajoną agresję.
Usiadłem przy Davidzie, uważnie obserwując pannę Heartwind, która zasiadła na najdalszym skrawku krzesła z dala od przewodniczącej. Jak szło przewidzieć, dziewczyna od razu się do niej uśmiechnęła. Moja dusza wręcz krzyczała: "Nie ufaj jej!". W tym całym skupieniu nad jej drobną, przestraszoną posturą, nie dostrzegłem, że David wgapia się we mnie od dłuższego czasu. I pewnie dalej bym nie wiedział, gdyby w końcu się nie odezwał:
– Co ty w niej widzisz?
Natychmiastowo przeniosłem swój surowy, chłodny wzrok na kolegę z klasy. Uniosłem pytająco brew, pragnąc, aby zdradził mi szczegóły swojego pytania. Kąciki jego ust były uniesione w lekko ironicznym uśmieszku, który w żaden sposób mi się nie spodobał, podbródek podpierał leniwie na lewej dłoni.
– No, wiesz – kontynuował szeptem. – Nie jest do końca normalna.
Prychnąłem pod nosem i natychmiastowo odwróciłem od niego wzrok. Większość ludzi doznając ignorancji, zazwyczaj milknie. To sposób, który wypróbowałem na społeczności klasowej już podczas trwania gimnazjum. Dzięki temu, nikt nie męczył mnie swoimi problemami. Sposób nie zadziałał na Davida. Uparcie ciągnął temat.
– Ciało ma fajne, gorzej z charakterem – zachichotał wrednie. – Lecisz na jej cycki, Chris?
I to właśnie wtedy, po raz pierwszy, moja wewnętrzna agresja się uwolniła. Nie mogłem jej opanować. Słowa Davida wywołały we mnie prawdziwą, ognistą burzę i nim zdołałem pomyśleć o tym, co robię, uderzyłem go pięścią w twarz. Chłopak spadł z krzesła i chwycił się za nos. Spod dłoni wyciekała mu świeża krew. To natychmiastowo wywołało w klasie wrzawę. Oburzone, zaskoczone i zdenerwowane okrzyki niosły się po klasie. Wszyscy byli zaskoczeni tym, co zrobiłem, a to wcale nie był koniec.
Podszedłem do leżącego na podłodze krwawiącego chłopaka, który z trudem powstrzymywał łzy. Udawał twardziela, którym nie był. Chwyciłem go za koszulkę i podniosłem do góry. Druga pięść była w gotowości, aby jeszcze raz uderzyć go w twarz. Jak mógł stwierdzić tak głupią i absurdalną rzecz? Jak mógł obrażać Brisę w taki sposób? Ta bojaźliwa, niebieskooka sarenka była sto razy bardziej wartościową osobą niż większość ludzi w tej klasie. Była przede wszystkim dobra i miła, nikogo nie obgadywała i nie winiła za to, co się dzieje. Gdyby ktokolwiek starał się podejść do niej w taki sposób jak ja, zmieniłby natychmiastowo zdanie, bo choć panna Heartwind była trudną w obyciu osobą, warto było się z nią przyjaźnić. Jak ten sukinsyn mógł pomyśleć, że lecę na jej cycki?! Faktycznie, ciało miała niczego sobie, biust całkiem pokaźny... Bynajmniej nie tylko na to leciałem. Znaczy w ogóle na to nie leciałem! Może i jestem chłopakiem, ale nie jarają mnie takie rzeczy! Bo liczy się charakter, prawda? Charakter, nie cycki, do cholery!
– Chris! – usłyszałem cichy pisk, tuż za swoimi plecami. Nim moja pięść ponownie uderzyła w twarz Davida, została objęta przez dwie, chłodne ręce. Nie próbowałem się wyrwać, choć wciąż się we mnie gotowało. Brisa była ostatnią osobą, która powinna ucierpieć w tej sytuacji.
Oglądając zmrużone oczy chłopaka, który myślał, że dostanie po raz drugi pięścią w twarz, podniosłem się z podłogi i głośno prychnąłem.
– Obraził cię – warknąłem.
Dziewczyna potrząsnęła lekko głową, choć nie byłem pewien, co chciała tym przekazać. "To nic, nie przejmuj się tym", "Jesteś niemożliwy", "Jak mogłeś to zrobić?". Jej smutna mina kolidowała ze wszystkim, co mogła powiedzieć. Otworzyłem usta, żeby coś oznajmić, ale w tym samym momencie obok nas pojawiła się przestraszona pani White. Jak szło się domyślić, jako ostatnia osoba zorientowała się co jest grane. Klasa na szczęście sprytnie przekazała jej informacje, która polegała na tym, że rzuciłem się na Davida z pięściami.
– Niech go ktoś zabierze do pielęgniarki – powiedziała lekko oburzona, podając chłopakowi chusteczki. Chwilę potem spojrzała na mnie surowym wzrokiem, który wcale do niej nie pasował.
– Farris – odezwała się chłodnym tonem głosu w moją stronę. – Do dyrektora, już.
Jak przystało na buntownika, włożyłem ręce do kieszeni i ruszyłem w stronę wyjścia. Na do widzenia zmierzyłem jeszcze chłodnym wzrokiem całą klasę, na czele z Davidem, który wydawał się być dziwnie przestraszony. Z jednej strony żałowałem tego incydentu, bo przecież po raz kolejny trafię do dyrektora, a mój brat dostanie tysięczny już telefon na który będzie narzekał, z drugiej strony byłem z siebie dumny. Może nareszcie skończą się plotki na temat Brisy, a ludzie zaczną się mnie bać w jeszcze większym stopniu, przez co będzie nietykalna.
Długi czas spędziłem na dywaniku u zniesmaczonego dyrektora. Jak dzieciak z podstawówki musiałem siedzieć u niego przy biurku i pisać pięćset razy, że nigdy więcej nie będę bił swoich kolegów, a potem jeszcze dwieście razy, że nie będę zwiewał z lekcji. Dostałem też długą reprymendę i ostrzeżenie, że jeżeli jeszcze raz się to powtórzy to wylecę ze szkoły. Wszystko potraktowałem z pobłażaniem, bo wiedziałem, że musiałbym zrobić coś naprawdę strasznego, żeby stąd wylecieć. Ucieczki z lekcji i lekko obita twarz kolegi to jeszcze nie zbrodnia.
Po dwóch godzinach i czterdziestu pięciu minutach, nareszcie byłem wolny. Jedyną zaletą tego niekończącego się spotkania z dyrektorem było to, że ominęły mnie wszystkie najgorsze lekcje. Wadą to, że już godzinę temu dobiegły końca. Miałem też czerwone ślady po trzymaniu długopisu w ręku, co zazwyczaj mi się nie zdarza. Prawdziwa udręka.
Żegnając się uprzejmie z dyrektorem, ażeby nie kazał mi się cofnąć i siedzieć tu do nocy lub następnego dnia, wyszedłem z gabinetu. Słońce powoli zachodziło, oświetlając szkolne korytarze, większość uczniów już dawno pognała do domu. Tylko szaleńcy lubujący w szkole, nauczyciele i przewodniczący klas zostali jeszcze w budynku. No i jedna osoba, której się tu nie spodziewałem, a nie śmiem wliczać ją w kategorię szaleńców.
– Co tu robisz? – spytałem, spoglądając na zapatrzoną w okno, brązowowłosą dziewczynę.
Musiałem przyznać, że w świetle zachodzącego słońca wyglądała jak nimfa. Piękna, przeźroczysta, zwiewna i... inne epitety. Nie, nie byłem ani trochę romantyczny.
Brisa chwyciła za rogi swojej sukienki i zaczęła je targać, jakby się czymś stresowała. Jej usta ułożone były w wąską, drobną podkowę, a oczy błyszczały, jakby lada moment miały wydać na świat kilka łez. Nie rozumiałem jej zachowania.
– Ktoś ci coś zrobił? – zapytałem zdziwiony, od razu do niej podchodząc. Chmurząc się, oglądałem ją z każdej strony, oczywiście pomijając przy tym cycki (żeby nikt nie uznał, że jestem zboczonym nastolatkiem). To co zrobiła Brisa w następnej kolejności zaskoczyło mnie w niemały sposób. 
Wydając z siebie cichy, płaczliwy oddźwięk, rzuciła się na mnie, obejmując dłońmi moją szyję. Głowę schowała w piersi, zupełnie jakby się bała mojej reakcji. Może dobrze, że to zrobiła? Musiałem wyglądać w tym momencie tak, jakby ktoś mi wepchnął głęboko do ust bakłażana i stwierdził, że mam głębokie gardło. Moje ręce rozłożyły się na bok, jakby chciały chwycić wiatr, a nie Brisę i odlecieć wysoko ku niebu. Może tak też się czułem. Jakbym był w siódmym niebie. Jakbym jadł ptasie mleczko, które rozpływa się w moich ustach, niczym w reklamie.
Czułem, że na moje poliki wchodzą dwie denerwujące różowe plamy. Niech to. Od kiedy zwyczajne przytulenie budziło we mnie tyle emocji?
Westchnąłem cicho. Coś wewnątrz mnie nakazywało chwytać chwilę nim ucieknie. Lub inaczej: chwytać Brisę, nim ucieknie.
W momencie, gdy starała się ode mnie oderwać, przyciągnąłem ją gwałtownie do siebie i wtuliłem twarz w jej włosy. Nie, nie zrobiłem tego z powodu czułości, jaka mnie opanowała, bo prawda jest taka, że nigdy nie będę czuły. Uczyniłem tak z powodu zażenowania. Poza tym nie chciałem, żeby Brisa widziała jak się rumienię. To nie widok przeznaczony dla niej. To nie widok przeznaczony dla kogokolwiek na tym świecie.
Jej drobne ręce, które były teraz opuszczone w dół, już po chwili nieśmiało otoczyły mnie w pasie. Natłok jej brązowych poskręcanych uroczo włosów, znowu znalazł się w mojej piersi.
Oddychała spokojnie, choć słyszałem ciche pociąganie nosem, zdradzające nagły przypływ płaczliwych emocji. Co najważniejsze: nie miałem pojęcia o co jej chodzi.
– Jesteś głupi – usłyszałem ochrypły, cichutki głos.
                – Powtarzasz mi to średnio trzy razy dziennie – przyznałem z uśmieszkiem.
                – Bo to prawda, Chris. Jesteś najgłupszym chłopakiem na świecie, wiesz? – zachlipała. – Wcale nie musiałeś go bić. Przez to miałeś problemy. Mi wcale nie przeszkadza, że ktoś mówi niemiłe rzeczy na mój temat, przyzwyczaiłam się.
                – Ale mi to przeszkadza – warknąłem, przyciskając ją do piersi jeszcze mocniej. Nie, to również nie była czułość, raczej okazanie lekkiego zirytowania.
                Nastąpiła długa cisza, po której nastąpiło krótkie i ciche:
                – Zależy ci?
                Nachmurzyłem się.
                – Na tym, żeby obić mu gębę jeszcze bardziej? Oczywiście – prychnąłem.
                – Chris – zaśmiała się cicho Brisa, uderzając mnie piąstką w klatkę piersiową. Spojrzała w moją twarz. Na jej policzkach widniały delikatnie rumieńce, zaś błękitne oczy świeciły tajemniczo w blasku zachodzącego słońca.
Uśmiechnąłem się, choć w odrobinę zażenowany sposób.
                – Na tobie? – spytałem.
                Dziewczyna od razu odwróciła wzrok. Zawstydziła się.
                – To chyba oczywiste – prychnąłem, posyłając jej pstryczka w czoło.
                Brisa chwyciła się za głowę i rozmasowała ją z nachmurzonym wyrazem twarzy. Na jej policzkach pojawiły się jeszcze silniej zabarwione plamy.
                Może zachowywałem się jak sadysta, ale uwielbiałem ją zawstydzać. Problem tkwił w tym, że ona też miała całkiem dobre sposoby na wprowadzenie mnie w stan nieśmiałości. Powoli zdobywała wiedzę na temat tego, co sprawiało, że się rumienię. Miałem ochotę ją za to zabić. Już w zbyt wielkim stopniu zgłębiła tajniki mojej duszy. Robiło się niebezpiecznie.
                – Ufam ci, Chris – usłyszałem wtedy.
                Moment, w którym Brisa spojrzała prosto w moje oczy ze szczerym oddaniem, mówiąc o zaufaniu, wpędziły mnie w wielkie zakłopotanie. Moje serce poruszyło się wyraźnie, jakbym właśnie przebiegł przez trzy piętra szkolne, a usta lekko otworzyły, jakby chciały złapać powietrze po ciężkiej przeprawie. Wpatrywałem się w nią z uniesionymi do góry brwiami, nie do końca wiedząc jak na to zareagować. Bo przecież Brisa Heartwind właśnie wyznała mi przyjacielskie, pełne oddania: "ufam ci".
Pewnie dalej stałbym w miejscu jak wryty, gdyby nie to, że dziewczyna dojrzała na końcu korytarza jakiegoś nauczyciela. Odskoczyła wtedy ode mnie jak oparzona, wlepiając oczy w okno. Zostawiła mnie na pożarcie własnym myślom. Myślom, które przez następne kilka dni, nie wiedziały co się z nimi dzieje, bo nagle sprawiły, że chodziłem jak w skowronkach.
                Ludzie z klasy patrzyli na mnie ze zdziwieniem, gdy mimowolnie się uśmiechałem. Z niezadowoleniem musiałem przyznać, że mój mroczny imaż stracił trochę swojego poważania. Chyba musiałem znowu komuś przywalić. Tak, zdecydowanie.
Między mną, a Brisą nie zmieniło się praktycznie nic. Mimo tej niewidzialnej kojącej nici zaufania, którą mnie otoczyła, nie zmieniła do mnie swojego stosunku. Obydwoje wciąż zachowywaliśmy się tak samo. Jak zwyczajni, bliscy sobie znajomi, którzy spędzają ze sobą aż za wiele szkolnego czasu. To wszystko byłoby piękne, gdyby wciąż nie dręczyła mnie jedna myśl. Skoro Brisa mi ufa, czemu wciąż nie chciała mi powiedzieć dlaczego ucieka? Każde pytanie o to zbywała lub kwitowała zdaniem: "to nie jest coś, o czym chcę mówić" i tak na okrągło, aż do bólu. Być może naciskałem na nią zbyt mocno, być może nie byłem zbyt taktowny, ale jako przyjaciel, któremu powierzyła swoje zaufanie, mogłem zgłębić tą wiedzę już dawno temu. Nie rozumiałem co stanowi problem w jej otworzeniu się przede mną. Przecież nieraz wylewała w moich ramionach łzy. Nieważne czy to przy oglądaniu wzruszającego filmu, czy też z powodu złego samopoczucia. Zawsze mogła doznać z mojej strony troski. Czy ta tajemnica budziła w niej taki strach, że nie była w stanie o niej mówić? Czy może była już tak zamknięta w sobie, że nie potrafiła poruszać tematów, które ją bolały? Rzeczywiście. Brisa nie była osobą, która z radością mówiła o swoich dolegliwościach psychicznych i fizycznych. Za każdym razem gdy czuła się źle, starała się to ukryć. Oczywiście nie muszę wspominać, że można z niej było czytać jak z otwartej księgi? Przez te miesiące nauczyłem się po jej minach i gestach, co takiego w danej chwili jej dolega. Gdy bolała ją głowa, marszczyła czoło i opierała ją o ścianę bądź najbliższy punkt oparcia, zupełnie jakby się bała, że jej odpadnie. Gdy dostawała gorączki, miała zarumienione na czerwono policzki, błyszczące przymrużone oczy i uśmiech przypominający młodocianego pedofila. Gdy było jej słabo, z nagła bladła i zaczynała się śmiać przerażonym, cichutkim głosem. Tak samo było z jej nastrojem, który bez problemu mogłem rozczytać z wyrazu jej twarzy. Dlaczego więc nie potrafiłem zgadnąć, co takiego jest powodem jej ucieczek i strachu przed ludźmi? Kwestię tą zdążyłem poruszyć nawet z panią Heartwind, która była najbliżej swojej córki. Swojego czasu bardzo często chodziłem do ich posiadłości na obiady. I pomyśleć, że to wszystko stało się za sprawą tego, że Brisa zajrzała do mojej kuchni, gdzie szafki świeciły pustkami, a w lodówce znajdował się jedynie keczup, kilka jajek i piwo brata. Dziewczyna była zrozpaczona moim odżywaniem. Nie prosiłem jej o to, ale zaczęła przynosić mi do szkoły zrobione przez siebie śniadania. I nie, nie były to zwyczajne kanapki. To, co Brisa wyprawiała z pudełkami śniadaniowymi, upewniło mnie o tym, że musiała wstawać co najmniej dwie godziny wcześniej, by coś takiego przyrządzić. Nie raz widziałem w jej oczach zmęczenie, ale też i radość, spowodowaną tym, ze mogła zrobić coś dobrego, a Brisa lubiła przecież spełniać dobre uczynki. Podobnie jak jej mama, która nie miała nic przeciwko moim odwiedzinom. Pomimo mojego mrocznego charakteru, potrafiła powiedzieć, że w tym domu nigdy nie było tak wesoło. No, chyba, że wtedy, kiedy żył jeszcze ojciec Brisy. Pamiętam, że na to zdanie, dziewczyna wyraźnie posmutniała. Przestała też spożywać swój ryż z gulaszem. Siedziała długo i milcząco, nie zwracając uwagi na troskliwe spojrzenia mamy, ani na moje groźne chrząknięcia, aż w końcu stwierdziła, że musi iść do ubikacji. W rzeczywistości, tak jak podejrzewaliśmy z jej matką, uciekła do pokoju, gdzie z płaczem rzuciła się na króliczą kołdrę. Pani Heartwind przeprosiła mnie wtedy za brak taktu i przyznała mi racje, że Brisę naprawdę łatwo jest zranić. Przy okazji podkreśliła, że temat jej ojca jest dla niej wyjątkowo drażliwy. Prosiła, abym go nie poruszał.
To właśnie wtedy zacząłem podejrzewać, że jej ucieczki były związane ze śmiercią ojca. Zgodnie z tym, co stwierdziła pani Heartwind, zginął, gdy Brisa była w podstawówce. Przed oczami stanął mi obraz małej, brązowowłosej dziewczynki, która uciekła z kościoła przed spowiedzią, wyraźnie mając coś na sumieniu. No, chyba nie zabiła własnego ojca? To przeczyłoby: po pierwsze logice, po drugie jej strachliwej i nieśmiałej naturze. Nieważne. Liczy się to, że miałem jakikolwiek trop w sprawie ucieczek Brisy.
                Po krótkiej rozmowie z panią Heartwind, postanowiłem zwiedzić górę, gdzie moja droga przyjaciółka od serca, zapewne zakopała się pod króliczą kołdrą i przytuliła swoją ohydną pluszową maskotkę do piersi (jakby mnie nie mogła do nich przytulić). Nie myliłem się. Siedziała tam ze śladami łez na zaróżowionych policzkach i kiwała się to wprzód, to w tył. Czasami miałem wrażenie, że cierpi na chorobę sierocą.
                Brisa spojrzała na mnie z niewinną miną, próbując się uśmiechnąć. Chciała oszukać mnie samym spojrzeniem, a jednocześnie miała świadomość, że nie uchroni się od mojej spostrzegawczości. Zresztą... tylko idiota nie zorientowałby się, że płakała. Jej zaczerwieniony nos i szklane oczy wyraźnie na to wskazywały.
                Cicho wzdychając, przysiadłem na krańcu jej łóżka. Pierwsze, co zwróciło moją uwagę to jej królicza maskotka z urwanym okiem, którą przytulała do siebie. Nie, żebym był zazdrosny o maskotkę, przecież to tylko kawałek materiału z pluszem. Chodziło raczej o to, że z całego serca nienawidziłem królików.
                – Krzywisz się – przyznała nieśmiało Brisa, uważnie mi się przyglądając. – Robisz tak zawsze przy panu Króliczku. Nie lubisz go?
                Przewróciłem oczami.
                – To nie tak, że nie lubię pana Króliczka – powiedziałem lekko sarkastycznym tonem głosu. – Ja na ogół nie znoszę królików, a w twoim pokoju jest ich od groma. Brakuje ci tylko żywego w klatce, wiesz?
                Niebieskooka zaśmiała się cicho i niepewnie.
                – Chciałabym, ale jestem uczulona na sierść zwierząt – odpowiedziała.
                Brisa tak naprawdę była uczulona nie tylko na sierść zwierząt. Miała alergie praktycznie na wszystko, czego szczerze jej współczułem. Nie mogła jeść pomidorów, pić mleka, mieć zakurzonego pokoju, posiadać psy, koty, króliki, wdychać wiosenne pyłki, mieć styczności z jadem os i... mógłbym wymieniać w nieskończoność.
                – Dlaczego nie lubisz króliczków? – spytała zaciekawiona Brisa.
                Póki widziałem w jej oczach zainteresowanie, postanowiłem ciągnąć temat. Nie chciałem, żeby znów się rozpłakała z niewyjaśnionych do końca przyczyn. Zawsze, gdy wylewała przy mnie łzy, czułem się co najmniej niezręcznie. Musiałem ją wtedy tulić, znaleźć jakieś słowo pocieszenia, a nie było to dla mnie łatwe. Nie potrafiłem się do końca skupić, gdy jej głowa lądowała w mojej piersi, a drobne, drżące ręce zaciskały się na mojej koszulce. Z jednej strony się cieszyłem, z drugiej strony wstydziłem. Nie byłem zbyt dobry w pocieszaniu, dlatego zazwyczaj milczałem i głaskałem ją tylko po głowie, czekając aż uśnie jak dziecko lub po prostu umilknie. Wiedziałem, że Brisa mi ufa. Że nigdy wcześniej nie mogła się komuś milcząco wyżalić, tak jak mi. Że było jej ze mną lepiej niż z kimkolwiek na świecie. Przy okazji nie zdawała sobie sprawy z tego, że jesteśmy ze sobą już za blisko, a nasze przyjacielskie relacje stoją na krawędzi przepaści. Bałem się, że niedługo zacznę chcieć czegoś więcej. O ile już nie chciałem.
                Wziąłem głęboki wdech i zacząłem swoją jakże dramatyczną opowieść z dzieciństwa:
                – Gdy miałem jakieś pięć lat, mój brat przyniósł do domu sporych rozmiarów królika. Pamiętam, że był biały i miał czerwone oczy. Karmiłem go świeżą trawą, marchewkami i tuliłem, jakby był moim przyjacielem.
                Skrzywiłem się na to przeurocze wspomnienie, za to Brisa szeroko uśmiechnęła. Z ciekawości, zupełnie nieświadomie, przybliżyła się do mnie.
                – Ale brat nie przyniósł go do domu bez powodu – mruknąłem ponurym głosem. – Był to królik od naszej babci ze wsi i miał inne przeznaczenie niż spanie ze mną w łóżku. Po jakichś trzech dniach po prostu zniknął. Mama i brat twierdzili, że zdechł i musieli go pochować, gdy byłem w przedszkolu. Straszliwie płakałem. Na szczęście po zjedzeniu obiadu mi przeszło. Lubiłem jeść. Byłem takim małym grubaskiem – dodałem.
                Brisa zaśmiała się cicho, jednak nie skomentowała tego.
                – Dopiero pięć lat później dowiedziałem się od brata, że to co jadłem na obiad to mój własny, ukochany królik – zakończyłem iście dramatyczną opowieść.
                Uśmiech momentalnie zszedł z twarzy panny Heartwind. Jak na zawołanie z jej twarzy zniknęły rumieńce, a pojawiła się przerażająca bladość. Błękitne oczy zapełniły się łzami.
                Przewróciłem oczami. Dlaczego była tak cholernie wrażliwa? Ona płakała nawet wtedy, gdy widziała starszego pana idącego o balkoniku.
                Bez słowa objąłem ją ramieniem i przyciągnąłem do siebie.
                – Kiedy wracasz do szkoły? – spytałem bez namysłu, żeby tylko odgonić od niej czarne myśli. – Jest mi bez ciebie nudno.
– Naprawdę? – spytała nieśmiało, ocierając ukradkiem kilka łez, które wydostały się z jej oczu. Czasami miałem wrażenie, że ma tak niesamowicie błękitne oczy z powodu płaczu.
                – Lekarz ma mnie odwiedzić jutro – stwierdziła cichutko, opierając głowę o moje ramię. – Ale czuję się już dobrze.
                Kiwnąłem głową na znak, że rozumiem.
                Od zawsze ciekawiło mnie, dlaczego ma tak słaby układ odpornościowy. Pani Heartwind tylko przelotem wspomniała, że podczas jej ciąży nastąpiły drobne komplikacje, wobec czego większość czasu musiała przeleżeć w szpitalu tylko po to, aby nic nie stało się jej córce. Z tego też powodu, Heartwindowie nie mieli więcej dzieci. Prawdopodobnie genetyka zadziałałaby w ten sam sposób.
                Brisa była ponoć oczkiem w głowie rodziców, a najbardziej swojego ojca. Jak to mówią w dzisiejszych czasach: córeczka tatusia. Żadne z nich nie starało się ją wychować jak normalne dziecko, strasznie ją rozpieszczali. Dziwiło mnie, że była w stanie wyrosnąć na tak empatyczną, wrażliwą i niezarozumiałą osobę. Nie miała przecież rodzeństwa, przyjaciół, a więc nie miała jak nauczyć się dzielić. Rodzice poświęcali jej całą swoją uwagę i nigdy jej niczego nie odmawiali. Genetyka w jej rodzinie musiała być naprawdę silna, skoro nie zaczęła zachowywać się jak księżniczka. Ponoć zawsze była małym aniołkiem, który śmiał się radośnie, gdy oglądał ptaszki w parku albo płakała, gdy jej matka próbowała zabić pająka – bo przecież miał rodzinę i dzieci. Jej wrażliwość i miłość do świata uważałem za piękne cechy, jednak wiedziałem, że osłabiły ją psychicznie. Była krucha jak cienki lód. Wystarczyło wbić jej jedną małą szpilkę, a zaczynała się sypać. Będąc z nią, zawsze musiałem być cholernie ostrożny.
                Panna Heartwind ziewnęła cicho, na chwilę odrywając ode mnie burzę brązowych włosów.
                – Chcesz zostać u mnie na noc? – spytała zawstydzonym głosem.
Uśmiechnąłem się pod nosem. Może to pytanie wobec innej sytuacji zabrzmiałoby dziwnie, ale wiedziałem o co jej chodzi. Niech szlag to weźmie. Lubiłem sobie wyobrażać, że zadaje mi to pytanie z dosyć nieprzyzwoitych pobudek. Byłem zboczeńcem, oby nie gwałcicielem małych, przestraszonych króliczków.
                – Zbyt często zostaję u ciebie na noc, twoja mama może sobie coś zacząć wyobrażać – odpowiedziałem gładko.
                – Przecież jesteśmy tylko przyjaciółmi, prawda? Mama ci ufa.
                Skrzywiłem się na boku. W jakiś sposób "bycie przyjaciółmi" mnie zabolało. A może jednak chciałem czegoś więcej? Może niekoniecznie tulenia się do jej biustu i wodzenia dłonią po ciele (choć to też mnie kusiło – niech szlag weźmie te hormony). Coraz częściej zaczynałem wpatrywać się w jej wąskie malinowe usta. Chciałem ich spróbować choć raz. Tak, żeby nie poczuła, najlepiej gdy będzie spała. Powiem jej, że to jakaś ćma, komar, cokolwiek, a ona ufna jak zawsze, kiwnie tylko głową i ponownie zamknie oczy, pogrążając się we śnie.
                Skrzywiłem się. Doskonale wiedziałem, że tego nie zrobię. Miałem zbyt wielką wyobraźnię. Hormonom mówimy stop! Nie powiem, że protest przeciwko friendzonowi też by się przydał.
                – Dobrze, zostanę – westchnąłem. – Ale pod jednym warunkiem.
                – Jakim?
                Byłem przeklętą, sprytną bestią, a może i nawet głupią, ciekawską bestią. Nigdy nie poddawałem się w swoich postanowieniach. Chciałem się dowiedzieć co dolega Brisie.
                – Powiesz mi wreszcie dlaczego uciekasz – mówiąc to, spojrzałem na nią znacząco.
                Zbladła. W jej twarzy dostrzegłem przerażenie. Przełknęła głośno ślinę i zacisnęła usta. Wiedziałem, że mówienie i wspominanie o tym sprawiało jej wielki ból, ale mi jeszcze większy ból sprawiała niewiedza. Wiem, byłem okrutny, ale skoro byliśmy przyjaciółmi, chyba mogła powiedzieć mi o takiej rzeczy?
                – Ch-Chris – zaczęła drżącym głosem. – To nie jest dobry pomysł, ja... ja nie potrafię. Nie umiem ci o tym powiedzieć. Boję się – dziewczyna skuliła się, obejmując dłońmi kolana. Miałem ochotę przewrócić oczami. Rzeczywiście, bardzo ją lubiłem, wiedziałem, że jest inna niż wszyscy i przez to wcale nie gorsza, ale irytowało mnie jej ciągłe bojaźliwe zachowanie. Miałem już dosyć jej zaprzeczeń, mówienia: "boję się", polegania na mnie jak na jedynej osobie na świecie. Jeżeli nikt nie dowie się prawdy, to jak ktokolwiek ma jej pomóc?
                – Przy mnie nie musisz się bać – mruknąłem. – Mnie też nie musisz się bać. Czy ja jestem straszny? – zakpiłem z własnej osoby.
                – Wbrew temu co widzą i mówią inni, nie, nie jesteś straszny. Bywasz słodki. Szczególnie, gdy się zarumienisz – odpowiedziała, posyłając mi niewinny uśmiech. Zupełnie jakby się bała, że mnie zirytuje.
                Jak na zawołanie poczułem na polikach palące plamy. Niech je szlag. Nie moja wina, że zawstydzenie tak dobrze odznacza się na mojej twarzy. Rumieniłem się jak szalony już od dziecka. Każda sąsiadka nazywała mnie małym, kochanym wstydzioszkiem. Ble, jak o tym pomyślę, robi mi się niedobrze.
                – Starczy – burknąłem, z oburzeniem podnosząc się do góry. W tym samym momencie, jak na zawołanie zgasło światło. Milczałem podobnie jak Brisa. Najwyraźniej zabrakło prądu. Usłyszałem jak panna Heartwind wstrzymuje powietrze. No, pięknie, jeszcze brakuje mi tego, aby straciła przytomność w ciemnościach. Czy ona naprawdę boi się wszystkiego, poczynając od ludzi i wcale nie kończąc na ciemności? Co za irytująca dziewucha. Trzeba być twardym, nie miękkim. Inaczej świat cię zniszczy.
                – Ogień – burknąłem, mając nadzieję, że bez problemu mnie zrozumie.
                – Nie palę – usłyszałem w odpowiedzi piskliwy głos.
                Przewróciłem oczami.
                – Świeczki, ogień, jasność – rzuciłem skojarzeniami.
                – Komoda.
                A więc bawimy się w przedszkolne skojarzenia.
                Westchnąłem i ruszyłem w stronę wspomnianego przez Brisę mebla. Moje oczy nie zdążyły się jeszcze przyzwyczaić do ciemności, przez co nie wymierzyłem dokładnej odległości. Mój mały palec u stopy ucierpiał w starciu z komodą. Syknąłem z bólu i na oślep wymacałem świeczki.
                – Boli? – usłyszałem.
                – Cholernie – burknąłem w odpowiedzi, dobierając się do zapalniczki w serduszka.
                – Pocałować?
                Świeczka, którą zapaliłem, natychmiastowo wypadła mi z dłoni i wylądowała na podłodze gasnąc. Znowu ogarnęło mnie zawstydzenie. Mogłem się założyć, że obecne było na mojej twarzy. Może lepiej było pozostać w egipskich ciemnościach?
                – Co? – spytałem głupio z myślą, że się przesłyszałem.
                – N-nic.
                Warknąłem coś niezrozumiałego dla otoczenia pod nosem i w milczeniu podjąłem kolejną próbę trudnej sztuki, jaką było podpalanie świeczek w ciemnościach. Już w niedługim czasie i bez żadnych wypadków, komoda zapełniła się małymi zapachowymi światełkami. Zapach, który unosił się w górze, przywodził mi na myśl drzewa obsypane fioletowymi bzami. Tak, to był zapach wiosny.
                Wsparłem się dłońmi na komodzie, patrząc z góry na świeczki. Najpierw chciałem, aby rumieńce zniknęły z mojej twarzy, w następnej kolejności pragnąłem opanować swoje zboczone myśli i wyobrażenia na temat tego, że wśród tej płonącej atmosfery, całuję ją i robię inne rzeczy, których nie wypada robić przyjaciołom. Tak. Wtedy dopiero podejdę do niej i z powrotem usiądę na łóżku, udając tego samego chłodnego typa co zawsze.
                – Chris – usłyszałem tuż za plecami. Wciąż się jednak nie odwracałem. – Zrób coś dla mnie.
                Teraz nie miałem wyboru jak rzucić okiem w tył. Uniosłem pytająco brew, gdy dziewczyna podsunęła mi pod nos jakiś notes. Był brązowy (w końcu nie różowy ani w króliczki) i miał czerwoną tasiemkę, robiącą za zakładkę. Nie miałem pojęcia co tam się znajduje.
                Brisa nie patrzyła mi w oczy. Z lekko osowiałą miną spoglądała na zeszyt, który trzymała w dłoniach. Jej mina wskazywała na to, że głęboko nad czymś rozmyśla, że robi coś, czego nie chce robić.
                – Co mam zrobić? – spytałem, próbując wyrwać ją z sideł ponurych myśli.
                – Weź to – powiedziała ledwo słyszalnie, wbijając mi notes w brzuch. – I przeczytaj. Dziś w nocy.
                Zdziwiłem się. Czyżby perspektywa nocowania została właśnie odstawiona na drugi plan? Tak mi szkoda.
                – Co to? – burknąłem, dalej nie wiedząc o co chodzi.
                – Pamiętnik.
                Więcej od niej nie oczekiwałem. Wiedziałem, że to i tak wiele. Może nawet zbyt wiele jak na nią. Po prostu kiwnąłem głową i chwyciłem w dłonie notes. Doskonale wiedziałem co znajdę w sekretniku Brisy. Odpowiedź na dręczące mnie pytanie. Czułem podekscytowanie, zupełnie jak małe dziecko, które dostaje wymarzony samochochodzik, najdroższy i najbardziej wypasiony na całej dzielni. Tyle, że ta sytuacja była o wiele poważniejsza, w końcu przyjmuję do siebie czyjś sekret i jestem zobowiązany wobec niego milczeć. Czułem jak coś we mnie płonie (nie, nie hormony). Chciałem jak najszybciej zajrzeć do środka.
                – Idź już – usłyszałem cichy głos. Jego właścicielka odwróciła głowę w przeciwną stronę i udawała, że uparcie wpatruje się w jakiś ważny punkt na pustej ścianie.
                – A dasz sobie radę? – spytałem, unosząc do góry brew.
                Dziewczyna kiwnęła głową, wciąż na mnie nie patrząc.
                – Na pewno?
                I znów kiwnęła głową.
                – Nie będziesz płakać?
                I jeszcze raz. Zacząłem sądzić, że zacięła jej się płyta.
                – Kochasz mnie?
                Brisa już miała kiwnąć głową, gdy zorientowała się co właśnie do niej powiedziałem. Zarumieniła się i nachmurzyła. Rzuciła mnie pierwszym lepszym misiem królikiem, którego miała pod ręką. Po prostu nie mogłem się nie zaśmiać. Dziecięce oburzenie mieszane z zawstydzeniem na twarzy Brisy to coś, co mnie bawiło. Pannie Heartwind najwyraźniej mój nagły wybuch śmiechu się nie spodobał. Odwróciła się gwałtownie plecami do mnie i prychnęła niczym urażona kocica.
                Przewróciłem oczami, natychmiastowo milknąc. Niby taka niewinna i nieśmiała, a jednak potrafiła strzelić prawdziwego focha jak każda dziewczyna na ziemi. Oczywiście nie dodaję tu celowo stwierdzenia: focha o byle co. Kobiety.
                – Nie obrażaj się – powiedziałem, spoglądając w jej wyprostowane plecy. Gdy nie usłyszałem odzewu, kontynuowałem – Dostaniesz nagrodę jak się przestaniesz fochać.
                – Nie traktuj mnie jak psa, Chris – usłyszałem karcący głos, wciąż odwróconej tyłem dziewczyny.
                – A jak króliczka? – spytałem z ironią, po cichu do niej podchodząc. – Przecież je lubisz – wypowiedziałem szeptem tuż nad jej uchem.
                Brisa drgnęła niespokojnie. Na jej skórze pojawiła się delikatna gęsia skórka.
                – Chris – powiedziała bezradnie, a mimo tego nie uciekła ode mnie. Byłem z tego powodu szczęśliwy. Panna uciekające serce to dla mnie przeszłość.
                Dałem się ponieść lekkiej euforii, która z nagła mnie opanowała. Uśmiechnąłem się szczerze, jak nigdy dotąd i nachyliłem nad polikiem mojej przyjaciółki. Dopiero po krótkim i cichym pocałunku w rozpalony rumieniec, dotarło do mnie co zrobiłem. Teraz to ja spłonąłem.
                – Pójdę już – powiedziałem na odchodnym. Nim cokolwiek usłyszałem, po prostu wyszedłem z pokoju. I to tak, jakby zapaliły mi się buty. Za drzwiami usłyszałem głośny jęk i oddźwięk odbijających się sprężyn. Domyśliłem się, że zrobiłem coś złego. Nie powinienem się do niej aż tak zbliżać. Co się ze mną do cholery dzieje? Przecież wciąż traktowałem ją jak przyjaciółkę, prawda? No, dobra, może czasem pojawiała się w mojej wyobraźni myśl, że wplatam dłoń w jej brązowe falowane włosy i całuję namiętnie jej ciepłe, drobne, malinowe usta, ale jeszcze nigdy nie pozwoliłem sobie na tak dużo. To tylko głupie wyobrażenia głupiego nastoletniego umysłu. Przecież każdy chłopak myślał o takich rzeczach. Ludzie, bądźmy szczerzy. Nigdy nie myślałem o żadnej dziewczynie w taki sposób, że chciałbym ją pocałować. Kiedyś musiało to nastąpić, ponoć dorastam, tak? Hormony rozwalają mnie od środka.
                Szybko wytoczyłem się z domu Heartwindów. Pamiętnik pachnący różami przyciskałem mocno do piersi. Czułem się jak mały dzieciak, który dostał najcenniejszy skarb na świecie. Nie, nie przeszkadzało mi, że dostałem tajemnice uciekających nóg na papierze. Brisa nie była osobą, która potrafiła opowiadać o tym co jej dolega, poczynając od bólu głowy, a kończąc na jej ucieczkach. Każdy, kto był zamknięty w sobie, musiał dać upust swoim emocjom. Ona dawała pisząc pamiętnik. Powierzając mi swoje sekrety na papierze, udowodniła, że ufa mi całym sercem. W końcu zawiera się tu nie tylko jej historia o uciekających trampkach, ale także wszystkie jej myśli i uczucia z dnia codziennego. Byłem zadowolony z tego powodu, że nareszcie dowiem się o czym myśli, gdy milczy i patrzy przed siebie rozmarzonym wzrokiem. Byłem zadowolony, bo poznam jej wnętrze. Czy się bałem? Nie. Uważałem, że nie odkryję tam czegoś, co mnie zaskoczy, a jednocześnie nie wiedziałem czego się spodziewać. Ekscytacja jednak ze mną wygrała.
                Do mieszkania wpadłem jak burza. Nie zwróciłem nawet uwagi na przygotowującego się do imprezy brata, który stał przed lustrem. Burknąłem do niego krótkie: "cześć" i w mgnieniu oka zniknąłem we własnym, małym i ciemnym pokoju.
                Gdy tu wchodziłem, uderzała mnie różnica między moim zaciszem, a „bawialnią” Brisy. Jej pełna różu, puchu, maskotek i słodyczy, moja prosta, minimalistyczna, szara. Uważam, że dany pokój uosabia dany charakter.
                Wziąłem głęboki wdech, rzuciłem się na poduszkę i podkuliłem nogi jeszcze przez długi czas przyglądając się notatnikowi. Moje serce biło tak szybko, jakby chwilę temu odbyło maraton o życie. I pomyśleć, że oddziaływała tak na mnie tylko i wyłącznie tajemnica bliskiej mi dziewczyny. Tak naprawdę nigdy nie byłem niczym tak przejęty.
                Nareszcie go otworzyłem, przecież nie mogłem czekać aż się zestarzeję, siedząc na łóżku. Od razu uderzył mnie wybuch różanej woni. Zaciągnąłem się nim, czując jak słodki narkotyk ogarnia moje zmysły. Uwielbiałem zapach Brisy. Jednocześnie delikatny i otumaniający. Ostry i lekki. Słodki i błogi. Ale nie po to go trzymałem w dłoniach. Sekrety krzyczały do mnie z wnętrza, wyciągając ku mnie swoje długie szpony. Chciałem wreszcie je uchwycić.
                Pierwsza strona tytułowa, okazała się być równie słodka jak cała Brisa i jej przeklęty, króliczy pokój. Nie było dla mnie zaskoczeniem, zobaczyć milion naklejek z króliczkami, truskawkami i kokardkami. Napis: "Pamiętnik Brisy" był oczywiście w kolorze intensywnego i rażącego różu.
                Potrząsnąłem głową. Wciąż zastanawiałem się, jakim cudem udało mi się nie oszaleć w jej świecie.
                Nareszcie przewróciłem kartkę. W oczy rzuciła mi się pierwsza, bardzo wczesna data. Czasy naszej podstawówki, kiedy to wszystko zaczęło się dziać. Oczywiście bazgroły Brisy potraktowałem z uśmiechem. To jedyna dziewczyna, która tak strasznie pisała. Podobało mi się to. Przynajmniej nie była słodka do bólu.
                Już pierwsze, rozczytane z trudem słowa zdziwiły mnie, a zarazem zdezorientowały:
                "Pan doktor powiedział, że powinnam pisać pamiętnik. Nie umiem, ale spróbuję bo to ponoć pomaga".
                Spojrzałem w sufit w zamyśleniu. Pan doktor?
                Czytałem dalej. Następny wpis pojawił się tydzień później.
                 "Ledwo założyłam pamiętnik i już go zostawiłam. Nie lubię pisać. Nie lubię mówić o tym co się stało i pisać o tym co czuję, ale... jeżeli miałabym wybierać, wybrałabym pisanie. Jest łatwiejsze niż mówienie. O wiele mniej stresuje. Pan doktor powiedział, że trzeba od czegoś zacząć".
                I następny wpis pojawiający się 3 dni później.
                "Dziś znowu nie poszłam do szkoły. Bardzo się cieszę, że zachorowałam. Koleżanki w klasie dziwnie na mnie patrzą, chłopcy mnie wyzywają. Nie lubię, gdy ktoś zwraca na mnie uwagę. Czuję się źle. Chcę wtedy uciekać. I uciekam. Pan doktor mówi, że to trauma, czy coś takiego".
                Znów przerwałem czytanie, chwilę zastanawiając się nad tym, co Brisa nabazgroliła. Nie napisała czegoś, czego bym się nie mógł domyślić. Jedyną niepokojącą osobą w tej całej pisaninie, był ów pan doktor.
                Następne wpisy pojawiały się średnio co dwa lub trzy dni, co świadczyło o solidnie wypełnianym przez pannę Heartwind zadaniu. Stopniowo zaczęła się też rozpisywać. Nie przekazała jednak nic więcej poza tym, co już wiedziałem. Mimo tego, starałem się cierpliwie i uważnie czytać każdy, następny wpis.
                "Jest taki jeden chłopiec u nas w klasie. Siedzi zawsze z boku, ma ładne blond włosy i zimne szare oczy. Każdy się go boi. A może nie jest taki straszny? Może jest samotny jak ja? Nazywa się Christian, ale uważam, że brzmi to za poważnie. Niech będzie Chrisem".
                Zdziwiłem się. A więc już wtedy Brisa zwróciła na mnie uwagę. I pomyśleć, że nigdy nie dostrzegłem jej oczu, które były we mnie wpatrzone. Naprawdę dobrze musiała to ukrywać.
                "Pan doktor mówi, że jest lepiej, ale nie może mi pomóc z ucieczkami. Mówi, że potrzebuję czasu. Więc czekam".
                Postać "pana doktora" zaczęła jawić mi się w coraz wyraźniejszej posturze. Musiał być psychologiem, który pomagał Brisie w dojściu do siebie po jakiejś traumie. Pytanie tylko jakiej. Mogłem się jedynie domyślać, że chodziło o śmierć jej ojca. A może było to coś innego?
                 "Chris uderzył dziś chłopaka, który pociągnął mnie za włosy. Nie wiem czy zrobił to przypadkiem, czy żeby mnie obronić. Chcę, żeby ta druga odpowiedź była prawdziwa. Chcę go poznać".
                Zdziwiłem się. Rzeczywiście, pamiętałem tą sytuację. Jakiś młody gbur pociągnął małą Brisę za warkoczyk, wywołując u niej łzy, które twardo starała się stłumić. Jakąś godzinę później udałem, że potykam się o jego plecak. Za karę strzeliłem mu zeszytem w twarz. Wtedy po raz pierwszy pojawiłem się na rozmowie u nauczyciela. Czy zrobiłem to dla Brisy? Być może, nie pamiętam co wtedy czułem.
                "Pan doktor stwierdził, że zakończymy nasze długie leczenie tylko wtedy, kiedy będę mogła mu opowiedzieć o tym co zobaczyłam. Powiedział też, że mogę mu pokazać to w pamiętniku. Chce mi pomóc, ale nie wiem czy umiem o tym opowiedzieć".
                Kolejny trop. Brisa odbywała wizyty u psychologa z powodu traumy, która polegała na zobaczeniu czegoś, czego z pewnością nie chciała widzieć. Co to było?
                "Chris dziś się uśmiechnął. Naprawdę ładnie wygląda kiedy to robi. Chciałabym, żeby uśmiechał się tak do mnie. Nie wydaje się być zły. Wszyscy się ze mnie śmieją, oprócz niego. On tylko obserwuje".
                A więc nie tylko Brisa była dobrą obserwatorką. Wnioskuję, że przez lata obydwoje patrzyliśmy na siebie i trzymaliśmy się na dystans, bojąc się podejść. Już wtedy coś nas łączyło. Samotność.
Moja była spowodowana brakiem matki, a jej?
                "Dziś chcę zanieść pamiętnik panu doktorowi. Chciałam mu powiedzieć co się działo, ale nie umiem. Lepiej idzie mi pisanie, nawet to polubiłam".
                Przybliżyłem głowę, uważnie przyglądając się  treści. Wiedziałem, że moment kulminacyjny się zbliża. W końcu dowiem się co się stało.
                "Panie doktorze! Mama mówiła już panu o tym, że tata poszedł do nieba. Na pewno poszedł do nieba, bo był dobry. Zawsze kupował mi słodycze i nosił mnie na barana. Oglądał ze mną gwiazdy i robił mi na kolacje omlety".
                Na kartce dostrzegłem drobne fale, spowodowane najprawdopodobniej kapiącymi na papier łzami.
                "Nie wiem dlaczego miałby być zły. Dlaczego ktoś go zabił?"
                A więc jej ojciec nie umarł naturalnie. Ktoś go zabił.
                "Ja widziałam to wszystko. Tata kazał mi się ukryć pod stołem. Tych panów było trzech. Jeden z brzydką blizną zastrzelił go. Krew uciekała pod stół. Krzyczałam. I jeden z panów pociągnął mnie za rękę, żeby mnie stamtąd wyciągnąć. Ciągnął mnie za włosy i kazał patrzeć na tatę, który był taki blady. Miał otwarte oczy i nie oddychał. Kiedy płakałam i krzyczałam, że niczego złego nie zrobił, pan kazał mi się zamknąć i popchnął mnie na podłogę. Miałam na rękach krew taty. Niemiły pan celował we mnie pistoletem, a drugi pan kazał mu mnie zostawić. Pokłócili się o coś, nie wiem o co. Jeden strzelił w drugiego. Obok taty był już drugi zabity pan. Znowu słyszałam kłótnie. Na kolanach uciekłam do przedpokoju, a potem z domu. Pan policjant znalazł mnie nad jeziorem. Miałam sukienkę we krwi. Ręce też. I czułam ją jeszcze jutro, pojutrze i cały tydzień, cały miesiąc. Mama o niczym nie wie. Nikt o tym nie wie. Musi pan dochować tajemnicy".
                Musiałem zamknąć pamiętnik. Cały drżałem. Nie wiedziałem tylko czy ze złości, czy szoku. Czemu miałem się dziwić? Mała dziewczynka widziała na własne oczy jak ginie jej tata i inny człowiek. Mało sama nie została zabita. Wtedy po raz pierwszy uciekła. To musiało się głęboko zakorzenić w jej głowie. Gdy czuła niebezpieczeństwo, a więc osaczające ją głosy i dotyk, coś w środku nakazywało jej uciekać.
                Potrząsnąłem głową z niedowierzaniem. Jednak chciałem dowiedzieć się co dalej. O dziwo, następny wpis datowany był rok później na wiosnę.
                "Minął rok odkąd nie ma taty. Cały czas śni mi się po nocach. Dziś pan doktor stwierdził, że tylko tyle może dla mnie zrobić. A ja cały czas uciekam. W klasie dalej się ze mnie śmieją. Przez nich każdego dnia płaczę. Mama siłą wyrzuca mnie z łóżka i powtarza, że muszę chodzić do szkoły. Chyba ma racje. Jest jeszcze coś. Chyba się zakochałam!"
                Uniosłem do góry brew. Zakochana Brisa w podstawówce. Ciekawe.
                Przewróciłem następną stronę i zastygłem. To, co zobaczyłem wbiło mnie w poduszkę. Na pół strony, raził mnie w oczy wściekle różowy napis z milionami serduszek wkoło. Nie, nie miałem przywidzeń. Tam naprawdę pisało: "Chris". Może i nie powinienem tego robić po dowiedzeniu się o dramatycznej historii Brisy, ale po prostu nie mogłem się powstrzymać. Zaśmiałem się. Mała, biedna, samotna dziewczynka zakochana w takim gburze jak ja? Przecież my nawet ze sobą nie rozmawialiśmy!
                Zaraz spoważniałem. Przecież ja też byłem nią maniakalnie zainteresowany. Może to nie była miłość, ale niewątpliwie czułem między nami jakąś dziwną więź. Brisa też to musiała poczuć. A co teraz? Nie mogła przecież czuć tego samego, gdy była starsza od swojej dawnej wersji. Po prostu nie mogła. W końcu dopiero teraz mnie poznała. To była tylko głupia, platoniczna miłość dziecka. Fascynacja kimś, kogo nie znała. Teraz wiedziała jaki naprawdę jestem, a nie byłem miłym i kochanym rycerzem jej dziecięcych snów. A może byłem?
                Zastanowiłem się nad tym głębiej. Czy nić, która oplotła grubo mnie i Brisę, nie była dowodem na to, że coś między nami jest? Nasze relacje powoli zbliżały się do wyższego poziomu znajomości. Nić owijała się wokół nas coraz grubiej. Jeszcze trochę i staniemy twarzą twarz, patrząc sobie prosto w oczy. I wtedy ta więź pęknie. Pytanie tylko w co się przerodzi?
                Padłem plecami na łóżko, odkładając na szafkę nocną pamiętnik. Nie chciałem wnikać w dalsze rozważania Brisy. Chciałem zostawić jej trochę prywatności. Przecież dowiedziałem się już tego, co chciałem wiedzieć.
                Spojrzałem raz jeszcze na pamiętnik. Nie. Jednak wciąż mnie kusiło.
                Westchnąłem bezradnie i jeszcze raz przygarnąłem go do siebie. Tym razem postanowiłem jednak postawić na losową stronę. Rok wskazywał już na czasy gimnazjalne. Panna Heartwind musiała mieć dosyć długie odstępy pomiędzy swoimi wpisami. Wcale nie zdziwiłbym się, gdyby były tu kartki opisujące jej dzisiejsze życie.
                "Drogi pamiętniczku!" – no, proszę, pojawiły się nawet wstawki typowe dla nastolatek – "Po incydencie z włamaniem, musiałyśmy wraz z mamą przeprowadzić się do nowego miejsca. Jednocześnie mama stwierdziła, że powinnam chodzić do szkoły, która znajduje się bliżej naszego domu. Z ulgą żegnałam moją starą klasę, która zniszczyła mi połowę dobrego zdrowia. Tylko gdzieś w głębi serca żałowałam, że nie będę mogła spoglądać już w te szare, znudzone oczy. To głupie. Jestem nim zafascynowana już od czasów podstawówki, a wciąż do niego nie przemówiłam. Zresztą... na pewno nie zwrócił na mnie uwagi. Na pewno obdarza mnie takim samym znudzonym spojrzeniem jak resztę klasy. Głupia, platoniczna miłość".
                Ponownie się zdziwiłem. Pomimo upływu tylu lat, Brisa Heartwind wciąż coś do mnie czuła? To jakiś żart. Mimo wszystko zrobiło mi się gorąco. Musiałem otworzyć okno i wpuścić do środka trochę świeżego powietrza. Zbyt dużo informacji naraz.
                Zastanawiał mnie jeszcze jeden fakt o którym zdołałem na chwilę zapomnieć. Postanowiłem poszukać więcej informacji na ten temat. Mój wzrok czujnie śledził każde następne słowo, które kojarzyłoby się z włamaniem. I o to natrafiłem.
                "Mama mówiła, że tata nie odszedł bez powodu. Ponoć zadłużył się u jakiejś mafii. Próbował ich oszukać, ale oni go znaleźli. Po jego śmierci nie dają spokoju nawet nam. Kilka razy wpadli do naszego domu. Pobili mamę, grozili mi gwałtem. Mama broniła mnie zaciekle. Na szczęście do niczego nie doszło. Dziwny gość co prawda zdołał mnie podotykać (ach, aż mnie wykręca od tego wspomnienia i chce mi się płakać!), ale nic się nie stało. Dlatego tez uciekłyśmy".
                Nagle się we mnie zagotowało. Jakiś gbur śmiał tknąć moją bezbronną Brisę?! Niech ja go... No, dobrze. Skoro to mafia to nie mam zbyt wielkich szans. Mafijni ludzie bronią swoich. No, ewentualnie zabijają siebie nawzajem.
                Całkowicie zdruzgotany i zirytowany, przewróciłem kartkę.
                "Znaleźli nas w nowym domu. Są wszędzie, widzą nas. Mama stwierdziła, że musimy natychmiastowo spłacić dług taty, ale gdy dowiedziała się ile wynosi, po prostu się załamała. Cierpiałam razem z nią. Nie mogłam spać w nocy. Częściej chorowałam. Bałam się. Nikt nie mógł nam pomóc. Obślizgłe łapy. Paskudne gęby. Miałam dosyć. Wolałam już zginąć".
                Czułem, że gotuje się we mnie coraz bardziej i bardziej. Miałem ochotę rzucić pamiętnik i pobiec na spotkanie Brisie, mimo tego, że fragmenty, które czytałem miały swój byt kilka lat temu. Ona naprawdę wiele przeszła. Może aż za wiele.
                Niecierpliwie czytałem dalej.
                "Próbowałam się zabić" – ten fakt, po raz kolejny tego dnia wbił mnie w poduszki – "Nie mogłam już wytrzymać. Pan doktor, ten sam, który leczył mnie kilka lat temu, stwierdził depresję. Jest mi ciężko, biorę leki. Brakuje mi kogoś, kto by mnie wysłuchał. Kogoś znajomego. Mama zamyka się we własnym świecie. Nie chcę jej niepokoić".
                Przygryzłem wargę, czując coraz większą frustrację i nerwy. Nie mogłem już wytrzymać. Musiałem wstać, rozładować swoje nadmierne emocje.
                Nie sądziłem, że z Brisą było tak źle. Gdybym to wiedział, pomógłbym jej bez zastanowienia.
                Przeczesując nerwowym ruchem dłoni włosy, mimo oporów, kontynuowałem czytanie.
                "Często duszę się własnym płaczem. Pan doktor stwierdził, że moja nagła wylewność spowodowana jest nerwicą lękową. Związana jest z silnymi przeżyciami. Cały czas biorę leki, z trudem radzę sobie z własną osobą. Oni wciąż wracają. Za każdym razem ich łapska są coraz bliżej. Przed śmiercią powstrzymuje mnie tylko myśl, że nie chcę zostawić mamy samej sobie. Za niecały miesiąc zaczynam liceum. Czuję, że nie dam rady".
                A więc dlatego panna Heartwind nie pojawiała się przez dłuższy czas w szkole. Jej choroba była tylko wymówką, która okazała się doskonała w chwili, gdy ją odwiedziłem. Tak naprawdę dręczyło ją co innego.
                Opanował mnie nagły strach. Przecież to było nie tak dawno temu. Ci ludzie wciąż muszą ją nachodzić. Dlaczego mi o tym nie powiedziała? Oddałbym za nią życie, gdyby tego wymagała sytuacja, do cholery! Czy nie jest moją przyjaciółką?!
                Znów usiadłem na łóżku, tym razem obgryzając paznokcie. Naprawdę rzadko to robiłem. Najczęściej wtedy, gdy poważnie się denerwowałem lub nie wiedziałem co ze sobą zrobić.
                Zbliżałem się do kresu swoich możliwości czytelniczych. Z tego powodu przeskoczyłem kilka stron do przodu i trafiłem palcem w byle jaki fragment.
                "Nie wierzę, że to piszę. Wszystko układa się tak, jak powinno. Jestem szczęśliwa. Pierwszy raz od tak wielu lat jestem szczęśliwa. A to wszystko dzięki niemu".
                Komu? – spytałem siebie naiwnie, niecierpliwie i z zazdrością, wypatrując nieznajomego mi imienia.
                "Myślę, że naprawdę zakochałam się  w Chrisie. I to poważnie".
                Osłupiałem. Nie mogłem nic powiedzieć, nie mogłem się ruszyć. Wpatrywałem się w pamiętnik z otwartą buzią, będąc zszokowany jak nigdy wcześniej. Dla upewnienia się, spojrzałem na datę wpisu. 22 grudnia tamtego roku. Jakieś dwa tygodnie temu.
                Zamknąłem pamiętnik, odkładając go na łóżko. Dłońmi zakryłem twarz.
                Brisa mnie kochała. Pragnęła tego samego co ja. Nie wystarczało jej przyjacielskie przytulenie, ciepłe słowo i obecność. Chciała czegoś więcej. Jak ja. Kochałem Brisę?
                Mimo tego, że doskonale zdawałem sobie z tego sprawę, poczułem się, jakbym dostał rękawicą bokserską prosto w nos. Tylko kretyn mógł od siebie odwodzić tak prostą myśl. Tylko idiota mógł wciąż stać w miejscu niewzruszony. Brisa mnie kocha! Naprawdę mnie kocha! Tym razem uderzyło mnie to ze zdwojoną siłą. Bo przecież tak samo darzyłem ją miłością. Już nie przyjacielską, a prawdziwą, ludzką, płonącą więzią. Nasza nierozerwalna nić sprawiła, że stanęliśmy na przeciwko siebie i patrzyliśmy sobie prosto w oczy. Problemem było to, że żadne z nas nie potrafiło uczynić pierwszego kroku.
                Zerwałem się z łóżka, rzucając pamiętnik w kąt. I gdzieś miałem to, że go nie uszanowałem. O wiele bardziej szanowałem moją przyjaciółkę, która potrzebowała pomocy. Jak mogłem być tak głupi! Problem jej ucieczki traktowałem jak błahą sprawę! Myślałem, że to byle pierdoła zmuszała ją do takiego zachowania! A w rzeczywistości, mała, bezbronna Brisa przeżyła więcej bólu niż jakakolwiek znana mi dziewczyna.
                Nagła, płonąca we mnie chęć zobaczenia jej, sprawiła, że wybiegłem z domu, wymijając zdziwionego brata i pobiegłem przed siebie w stronę domu Heartwindów. Nie byłem znakomitym biegaczem, bardzo szybko się męczyłem, ale to nic. Radość i wielkie podniecenie sytuacją, pchało mnie przed siebie, jakbym dostał anielskich skrzydeł. Prawie nie czułem, że dotykam ziemi. Gdyby ktoś puścił mnie w wyścigu sprinterów, uskrzydlone uosobienie miłości zapewne sprawiłoby, że gbur taki jak ja, wygrałby olimpiadę. Ale nie zatrzymałbym się po nagrodę. Cenniejsza niż wszystkie skarby świata, była Brisa. Mała, niewinna i płaczliwa Brisa, której działa się krzywda.
                Wpadając do jej domu, nawet nie przejąłem się tym, że nie zapukałem. I chyba słusznie, bo raczej nikt by mi nie otworzył.
                Zatrzymałem się już przy wejściu. To, co zobaczyłem, przechodziło ludzkie pojęcie. Dom wyglądał, jakby przeleciał przez niego tajfun i to nie taki zwyczajny tajfun. Już sam przedpokój wyglądał jak pobojowisko. Buty walały się po kącie, obraz był przekrzywiony, na środku leżała rozbita doniczka wraz z pokiereszowanym kwiatem. U Heartwindów zawsze było nienagannie czysto, a to za czystość nie uchodziło.
                Moje serce opanowało dziwnie uczucie, bliskie paniki. A jeśli to ta przedziwna mafia znów zaatakowała dom Brisy?
                Dłużej nie czekałem. Przeskoczyłem przez zmasakrowanego kwiatka i popędziłem schodami do góry. Uchylone drzwi od króliczego pokoju wołały do mnie rozpaczliwie.
                – Brisa! – wykrzyknąłem bliski obłędu. Bałem się tego, co mogłem zastać w pokoju, jeżeli cokolwiek zastanę.
                Drzwi pod wpływem mojego pchnięcia, poleciały gwałtownie do przodu. Wzrokiem owiałem pokój, na szczęście był nietknięty. Gorzej ze skuloną w kącie, drobną postacią. Dopiero teraz usłyszałem cichy, przejmujący płacz. Brązowowłosa dziewczyna łkała nieprzerwanie, nie dając sobie nawet momentu odpoczynku na oddech. Trzęsła się, dygotała jak drobny listek na wietrze. Miała podarty rękaw od bluzki.
                Nie czekałem. Po prostu do niej podszedłem i uklęknąłem. Gdy ją dotknąłem w rękę, podskoczyła do góry. Zaczęła panikować, krzyczeć, płakać, zerwała się nawet do biegu, ale w porę chwyciłem ją wpół i przywróciłem do pozycji siedzącej. Brisa machała bezradnie pięściami, starając się mnie uderzyć i rzeczywiście, raz dostałem mocnym ciosem w prawy polik. Szybko się jednak otrząsnąłem i przytuliłem ją mocno do siebie. Rwała się jeszcze długi czas. Płacz przerodził się w chlipanie bezradnego dziecka. Dusiła się. Bała się złapać oddech. Sam lekko spanikowałem. Głaskałem ją zaniepokojony po plecach, szepcząc jak do dziecka uspokajające słowa. "Jestem tutaj", "Nie zrobię ci krzywdy", "To tylko ja". Z czasem to pomogło. Brisa przestała się rwać, wciąż jednak miała problem z oddychaniem i trzęsła się jak osika. Stała się bezwładna jak kłoda, która przecież wciąż żyła.
                – Musisz brać jakieś leki – stwierdziłem odkrywczo. – Gdzie są? – zapytałem, próbując zmusić ją do patrzenia mi w twarz. Panna Heartwind uparcie mnie jednak omijała. Trzęsła głową, nie potrafiąc odpowiedzieć mi na pytanie.
                Westchnąłem, domyślając się, że nie nawiążę z nią współpracy. Pomogłem wstać jej chudemu i chwiejnemu ciału, prowadząc niczym połamaną staruszkę w stronę łóżka. Posadziłem ją na nim i oddaliłem się w poszukiwaniu jakichkolwiek tabletek. Brisa siedziała grzecznie na miejscu, przyglądając się moim ruchom nieufnie. Wciąż płakała. Moje oddalenie się pogorszyło sprawę.
                – Nie chcesz mi pomóc to sam sobie pomogę – warknąłem, otwierając po kolei wszystkie szuflady. Zacząłem w nich grzebać, niszcząc porządek jaki się tam znajdował. Brisa wydała z siebie stłumiony okrzyk. Podobnie jak jej matka, nie znosiła nieporządku. Domyślałem się też, że nie radowało jej naruszanie prywatności.
                W końcu dorwałem się do biurka, gdzie w szufladzie leżało małe, tajemnicze pudełko z tabletkami. Nawet nie czytałem co to jest. Pokazałem je Brisie, unosząc do góry pytającą brew. Dziewczyna pokiwała bezradnie głową. Na etykietce przeczytałem tylko coś na temat leków uspokajających, po czym zgodnie z opisem, nalałem do szklanki wody i przyniosłem jedną z nich do Brisy. Odwracała głowę, wciąż chlipiąc dusząco, a ja zareagowałem jak zwyczajny brutal. Bo Christiana Farrisa się nie denerwuje.
                Wepchnąłem jej tabletkę do gardła i kazałem popić wodą. Spoglądała na mnie z wyrzutem, jednak nic nie powiedziała.
                – Dlaczego nie chciałaś pomocy? – spytałem, unosząc do góry brew. – Po coś to w końcu jest, prawda?
                Dziewczyna pochyliła głowę w dół. Prawą dłonią nieudolnie starała się zakryć ramię. Dopiero teraz zauważyłem, że jest zranione. Westchnąłem ciężko.
                – Byli tutaj? – zapytałem, unosząc jej podbródek. – Co się stało? Gdzie twoja mama?
                Brisa zacisnęła usta, próbując powstrzymać kolejną falę rozpaczy.
                – Zrobili jej coś? Tobie coś zrobili? – wypytywałem. Tak, doskonale zdawałem sobie sprawę z tego, że nie znosi pytań, ale nie może wciąż od wszystkiego uciekać, do cholery. – Brisa! – zagrzmiałem, na co aż podskoczyła. – Odpowiedz mi na chociaż jedno pytanie!
                Panna Heartwind zaczęła bawić się rękami, kuląc się niczym winna życiu sarenka. Widziałem, że próbuje otworzyć usta i coś z siebie wydusić, ale nie potrafiła. Byłem dla niej za ostry. Jak zawsze.
                – Mama – wydusiła z siebie to krótkie słowo, ochrypłym, dziecięcym niemalże głosem.
                – Co mama? – spytałem spokojnie.
                – W szpitalu – podsumowała wreszcie.
                – Byli tu?
                Brisa kiwnęła głową. Widać było, ze tabletki zadziałały i to w ekspresowym tempie. Nagle stała się spokojna i odrobinę ospała. Przestała już płakać.
                – Zrobili ci coś?
                Potrząsnęła głową, choć niepewnie. Domyślałem się, że chodziło o szarpanie i ranę, którą miała w ramieniu, najwyraźniej zadaną nożem. Nie wyglądała groźnie, wymagała jednak opatrzenia.
                – Poczekaj tu.
                Podniosłem się i w mgnieniu oka znalazłem wodę utlenioną oraz gazę i bandaż. Nie byłem zbyt dobry w opatrywaniu, ale to powinno wystarczyć. Natychmiastowo zająłem się raną. Gdy dotykałem Brisy, ona spoglądała mi w oczy lekko zaspana, zupełnie, jakby chciała o coś spytać. Jednak żadne pytanie nie padło z jej ust. Wiedziałem, że chodzi o pamiętnik i nie chciałem teraz tego roztrząsać. Nie teraz, kiedy była w takim stanie.
                – Chcesz dziś spać u mnie? – spytałem, unosząc do góry brew. Spojrzałem w jej spokojne, błękitne oczy, które teraz nagle się ożywiły. – Boję się o ciebie, nie chcę, żebyś została tu sama.
                Brisa nie spuszczała ze mnie oczu. Pokiwała niepewnie głową i przetarła zaspane oczy.
                Wiedziałem, że za chwilę uśnie. Sam postanowiłem ją spakować. Nawet nie protestowała, kiedy sięgałem do komody z jej bielizną. Po prostu patrzyła na mnie lekko otępiałym wzrokiem i czekała. Majtki w króliczki, różowy stanik, piżama w kropki, niebieska sukienka na jutro, kosmetyczka z różową kokardą stojąca na komodzie. To powinno jej wystarczyć. Jeżeli nie, to najwyżej się tu wrócę. Ach, no tak, jeszcze włochata maskotka z czerwonymi okiem i długimi, króliczymi oczami. Chwyciłem z nienawiścią za jej ucho, ale Brisa mnie powstrzymała. Złapała moją dłoń swoją chłodną ręką i zahipnotyzowała mnie spojrzeniem błękitnych, niewinnych oczu.
                – Nie potrzebuję go – stwierdziła, co już mnie zdziwiło.
                – Dlaczego? Przecież zawsze z nim śpisz, prawda? – spytałem spokojnie, nie wyrywając dłoni.
                Teraz i ja patrzyłem prosto w jej oczy.
                – Masz jedno łóżko – dodała cichutko i to tak, że ledwo ją usłyszałem.
                Totalnie nie rozumiałem co miała na myśli. Rzeczywiście, miałem jedno małe łóżko, ale co w związku z tym? Że maskotka się w nim nie zmieści? Niech nie przesadza.
                Na polikach zawstydzonej Brisy pojawiły się różane plamy. Natychmiastowo spuściła wzrok.
                – Nie potrzebuję misia, skoro mam ciebie – szepnęła, puszczając moją dłoń i zabierając ją do podołka, żeby skompletować z drugą.
                – Co? – spytałem głupio. Dopiero po dłuższej chwili doszło do mnie, że Brisa odrzuciła swojego króliczego misia, pragnąc ze mnie zrobić swoją osobistą maskotkę, a co za tym idzie – nie pozwoli mi spać na podłodze, tylko ze sobą w łóżku. Prawie spłonąłem rumieńcem. Prawie. To raczej moje serce ruszyło do galopu. Nie, wcale nie mam zboczonych myśli! Nawet jej nie tknę!
                – No, dobra – burknąłem, udając, że jest mi to obojętne. – W takim razie zbierajmy się.
                Brisa uśmiechnęła się pod nosem niczym ćpun i przymknęła oczy. Niby kiwnęła głową, ale widziałem, że nie ma pojęcia o czym mówię. Ciężką jak ołów głowę położyła na moim ramieniu, prawie natychmiastowo usypiając. I choć byłem lekko załamany, czułem też radość. Ufała mi. Wiedziała, że może mi siebie powierzyć, że niczego jej nie zrobię.
                Westchnąłem, mimo wszystko. Bo przecież muszę ją teraz zanieść do swojego domu na rękach, a ludzie z pewnością będą się na mnie krzywo patrzeć. Zresztą... czy kiedykolwiek mnie obchodzili? W tym świecie byłem tylko ja i Brisa. I nikt więcej mnie nie interesował.
                Pocałowałem ją w czoło, nie mogąc powstrzymać się od uśmiechu. I dopiero teraz, jak jasny piorun, przeszyła moją głowę myśl, że jestem w niej zakochany. Zakochany do szaleństwa.