poniedziałek, 31 października 2016

Moje życie to porażka! [Cz.2]

To ostatni shot, który zalegał mi niepoprawiony w plikach (pomijając te, które nigdy nie ujrzały światła dziennego). Jak go tak sobie czytałam to nie był zły, tyle, że rok temu miałam taką straszną tendencję do zbędnego rozpisywania się i wydłużania zdań, kiedy mogłam coś prościej przedstawić! Wydaje mi się, że czasem dalej tak mam, ale nie jest już chyba tak źle. Poprawiałam w nocy, poprawiałam rano, trochę się pouśmiechałam, ale jednak... Nie, takie romanse nie są dla mnie. No, ale Dashiell <3. Druga część jest ostatnią z serii: "Moje życie to...".

Dashiell irytuje mnie coraz bardziej. Jest wszędzie tam, gdzie nie powinno go być. Odstrasza wszystkich chłopaków wokół mnie, irytuje, wyzywa i jest jeszcze bardziej chłodny niż kiedykolwiek wcześniej. Czy to wina kwietniowego pocałunku?
Nareszcie poznaję kogoś, kto nie boi się Dashiella. Na dodatek ten głupi, świąteczny bal na którym muszę się pojawić jako organizatorka... Gorzej być nie może. Kolejny sezon niekończących się porażek - święta, przede mną.
***

Ugryzłam długopis.
Nie mogłam się skupić. Z dołu dochodziły krzyki dzieciaków, moje oczy raziły latarnie i świąteczne lampki sąsiadów a myśli biegły wokół zupełnie innego toru, odpowiadającemu zbliżającemu się świętu.
Odłożyłam na bok zeszyt i cicho westchnęłam.
Błyszczące renifery, święty Mikołaj z wielkim worem prezentów, kolorowa choinka, zapach piernika, pomarańczy i goździków, rurki lukrowe w biało-czerwone paski, kolorowe bombki, ciasta i ciasteczka, śnieg. A to wszystko już od miesiąca. Miałam ochotę zwymiotować tym na wigilijny stół. W głowie kręciło mi się od tych wszystkich błyskotek, świecidełek, od małych knypków rzucających mnie śnieżkami w plecy i zapachu gorącej czekolady z cynamonem, którą pijali rodzice.
Gdy byłam mała, uwielbiałam święta. Miały w sobie magię i czar, nutę radości i słodkiego zniecierpliwienia, a potem dorosłam i przestało to na mnie robić wrażenie. Nie było w nich już nic zagadkowego i nowego. Wiedziałam przecież, że Mikołaj nie istnieje, a więc ciasteczka z ciepłym mlekiem, które kładłam zawsze wieczorem na stole obok choinki, zjadał mój tata. To rodzice kupowali nam prezenty, nie Mikołaj, dlatego tak bardzo śmiać mi się chciało z polujących na tego starego dziada dzieciaków – usypiały na sofie, co roku powtarzając, że nareszcie uda im się go przyłapać na gorącym uczynku. One też kiedyś dorosną i zmienią swoje poglądy. Czas nie stoi w miejscu.
Czy nienawidziłam świąt? Nie do końca. Byłam na nie po prostu obojętna i nie kojarzyły mi się z niczym szczególnym. Wszystko co świąteczne było w dzisiejszych czasach do bólu przepełnione komercją. Mikołajów, lampek, reniferów i innych było wkoło tak dużo, że człowiek przestawał wczuwać się w tą niesamowitą grudniową atmosferę. Klimat ma zawsze coś, co dzieje się w szybkim tempie, a nie jest na siłę przeciągane. Skoro święta trwają tak krótko, dlaczego ludzie zaczynają świętować już kilka miesięcy wcześniej? Świat za szybko pędzi do przodu.
Jeżeli o mnie chodzi, pora świąteczna kojarzyła mi się z kilkoma dosyć nieznośnymi rzeczami. Pierwsza to biegające i chichrające się głośniej niż kiedykolwiek dzieciaki, kruszące po podłodze piernikami. Co roku któreś z nich chorowało z przejedzenia –  po prostu nie znały umiaru.
Druga rzecz to ja we własnej osobie, spalająca kuchnię. Jak to zawsze powtarzał mój tata: „narodził nam się mistrz kuchennej destrukcji”. Nienawidziłam gotować i nie umiałam tego robić, ale mimo tego, moja matka co roku pokładała we mnie nadzieje. Każdą moją nieudaną próbę gotowania kwitowała śmiechem i słowami: „Nie martw się, Dashiell umie dobrze gotować!”. Czy tylko mi zabrzmiało to tak, jakby myślała, że w przyszłości zostaniemy małżeństwem? Nie, to nie było możliwe.
Trzecia rzecz, która kojarzyła mi się ze świętami to, że prawie każde kończyły się dla mnie jakąś porażką. Nie, to nie było to samo co w dniu moich urodzin, odbywających się podczas 1 kwietnia. To nie tak, że wszyscy stroili sobie ze mnie żarty i ciągnęłam za sobą nieszczęścia. Świąteczny pech nie był tak nasilony. Po prostu każda Wigilia kończyła się jakąś niespodzianką, uświadamiającą mnie o tym, że moje życie bywa beznadziejne.
Wydaje mi się, że moja pierwsza świadoma świąteczna porażka, miała miejsce, gdy jako dziesięciolatka, spaliłam choinkę wraz z firankami. Ucierpiał też w niewielkim stopniu ogon kota i... sam kot. Zaskoczony pożarem, dzielny tata, wyskoczył z gaśnicą i zaczął pienić wszystko wkoło, w efekcie czego nasz zwierzak dorobił się białej brody Mikołaja. No, dobrze, nie tylko miał brodę, cały był biały, niczym koci bałwanek. Przez następne dwa dni nie wychodził spod szafy, a ja dostałam szlaban za zabawę świeczkami.
Jedna z ciekawszych sytuacji mojego porażającego gwiazdkowego pecha, miała miejsce trzy lata później. Już jako nastolatka interesująca się chłopakami, chciałam upiec swoje pierwsze w życiu ciastka. W tym celu, zaprosiłam do siebie Dashiella – to były czasy, kiedy jeszcze jako tako się dogadywaliśmy. On miał mi pomóc z pieczeniem, a ja miałam mu usługiwać przez następne trzy dni. Wszystko szło tak jak trzeba i pewnie szłoby dalej, gdybym nie parsknęła śmiechem na widok Dashiella ubranego w biały, damski fartuch – wtedy dostałam od niego jajkiem w głowę. Potem szło już z górki. Mąka, jajka, cukier i inne składniki do ciasta latały po całej kuchni. Wyglądaliśmy jak umorusani kretyni, a jeszcze gorzej wyglądała moja kuchnia. Na do widzenia, Dashiell, żeby się zemścić, próbował mnie upchnąć w piekarniku. Oczywiście jak się szło domyślić – bezskutecznie, nie byłam już bowiem przedszkolakiem. On to jednak podsumował w inny sposób: „jesz jak świnia w ciąży, dlatego się tu nie mieścisz, idiotko”. Tak, zdecydowanie zapamiętam to do końca swoich dni.
Święta zawsze kończyły się dla mnie jakąś mniejszą lub większą porażką i nie przypominam sobie, żeby choć raz nie miała miejsca. Co czeka mnie tego roku?
Tym razem, jako jedna z organizatorek, a także przewodniczących rady szkoły, jestem zmuszona pojawić się na corocznym świątecznym balu. Miałam wrażenie, że bal sam w sobie będzie wielką porażką. Nie byłam zwolennikiem masowych imprez. Szczególnie tych, w których organizacji uczestniczyłam.
Przewróciłam długopisem w dłoni, podejmując próbę odrabiania lekcji numer dwa. Do tej pory rozpraszały mnie święta, co tym razem mnie rozproszy? Mój mózg wyznawał zasadę: nie lubisz odrabiać angielskiego, myśl o czymkolwiek innym. O różowych owieczkach, na przykład, o latających śledziach, gadającym pasztecie skrytym na dnie lodówki, mrówkach-wojownikach buszujących w zbożu, o głupim Dashiellu, studiującym ten przedmiot na uniwersytecie…
Zdziwiłam się, chociaż jakby się głębiej zastanowić, sam Dashiell był wynikiem jakiejś dziwnej, surrealistyczne wyobraźni. Go nawet nie mógł stworzyć człowiek, już prędzej latający śledź.
Zachichotałam się.
Od września uczęszczałam do college’u, który niechybnie sąsiadował z uniwersytetem mojego przyjaciela od serca. Co za ból. Przecież wystarczyło, że mieszkał nieopodal mnie i prawie codziennie widywałam jego skrzywioną, przystojną gębę. Teraz jeszcze musiałam się z nim spotykać między zajęciami, przed nimi i po nich.
„W każdym żarcie jest odrobina prawdy” – ten cytat wciąż krążył po mojej głowie, choć teraz nie miał już dla mnie znaczenia. Byłam niemalże pewna, że Dashiell pocałował mnie w moje własne kwietniowe urodziny dla żartów. Pomimo zapewnień mojej mamy i przyjaciół, którzy stali wtedy w oknie i świętowali beze mnie mój nieodkryty dotąd romans, Dashiell wcale mnie nie kochał. Przecież te dwa słowa: „Dashiell” i „miłość” wykluczają się już na wstępie. Poza tym jego stosunek do mnie się nie zmienił. Raczej stał się jeszcze bardziej mroczny, wredny i nieosiągalny.
Pomimo tego, że teraz częściej go widywałam, wcale się z nim nie zaprzyjaźniłam, że już nie wspomnę o jakimkolwiek romansie, na którym wcale mi nie zależało. Jakbym się miała zakochać w kimś takim, jak on? Już od kołyski niszczył moje dobre zdrowie i nerwy. W żaden sposób nie byliśmy sobie przeznaczeni i nigdy, prze nigdy nie będziemy.
Nachmurzyłam się.
Między nami zmieniła się jedna rzecz. Przestaliśmy ze sobą rozmawiać. Przed nami pojawiła się wielka przepaść bez dna. Gdy tylko przechodziliśmy obok siebie, mierzyliśmy się chłodnymi spojrzeniami. Przez to czułam jeszcze większą niechęć do niego, a on do mnie. Tylko gdzieś w głębi żałowałam czegoś... czegoś, czego do końca nie mogłam wytłumaczyć. Zawsze w jego obecności, czułam dziwne ukłucie pod żebrami, przypominające moment, kiedy człowiek się czegoś boi. Ale przecież ja się go nie bałam. To uczucie niepokoiło mnie i dręczyło coraz bardziej. Czasami specjalnie szłam dłuższą drogą, ażeby tylko nie spotykać Dashiella. Jednak zazwyczaj okazywało się, że tego dnia on też zechciał przebyć inną trasę. I znów mierzyliśmy się nienawistnymi spojrzeniami, obdarowując cichym prychnięciem.
Prawda była taka, że nie uwolnię się od Dashiella Davisa, dopóki on albo ja nie wyprowadzimy się stąd.
Westchnęłam bezradnie i walnęłam głową w biurko. Znowu zaczynałam myśleć o czymś innym, znowu coś odwodziło mnie od odrabiania lekcji. Jak ja tego nienawidziłam! Moje myśli schodzą ostatnio na manowce, zupełnie, jakbym się zakochała. Oczywiście pomyślałam o tym z ironią, gdyż wciąż nie znalazłam kogoś, kto skradłby mi serce. Powoli zaczynałam myśleć jak Dashiell: miłość nie istnieje, miłość jest głupia, nie mam zamiaru się zakochiwać. Jednak w głębi duszy, gdzieś w odległym kącie, tkwiły nieśmiałe wizje bycia w związku z chłopakiem, który całowałby mnie na pożegnanie i odprowadzał do domu za rękę.
Skrzywiłam się, gdy chłopakiem stojącym przede mną, okazał się być w mojej wyobraźni Dashiell. Ble, nie chciałam go nawet jako swojego kochanka, jako przyjaciela, jako... kogokolwiek.
Próbując pozbyć się z myśli obrazu naburmuszonego psychopaty, walnęłam głową w biurko cztery razy. 
Gdyby to było takie proste. Często nie mamy kontroli nad własnymi myślami, a nawet mózgiem. Ludzie to idioci, którzy sądzą, że mają nad nim władzę. Jest zupełnie odwrotnie: to mózg nas kontroluje i rozkazuje nam jak żyć, poczynając już od prostych działań. „Cześć, Lea, ubrałaś się w piżamkę? Świetnie! To pora na sen!”, „Lea! Wiem, że zjadłaś już trzy kanapki? Ale zjedz jeszcze jedną, żeby dupa ci urosła!”, „Leauś, zrobiłem ci dziś prezent, taki piękny koszmar z Dashiellem w roli głównej, który zarzyna małe dziewczynki w lesie i kradnie im cukierki, bo to przecież Halloween!”. Nie znosiłam mózgu, choć wiedziałam, że jest w życiu całkiem przydatny. Można więc powiedzieć, że żyłam z nim w pakcie. Moja inteligencja, za jego władzę.
– Lea – usłyszałam rozbawiony głos w drzwiach.
Mniemam, że nie wyczułam obecności swojej matki ze względu na ogłuszające uderzenia w biurko. Moja rodzicielka zazwyczaj wchodziła do pokoju bez pukania i uprzedzenia. Na dodatek stąpała po schodach i korytarzu jak morderca, cichutko oraz lekko. Bałam się, że jeżeli znajdę sobie chłopaka, nie będę mogła całować się z nim w domu, choć w tej sytuacji to nawet tata zamieniłby się pewnie w lekkiego motyla, stąpającego bezgłośnie po schodach. W końcu musi pilnować córeczki.
Wniosek? Cieszę się, że wciąż nikogo nie mam.
– Co jest, mamo? – spytałam z westchnięciem, pragnąc uciec od jakichkolwiek tłumaczeń, związanych z atakiem na biurko.
– Mam dla ciebie ożywiającą, świąteczną misję.
Chichot rozweselonej mamy, ubranej w czerwony fartuszek, rozległ się po pokoju. Właśnie wycierała ręce ubrudzone mąką w ścierkę, gdy ja uniosłam pytająco brew do góry. Jak zawsze miała upięte włosy i świecące dziwną, wręcz elfią ciekawością oczy. Wiecznie wyglądała, jakby coś knuła.
– Pójdziesz do pani Davis i poczęstujesz ją ciastem, które dziś upiekłam – zaczęła. – Doskonale wiesz, że nie ma lepszej kucharki niż ona. Chciałam, żeby oceniła mój świąteczny wypiek.
Naprawdę lubiłam pana i panią Davis. Zawsze zastanawiał mnie fakt, jak tacy cudownie mili i spokojni ludzie, mogą być rodzicami skretyniałego Dashiella. Po głębszych rozmyśleniach dochodziłam do wniosku, że musiał być podmieniony w szpitalu. Państwo Davis na pewno mieli jakąś uroczą, małą blondyneczkę z orzechowymi oczami o imieniu Dashie. Zdecydowanie.
Pokiwałam posłusznie głową.
Nigdy nie sprzeciwiałam się mamie. Byłam nauczona kultury wobec rodziców i wypełniałam każdy obowiązek, który z góry mi narzucili. Poza tym bycie najstarszą w gronie rodzeństwa do czegoś zobowiązywało.
Bycie dorosłą czasem mnie irytowało. Całe szczęście, że przynajmniej pokój miałam własny. Reszta dzieciaków mieszkała razem, nikt nie miał osobnego kąta jak ja.
Mama puściła mi oczko i podała talerz z ciastem owiniętym folią aluminiową. Pod spodem pachniało nie tylko piernikiem, ale także intrygą. No, ale jak mus to mus.
Moja rodzicielka zniknęła w drzwiach niczym małe łobuzerskie dziecko, chichocząc się jak chochlik. Mam wrażenie, że zbyt duża ilość małych dzieciaków w domu sprawiła, że i ona się udziecinniła. W tym domu poziom dorosłego trzymał tylko mój chłodny tata i ja – jego młodsze, dziewczęce wcielenie. Dobra, z tym dziewczęcym przesadziłam. Byłam raczej chłopczycą. Nie nosiłam nawet sukienek i butów na obcasach. No i nie rozmawiałam o kosmetykach, bo moimi jedynymi były żel pod prysznic i szampon do włosów. Może śmiesznie to zabrzmi, ale wydaje mi się, że mimo tego, nie wyglądałam tak źle. Byłam niska, fakt, ale nie taka znowu brzydka.
W mgnieniu oka znalazłam się na dole. Kurtkę i cały arsenał zimowy zarzuciłam na siebie w ekspresowym tempie. Miałam dużo czasu, ale chciałam to załatwić najszybciej jak się da. 
Na dworze sypał biały puch. To już siódmy dzień z rzędu, kiedy pada, niedługo zginiemy w tych ogromnych, usypywanych przez naturę zaspach.
Otuliłam się dokładnie bordowym, miękkim jak kocie futro szalem i ruszyłam wąską, zasypaną śniegiem ścieżką, prowadzącą do domu Davisów. Całe szczęście, nie mieszkali tak daleko, inaczej zamarzłabym na kość i odkopaliby mnie stąd dopiero po zimie.
Dom państwa Davis nie wyróżniał się niczym szczególnym. Kolorem zlewał się z otoczeniem. Sytuacji nie ratował nawet jaskrawo czerwony dach, w końcu sam zakopany był pod śniegiem. 
Z ironicznym uśmiechem na ustach, wyobrażałam sobie nocnego złodzieja, który chcąc włamać się do mieszkania Davisów, nawet by go nie odnalazł. Tonął w bieli otoczenia. Świetny kamuflaż! Powinnam porozmawiać z rodzicami o zmianie stylu naszego domu, w zimie będziemy bezpieczni.
Przeszłam skrótem pod balkonem naszych sąsiadów, nie powstrzymując się od spojrzenia w górę. Przyznaję, miałam traumę po urodzinach. Tym razem whisky Dashiella zamarzłoby mi na głowie – chciałam tego uniknąć.
Znalazłam się pod hebanowymi drzwiami. Powieszony był na nich świąteczny, iglasty wieniec ze śmiesznymi zezowatymi reniferami. Zapukałam dwa razy, jak miałam to w zwyczaju. Zazwyczaj otwierał mi Dashiell. Twierdził, że zawsze wie, kiedy to ja pukam. Zapewne uznałabym to za uroczy fakt, gdyby nie to, że mówił to przecież Dashiell i wcale nie ujął tego w tak piękny sposób. „Zawsze wiem, kiedy pukasz. Robisz to w charakterystycznie ułomny sposób. Zresztą... wszystko co robisz, ma taki sam efekt”. Tak bardzo go lubiłam za tą szczerość.
Tym razem nie otworzył mi pan „zejdź mi z oczu, kimkolwiek jesteś”. W drzwiach stanęła pani Davis. Uśmiechnięta i wesoła jak zawsze. Kosmyki blond włosów miała upięte niedbale spinką, poliki zaróżowione. Niebieskie oczy świeciły radością. Podobnie jak moja mama, nosiła czerwony, świąteczny fartuszek. Sądzę, że były razem na zakupach.
Pani Davis w sprawie świąt była jak dziecko. Przygotowania do nich zaczynała już miesiąc wcześniej. Stroiła kolorowymi lampkami cały dom, średnio raz w tygodniu piekła pierniczki w kształcie gwiazdek i na okrągło słuchała „Last Christmas”. Nawet teraz w jej domu rozbrzmiewały świąteczne piosenki i pachniało cynamonem. Myślę, że ze wszystkich miejsc na świecie, właśnie w domu Davisów czuć było największe natężenie świąt. Wchodziły do ciebie płucami i zostawały jeszcze przez długi czas, nie chcąc cię opuścić. Co za przerażające uczucie. Prawie zaczęłam współczuć Dashiellowi, choć prędzej życzyłam mu udławienia się piernikami.
–  Leanne! – usłyszałam radosne przywitanie.
Odwzajemniłam szeroki uśmiech matki mojego wroga.
– Dzień dobry – przywitałam się mile. –  Mama przysłała mnie z ciastem. Chciała się poradzić.
                – Och, oczywiście, dzwoniła do mnie.
Wystawiłam w jej stronę porcelanowy talerz przykryty folią. Przyjęła ode mnie piernikowe wypieki i zastanowiła się nad czymś głęboko. W takiej chwili nie wypadało się żegnać i po prostu odejść.
– Ja też mam coś dla twojej mamy –  powiedziała w końcu i odsunęła się w bok. – Wejdź do środka, zajmie mi to tylko chwilę.
Z trudem powstrzymałam się od westchnięcia. Jej zamyślenie było wymuszone. Od początku miała taki plan. Uknuła go razem z moją mamą.
Od czasu 1 kwietnia tego roku, matkom odbiło na naszym punkcie. Wiedziały, że Dashiell mnie pocałował i węszyły jakiś romans. Za wszelką cenę, wykorzystując wszelakie sposoby i chwyty, próbowały nas ze sobą zeswatać. To właśnie przez nie, żyliśmy w jeszcze większej niezgodzie niż wcześniej. Staraliśmy się udowodnić naszym rodzinom, że jedyne uczucie jakie pomiędzy nami jest to czysta nienawiść, ale to najwyraźniej nie pomogło. One wciąż knuły kolejne plany, mające nas do siebie zbliżyć.
A, niech to. Dziś znowu nie uniknę króla chłodu i zła.
Nie miałam wyboru. Po prostu weszłam do środka. Z nadzieją stałam przez moment w przedsionku, ale pani Davis praktycznie od razu pociągnęła mnie za rękę i wprowadziła do salonu. Tym razem nie powstrzymałam się od cichego westchnięcia. Oczywiście przed wejściem nadepnęłam na klocek – zapewne firmy lego, bo bardzo zabolał. Niby taki mały, a zdrowie potrafi zrujnować.
Syknęłam z bólu, czego na szczęście nie było słychać przez głośne i dzikie okrzyki dzieci. Dzieci u Davisów? Dziwne. Zawsze wydawało mi się, że mają tylko jednego, jedynego syna (podmienionego w szpitalu – trzymajmy się tej wersji).
– Ciociu! Ciociu! –  wrzasnęła mała blondynka z ustkami wypchanymi ciasteczkami. Jak rozkosznie. Cholernie rozkosznie. Szkoda tylko, że nienawidziłam dzieci. Szło się domyślić, że to przez moje liczne rodzeństwo, którym musiałam zajmować się przez całe życie.
Pani Davis uklęknęła przed malutką dziewczynką. Wtedy dobiegła do nich pozostała dwójka dzieci.
– Dashiell mówi, że Mikołaj to ziabójca i wymoldował wszystkie elfy w mieście! –  wykrzyknął jeden z blondynów.
Po ich wyglądzie domyślałam się, że to jakaś część rodziny pani Davis – blond włosy były u nich charakterystyczne.
– Dashiell –  westchnęła matka, spoglądając przed siebie.
Miałam ochotę jęknąć. Zawsze mam jakąś głupią nadzieję na to, że nie będzie go w domu, ale on oczywiście musiał robić mi na złość.
Nie spieszyłam się z przeniesieniem na niego wzroku, ale w końcu musiałam to zrobić. Patrzył na mnie z takim samym wyrazem nienawiści jak ja. Nigdy nie mówiliśmy sobie „cześć”, wystarczyło to jedno, pełne złośliwych i negatywnych uczuć spojrzenie oraz wykrzywione w grymasie niezadowolenia usta.
Najpierw dostrzegłam te orzechowe, chłodne oczy, potem dopiero całość, która... zbiła mnie z tropu. Sądzę, że mojego szoku nie wywołałby nawet nagi Dashiell, w końcu kąpaliśmy się nago w basenie, gdy byliśmy mali. No, dobrze, wtedy nie był jeszcze mężczyzną, a ja kobietą, dlatego też fizjologia naszych ciał nie budziła wstydu, ale... widok nagiego Dashiella nie byłby tak straszny jak to, co zobaczyłam.
Szczęka opadła mi w dół.
– Co? Ducha zobaczyłaś? –  spytał złośliwie chłopak.
– Nie, świętego Mikołaja, który zepsuł moje dzieciństwo.
Bynajmniej nie kłamałam. Pan „chłód jest mym życiem” miał na głowie czerwoną, świąteczną czapkę z uroczym białym pomponem i futerkiem. Blond grzywka zachodziła mu na oczy, próbując przekazać właścicielowi myśl, że już czas najwyższy wybrać się do fryzjera, bo wygląda jak małpa. Można powiedzieć, że reszta Dashiella wyglądała tak samo jak zawsze. Luźna biała koszulka z jakimś granatowym napisem, czarne spodnie i ręka trzymająca swój ulubiony bursztynowy trunek. Nogi miał skrzyżowane, głowę zadartą do góry, dłoń ze szklanką ułożoną w taki sposób, jakby chciał udowodnić, że jest władcą wszechświata. Dashiell siedział w takiej pozycji od dziecka, nieważne gdzie i kiedy.
                – Przyszłaś po rózgę? –  syknął.
– Na pewno nie po klapsa w tyłek z powodu tego, że byłam w tym roku niegrzeczną dziewczynką – zironizowałam.
Dashiell uśmiechnął się diabelsko.
– Wątpię, aby ktokolwiek chciał cię klepać po tym tłustym, świńskim zadzie.
– Nie trafiłeś z tym świńskim. Widzisz, nie mam małego, różowego ogonka. A może ty masz? –  spytałam uroczym głosem, przekręcając głowę w bok.
– A co, chcesz zobaczyć? –  mówiąc to, uniósł do góry brew. Nie wyglądał na zbytnio zadowolonego.
Spojrzałam bez zażenowania w dół.
– Myślę, że twój ogonek nie urósł od czasu, kiedy kąpaliśmy się razem w ogródku.
– To samo mogę powiedzieć o twoich plecach. Och, przepraszam. To chyba przód. Zresztą... nie ma różnicy, tak samo płaski. Za to świński zad większy niż zwykle. Skończ wpierniczać, umrzyj z głodu.
Zmierzyliśmy się groźnymi spojrzeniami.
Dopiero teraz zorientowałam się, że tylko my pozostaliśmy na polu bitwy. Pani Davis wraz z dzieciakami uciekła już dawno do kuchni. Albo mi się zdawało, albo jej zniknięciu towarzyszył łobuzerski chichot.
Nie, nie będziemy romansować. Chyba, że romansowaniem można nazwać czułe dopiekanie sobie, które zawsze sumowane jest chęcią unicestwienia drugiej strony.
– Co, zatkało? – prychnął pan przerażający. – Mogę cię uraczyć jeszcze kilkoma komplementami.
–  Idę o zakład, że nawet nie wiesz co oznacza słowo „komplement”.
– Komplement to coś, co w żadnym zestawieniu nie łączy się z tobą.
Nie wiem dlaczego, ale pierwszy raz w życiu, gdy kłóciłam się z Dashiellem, wzięłam jego uwagi do siebie. Czyżby zabolała mnie jego nienawiść? To dziwne, nigdy się nią nie przejmowałam, wręcz mnie bawiła.
– To po co mnie całowałeś? –  rzuciłam od niechcenia. Doskonale wiedziałam, że pożałuję tego pytania.
Dashiell nie wydawał się być zaskoczony. Jego twarz zawsze wyglądała tak samo. Obojętnie czy się dziwił, czy był zdenerwowany, ta sama maska trzymała się jego twarzy. Wyglądał inaczej, tylko wówczas, gdy się uśmiechał, co i tak rzadko robił.
– Do tej pory nie wiem dlaczego to zrobiłem. Już całowanie kłody byłoby przyjemniejsze – stwierdził pokrótce, poprawiając dłonią swoją czapkę Mikołaja i upijając łyka whisky. Alkoholik. Nie dość, że ciągle pije to jeszcze jest chamem, gburem i idiotą.
Ze złości aż się zaczerwieniłam.
– Myślę, że nie będzie ci przykro, gdy ktoś inny będzie mnie całował –  syknęłam i odwróciłam się na pięcie. Przeklęłam siebie w duchu za ten gest. Przecież chciałam wybiec z domu, a pani Davis wciąż nie przyniosła rzeczy, którą miałam wręczyć mamie. Szlag by to trafił.
Moje obrócenie na pięcie wyglądało jak gest małego dziecka, które nie chce nikogo słuchać i odwraca się plecami do rozmówcy.
– Wtedy tego kogoś zabiję – usłyszałam mroczny i niski głos.
Zaskoczona spojrzałam na niego przez ramię.
Zabije? Niby dlaczego? Przecież mnie nienawidzi. Codziennie obdarza mnie tylko i wyłącznie chłodem, nie ma tu mowy o jakichkolwiek uczuciach. Ach, no, chyba, że zabije tę osobę po to, by zrobić mi na złość.
– Nie będziesz musiał. Na sam twój widok popełni samobójstwo – burknęłam od niechcenia. Byłam już zniechęcona tą dołującą rozmową.
– Dziwię się, że to ja wciąż go nie popełniłem, przebywając z tobą – dodał złośliwie.
Już miałam otworzyć buzię, żeby odwdzięczyć się jakąś wyjątkowo wymyślną ripostą, gdy w salonie pojawiła się wesoła pani Davis, za którą leciała zgraja dzieciaków. W ręku trzymała ten sam talerz na którym przyniosłam ciasto. Pod folią najwyraźniej znajdowały się wypieki jej autorstwa. Taka wymiana między gospodyniami domowymi, nasze matki często to robiły.
– Przepraszam, że tak długo –  zaszczebiotała, uważnie nam się przyglądając. Zupełnie, jakby z wyrazu naszych twarzy miała wyczytać gorący romans. Niestety, Dashiell był skrzywiony i chłodny, ja zaczerwieniona ze złości.
– Nic nie szkodzi –  odparłam miło, wymuszając uśmiech. Doskonale wiedziałam, że krojenie ciasta nie zajmuje tak długo. Moja mama robiła to w minutę, pani Davis nie mogła robić tego dłużej. Jeżeli chodziło o gotowanie, pieczenie i działanie w kuchni, była w tym lepsza od niej, a więc i szybsza.
Nareszcie przyjęłam w dłonie talerz –  przesyłkę dla mojej matki. 
Moje zirytowanie obecnością Dashiella, zaczynało rosnąć, tym bardziej, że zdawałam sobie sprawę z tego, iż nieprzerwanie na mnie patrzy. Dlaczego to robił? Nie znosiłam jego długiego wgapiania się we mnie. Chciał mnie do czegoś zmusić swoimi chłodnymi orzechowymi oczami? Jedyna propozycją przekazywania myśli przez Dashiella, jaka mi się nasunęła, była ta o treści: „zgiń”, bo pewnie tego właśnie chciał. Zawsze starał się mnie zniszczyć, nieważne czy psychicznie, czy fizycznie.
Już miałam się grzecznie pożegnać, gdy pani Davis przeszkodziła w mojej nierozpoczętej jeszcze przemowie.
– Dashiell, może odprowadzisz Leanne? –  spytała wesoło. – Jest już dosyć późno.
– Nie trzeba –  odpowiedziałam szybko i zaśmiałam się nerwowo. Nie wyobrażałam sobie przeprawy z Dashiellem przez śnieg. Zapewne wrzuciłby mnie do jakiejś zaspy i udusił na amen.
– Nie chcę – burknął prawie równocześnie ze mną blondyn, wyraźnie się chmurząc. Po tych słowach podniósł się do góry i odłożył szklankę z whisky na stolik. – Nie mam czasu – dodał ciszej, nie obdarzając mnie już swoim mrocznym spojrzeniem. Czapkę Mikołaja, którą miał na głowie, zdjął gwałtownym ruchem dłoni i rzucił na fotel. Powolne kroki skierował ku schodom. Z oddali widziałam już tylko jego uroczo rozczochrane włosy.
Pani Davis westchnęła cicho. Widziałam, że jej uśmiech jest wymuszony. Wstydziła się zachowania syna.
– Nic nie szkodzi – odpowiedziałam szybko na jej niewypowiedziane głośno myśli. – Pójdę już. Do widzenia – i nim zaczęła narzekać na swojego syna, który „jest jak chłodna zupa w letni dzień”, zaczęłam kierować się w stronę wyjścia. Nie goniła mnie i wiedziałam, że nie planuje tego zrobić.
Lekko załamana i równocześnie wściekła na Dashiella, który ponownie wygrał nasze bliskie starcie, wyszłam za drzwi. Śnieg owiewał moją twarz, bezlitośnie próbując wedrzeć mi się do oczu. Musiałam je przymrużyć. 
Jeżeli miałabym dokonać świątecznego porównania Dashiella do jakiejś rzeczy, zjawiska, czegokolwiek, najprawdopodobniej byłby to śnieg, czy może raczej... śnieżna zawierucha. Potrafił uderzyć ostrymi odłamkami lodu w twarz, a nawet w serce. Prawdę powiedziawszy, nigdy nie czułam się tak zmęczona znajomością z nim. Przez chwilę miałam ochotę po prostu zniknąć z powierzchni Ziemi, żeby tylko mu ulżyć, żeby więcej mnie nie zobaczył. Jeszcze niedawno, gdzieś w środku mnie, kryła się ta głupia nadzieja, że to co do mnie czuje, niekoniecznie musi być nienawiścią, ale dziś całkowicie straciłam w to wiarę. Dlaczego tak mnie to bolało? Jego ataki słowne zaczęły mnie coraz bardziej pogrążać, męczyć, zniechęcać, a nawet smucić, czego nigdy jeszcze nie doznałam w swoim długim pożyciu sąsiedzkim z Dashiellem. Czułam, że w moim życiu coś się zmieniło, tylko jeszcze nie wiedziałam co.
Postanowiłam tym razem iść po chodniku, jak cywilizowany człowiek, omijając zgrabnie krzaki i śnieżne zaspy pod balkonami sąsiadów. Nie był to co prawda dobry pomysł, bo byłam jeszcze bardziej odkryta i narażona na ostre drobinki śniegu bijące w twarz, ale… trudno.
– Uwaga! – dosłyszałam męski okrzyk. Początkowo wcale się nim nie przejęłam, bo myślałam, że to nie do mnie ktoś krzyczy, ale oczywiście jak to bywa w moim życiu – myliłam się.
Jakieś dłonie pchnęły mnie mocno w zaspę, w którą wleciałam z głośnym piskiem. Szybko jednak zamilkłam, bo moją twarz przywitał śnieg. Długo nie mogłam się z niego wyplątać, w końcu jednak zdołałam usiąść w zniszczonej zaspie. Jeszcze nie wiedziałam, co się dzieje, ale zaraz się tego dowiem.
Jakieś dwa metry dalej, na chodniku, siedział skrzywiony młody chłopak, a niedaleko niego, leżał rower i jakiś oburzony nastolatek, który się na niego wydzierał za poturbowanie. Nie wiedziałam o co chodzi, ale domyślałam się, że moim wybawicielem był ten spokojny szatyn, który tylko kiwał obojętnie głową na to, co mówił rozszalały i młody buntownik. Gdy tylko nastolatek wziął swój rower i odjechał z głośnym prychnięciem, mój „bohater” podniósł się z gracją do góry i podszedł do mnie. Swoją smukłą, pozbawioną rękawiczki dłoń, wystawił w moją stronę. Bez chwili zastanowienia przyjęłam ją i powróciłam do pionu.
– Domyślam się, że przeżyłam dzięki tobie – powiedziałam z lekką ironią, uśmiechając się delikatnie.
– Można tak powiedzieć –  zaśmiał się dźwięcznie chłopak.
Dopiero teraz uważniej przyjrzałam się jego twarzy. Znałam go, czy może raczej kojarzyłam ze szkoły. Nieraz widywałam go też w drodze do domu, gdy otoczony był wianuszkiem dziewcząt lub chłopców. Chyba nigdy nie wracał do domu sam, w przeciwieństwie do mnie. Wszyscy moi znajomi jak na złość, mieszkali w przeciwnym kierunku. Tylko Dashiell towarzyszył mi w milczącej podróży do domu, gdy kończyliśmy o podobnych godzinach, od czasu do czasu rzucając mi spojrzenie godne mordercy. Oczywiście nie szedł ze mną ramię w ramię. Zazwyczaj była to bezpieczna, kilkumetrowa przestrzeń. Czy zazdrościłam temu nieznajomemu? Może trochę, bo każde towarzystwo pozbawione Dashiella, byłoby świetne.
Szatyn z roztrzepanymi uroczo włosami, wąskimi ustami rozszerzonymi w niewinnym uśmiechu śnieżnego aniołka, z białym puszkiem na czarnej kurtce i w puchatym szaliku, patrzył się na mnie z góry. Może nie należał do najwyższych, zdecydowanie przewyższał go mój ulubiony wróg, ale jak każdy chłopak przerastał mnie. Najbardziej pociągające w jego całości były oczy. Blado błękitne, ale jakie urocze. Czerwony nos Rudolfa i różowe poliki przemawiały do mnie rozbawieniem. Całkiem ładny, choć nieskomplikowany, na pewno nie wyróżniał się z tłumu w takim stopniu jak Dashiell.
Zaraz. Dlaczego wszystkich porównuję do niego? Muszę z tym skończyć.
– Dziękuję – odpowiedziałam szybko, zgarniając kosmyk kasztanowych włosów z czoła. W jakiś sposób czułam się onieśmielona przy tym nieznajomym.
                – W porządku – roześmiał się gładko i podał mi swoją chłodną dłoń, pragnąc się przedstawić. Przyjęłam ją bez problemu. – Matthias. I wydaje mi się, że chodzimy do tego samego college’u –  mówiąc to, zmarszczył czoło.
– Leanne – odpowiedziałam ze śmiechem, ściskając jego dłoń tak, jakbym chciała ją ogrzać. –  Dobrze ci się zdaje.
– Mieszkasz niedaleko?
– Całkiem niedaleko.
– To tak jak ja. Może to przeznaczenie –  zaśmiał się dźwięcznie, na co ja opuściłam dłoń w dół i lekko się zarumieniłam. Czy on mnie podrywa? A może po prostu jest miły? Cóż, nie na co dzień jakiś chłopak chce ze mną rozmawiać, niczego nie oczekując w zamian. Większość z tych bezinteresownych uciekała w popłochu, widząc Dashiella, stojącego za moimi plecami. Mama lubiła szczebiotać na temat tego, że jest moim wiernym ochroniarzem, na co ja odpowiadałam, że po prostu jest warczącym psem, starającym się odgonić niepowołane osoby, bo w końcu musi sobie poobgryzać jakieś dobre, młode kosteczki. Czasami traktował mnie jak nienaruszalną własność, a przy okazji sam mnie nie dotykał. Stał gdzieś z boku i warował jak zwierz, który pilnuje swojej zdobyczy, pragnąc zakopać ją pod ziemią. Straszliwie mnie to irytowało i nie mogłam się doczekać, kiedy pojadę na studia do większego miasta. Nie zamierzam tu dłużej siedzieć, sąsiadując z Dashiellem i jego grozą. Muszę się w końcu wyrwać w świat, a przystojnie przeciętny Matthias będzie pierwszą osobą, która mi w tym pomoże.
Nasza wstępna rozmowa była krótka i kulturalna, niezbyt otwarta. Wymieniliśmy krótkie uprzejmości.  Chłopak nawet otrzepał mi czule czapkę ze śniegu, a potem stwierdził, że mieszka kilka domów za mną, więc może mnie odprowadzić.
Pierwszy raz podczas obecności jakiegoś osobnika płci przeciwnej, czułam się tak swobodnie. Prawie od razu znalazłam z nim wspólny język. W drodze powrotnej rozmawialiśmy tak naprawdę o głupotach, celowo wybierając dłuższą trasę. Padło kilka słów na temat jego znajomych, wspomniałam też o irytującym mnie Dashiellu, chmurząc się przy tym i nadmuchując poliki jak dziecko, co Matt uznał za urocze. Nasza pierwsza rozmowa nie była zbyt długa, ale już widziałam w tym chłopaku materiał na dobrego przyjaciela.
Słysząc historię o moich długich spacerach do domu w samotności, stwierdził, że zawsze może opuścić ten swój wianuszek ludzi i pospacerować ze mną w drodze powrotnej. Sam czasem potrzebuje wytchnienia, a czuje się przy mnie bardzo swobodnie. Podziękowałam za to i stwierdziłam, że nie będę go odciągać od przyjaciół, niemniej jednak, jeżeli chce się kiedyś ze mną spotkać, nie mam nic przeciwko.
Gdy byliśmy już pod drzwiami mojego domu, zgodnie i z radością stwierdziliśmy, że nasze krótkie poznanie wyglądało tak, jakbyśmy się nigdy się nie poznali, a żyli ze sobą od dnia narodzin.
Miałam jakieś dziwne uczucie w środku, że to zapowiedź czegoś nowego, jeszcze niepoznanego. 
Nie chciałam, żeby nasze pierwsze spotkanie właśnie na tym się skończyło, dlatego starałam się być jak najmilsza, może nawet odrobinę sztuczna. O mały włos, a zaprosiłabym go na herbatę, ale to chyba zbyt wcześniej jak na pięć minut znajomości. Nie mogę popadać tak szybko w uwielbienie i oddawać się w ręce pierwszego lepszego chłopaka, który się mną zainteresował. Stop, inaczej do akcji wkroczy Dashiell – jak zawsze znajduje się tam, gdzie nie powinien i wcale bym się nie zdziwiła, gdyby...
– Zostawiłaś coś – odezwał się niski, mroczny głos po mojej prawej stronie.
Prawie podskoczyłam do góry. Nie zauważyłam i nawet nie usłyszałam zbliżających się kroków mojego wroga dzieciństwa. Właśnie stał obok Matthiasa i mierzył go groźnym wzrokiem, wyciągając do przodu mój szalik.
Przełknęłam ślinę.
Miałam wrażenie, że Dashiell lada moment zdzieli w twarz Mattowi. Co mnie dziwiło jeszcze bardziej – on wcale nie był przerażony. Również patrzył na Dashiella, ale z miłym uśmiechem.
Moja dusza krzyczała.
O, nie. Z Dashiellem Davisem nie można się spoufalać. Nawet uśmiech posłany w jego stronę grozi karą.
Widząc unoszącą się do góry pięść blondyna, chwyciłam Matthiasa za rękę i pociągnęłam w swoją stronę. Wydawał się być odrobinę zdezorientowany. Cóż, kolejny powód dla którego prawie nikt się nigdy do mnie nie zbliża. Gdy próbuję ratować sytuację, robię z siebie idiotkę.
– Widzę, że szybko znalazłaś sobie kogoś z kim możesz się całować – syknął przez zęby Davis, rzucając w moją twarz szalikiem.
Zarumieniłam się. Nie chciałam, by takie słowa padły przy osobie, którą ledwo co poznałam. Mógł o mnie źle pomyśleć. Z tego stresu zapomniałam języka w gębie, ale na szczęście kto inny go miał.
– Jesteśmy bliskimi znajomymi –  odezwał się z nagła Matthias, obejmując delikatnie moje ramię. – Leanne właśnie zaprosiła mnie na herbatę.
Szczęka mało nie wypadła mi na ziemię.
Błyszczące błękitem oczy chłopaka zdradzały jakiś łobuzerski plan. Musiał się domyślić, że osoba tu stojąca to właśnie mój ukochany sąsiad, który tak mnie irytuje. Byłam pełna podziwu, że nie bał się Dashiella. Wystarczyło na niego spojrzeć i już człowiek tonął w morzu strachu. Sama jego twarz przypominała rasowego (choć przystojnego) mordercę.
– I pomyśleć, że jeszcze przed chwilą się ze mną pieprzyła –  syknął blondyn, co prawie wbiło mnie w ziemię. – Niewierna. – Ostatniemu jego słowu, towarzyszyło mroczne i przeciągłe spojrzenie w moją stronę. Od samego brzmienia jego głosu przeszły mnie ciarki.
Byłam zszokowana tym, co powiedział. Wiedziałam, że jest zwykłym dupkiem, który chce zniszczyć moje życie, ale że aż tak? Nie potrafiłam nawet zaprzeczyć, a co dopiero spojrzeć w twarz Matthiasowi. Zachowywałam się tak, jakby to była prawda, a przecież nie była!
Żegnaj, nowy, przystojny kolego, żegnaj życie!
– Ach, tak? – spytał z nagła Matt, śmiejąc się dźwięcznie. – Co za przypadek! Ze mną też! –  prawie wykrzyknął rozbawiony. – Teraz czekam na powtórkę w jej domu.
Dobra, bardziej zszokowana już być nie mogłam. Nie wiedziałam czy się śmiać, czy płakać. Po pierwsze zaskoczyły mnie słowa Matta, którego dopiero co poznałam, po drugie miałam świadomość, że stara się mnie obronić przed Dashiellem, po trzecie... ten milczący wyraz twarzy Davisa, który ledwo otworzył usta, by coś powiedzieć, ale zaraz je zamknął. Widziałam, że był wściekły. Miałam wrażenie, że zaraz rzuci się na mojego nowego kolegę dlatego, że go znieważył. Jak ktokolwiek miał prawo z nim walczyć na słowa?! Przecież to on zawsze wygrywał w sarkastycznych starciach! Jak widać – do czasu.
Zaczęłam się bać o życie Matta. Nieświadomie ścisnęłam go za dłoń.
– Pójdziemy już – burknęłam na odchodnym i otworzyłam drzwi z rozmachem. Błękitnookiego chłopaka prawie że wepchnęłam do środka, a on jeszcze mrugnął do mnie porozumiewawczo, jakby chciał mnie uwieść.
Zostawiliśmy Dashiella samego. Na zimnym dworze. Zdezorientowanego. I złego. Nie wierzyłam w to, co się stało.
Spojrzałam na Matthiasa, a on spojrzał na mnie. I już po chwili wybuchliśmy gromkim śmiechem, komentując na głos minę wszechmocnego, niepokonanego Davisa.
– Jesteś moim mistrzem! Naprawdę zmusiłeś go do milczenia! Nigdy wcześniej nikomu się to nie udało!
– No, przestań, wystarczyło zastosować jego chwyt, to nic trudnego!
– Ja cię po prostu uwielbiam! Chociaż z drugiej strony, teraz możesz mieć u niego przerąbane, wiesz?
– Przestań, nie boję się! Zawsze jakoś radziłem sobie z przemocą.
– Matt! Boże, mogę tak do ciebie mówić? Wiesz, znamy się krótką chwilę, ale... to coś niesamowitego!
– Możesz mówić, nie zabraniam, ale ja w takim razie będę do ciebie wołał Lea.
– A więc masz ochotę na herbatę?
– Skoro już sam się wprosiłem to nie mam nic przeciwko!
Nasze rozweselone, szybkie i spontaniczne wymiany zdań, mi eszane ze zwycięskim chichotem, były tak głośne, że niosły się po całym dom. Na ten krótki moment, kiedy świętowałam swój triumf, czy może raczej nasz triumf, zapomniałam, że w domu istnieje ktoś taki jak rodzice i rodzeństwo. Gdy my przekrzykiwaliśmy siebie nawzajem i żywo gestykulowaliśmy przy drzwiach wejściowych, cała moja rodzina, co do jednego członka, stanęła w przedpokoju i zaczęła się w nas wgapiać. Dopiero wówczas, gdy moja mama chrząknęła głośno, odwróciłam się w ich stronę, a Matthias z lekkim zakłopotaniem ukłonił.
No, tak. Zapomniałam, że oprócz wścibskiego i wrednego Dashiella, istnieje jeszcze grono moich osobistych detektywów – rodzina.
***
– I co było potem?
                – Idzie się domyślić.
                Uśmiechnęłam się pod nosem i podparłam na dłoni.
Moje przyjaciółki były wniebowzięte całą tą pseudo miłosną historią, która przytrafiła mi się w drodze powrotnej do domu, dnia poprzedniego. Wszystkie szczebiotały i powtarzały, że to na pewno nie przypadek, że wpadliśmy na siebie z Mattem, czy może raczej... że romantycznie wrzucił mnie w zaspę. Cieszyły się i klepały mnie po ramieniu, życząc jak najlepiej. Tylko Lana siedziała nachmurzona na uboczu i przyglądała mi się z miną zabójcy. Przez chwilę, jak Boga kocham, skojarzyła mi się z Dashiellem. Kompletnie nie rozumiałam o co jej chodzi i co takiego zrobiłam, że chce mnie wytargać za włosy.
– No, co jest, Lana? – zapytała Danielle, która podzielała mój entuzjazm. Szturchnęła lekko przyjaciółkę.
– Jak to co? – burknęła niezadowolona dziewczyna, uderzając pięścią w stół, jak to miała w swoim dziwnym zwyczaju, gdy czymś się mocno przejęła. –  Przecież Leanne całowała się z Dashiellem!
Zacisnęłam usta, czując jak policzki zaczynają mnie palić. Dlaczego? Jeszcze niedawno to wspomnienie nie wywoływało u mnie zawstydzenia.
Westchnęłam ciężko.
– Lana, mówiłam ci już, że to on mnie pocałował i chciał mi tym zrobić na złość –  odpowiedziałam spokojnie.
– Idę o zakład, że to z miłości! I jest w tobie prawdziwie zakochany! – Znów uderzyła pięścią w stół. 
– No, przestań.
Przewróciłam oczami, chcąc jakoś uniknąć tego tematu. Dashiell to ostatni człowiek (to on był człowiekiem?) o jakim chciałam dyskutować. Lana powinna zapomnieć o tym, że mnie pocałował raz na zawsze. Ja sama nie zamierzałam już do tego wracać.
W mojej obronie stanęła Anabelle wraz z Danielle, które zaczęły wymieniać najgorsze cechy wrogiego mi blondyna i próbowały przywrócić przyjaciółkę do porządku. Bo przecież nie mogę kochać sadysty, który się nade mną znęca, chyba, że mam masochistyczne upodobania! Dlaczego ma mnie traktować jak własność?! Kim on jest, żeby straszyć wszystkich wkoło mnie?! Ten cały niebieskooki Matthias to dobra partia, bo po pierwsze mnie obronił, po drugie nie dał się Dashiellowi! Poza tym naszej Leanne świetnie się z nim rozmawiało! To miłość, Lana, to miłość!
Już po chwili zaczęłam się chichrać. Nawet przez moment nie żałowałam, że poszłam razem z nimi do college'u. Moje życie byłoby bez nich nudne.
Nasza grupka nie liczyła już pięciu osób. Niestety Sean, męski rodzynek, postanowił oddać się w pełni przyuczaniu do zawodu, jakim było prawo. Od dziś nasza drużyna była wyłącznie żeńska, przez co nie raz powstawały kłótnie. Brakowało nam Seana, który rozstrzygnąłby nasze bitwy. Dziewczęcej grupce zdecydowanie przydałaby się męska ręka.
– Lea! – wykrzyknęła zbulwersowana Lana, od czego aż podskoczyłam na krześle. Dziewczyna właśnie podniosła się gwałtownie z siedzenia i wbiła we mnie piekielnie poważne spojrzenie. – Ja wiem, że ty coś do niego czujesz! I masz go zaprosić na świąteczny bal! Jak tego nie zrobisz, to... to...
– ...Koniec z nami! – zapiszczała ironicznie Danielle, starając się naśladować jej głos. Razem z resztą dziewczyn zaśmiałyśmy się głośno. Lana już trochę bardziej uspokojona, usiadła z powrotem na krzesło. Teraz jej dłonie nie wystukiwały już dzikich rytmów, a złączyły się w dyplomatycznym geście.
– Mówię serio. Jak go nie zaprosisz na bal świąteczny to ja to zrobię za ciebie.
Prychnęłam.
– Dashiell nie chodzi na takie głupoty.
– Bronisz go?
Przewróciłam oczami.
Miałam dosyć tej rozmowy. Wolałam to przemilczeć, udając, że zajmuję się czytaniem jakiegoś bezsensownego magazynu, który zostawiła w klasie jedna z blond damulek.
Świąteczny bal. Impreza na którą nigdy nie chodziłam. Co roku odbywał się w podstawówce, co roku w szkole średniej, a teraz odbywa się w college'u, który wciąż nie wyrósł z tych dziecinnych zabaw. Na moje nieszczęście, na początku roku zostałam przewodniczącą klasy, a potem z tego powodu, że zasnęłam na szkolnym zebraniu, przydzielili mi jedną z głównych ról przy organizacji balu. Chociaż nie chcę, muszę się na nim pojawić. I wypadałoby na niego iść z kimś. Z kimkolwiek. Na pewno nie z Dashiellem.
– Lea – szepnęła nagle Anabelle, szturchając mnie łokciem.
Syknęłam z bólu i potarłam obtłuczone miejsce, spoglądając na nią pytająco. Wszystkie głowy dziewcząt, skierowały się w stronę wejścia do klasy. Świętego Mikołaja zobaczyły, czy co?
Zwróciłam się w kierunku w którym patrzyły i natychmiastowo spłonęłam soczystym rumieńcem. Moje serce na widok Matthiasa podskoczyło do góry. Co on tu robił?
Uważnie przyjrzałam się jego uśmiechniętej, może lekko zawstydzonej twarzy. Niepewne kroki zaczął kierować w stronę naszych ławek, tymczasem mnie zapierało dech w coraz większym stopniu. Dziewczyny chichotały się z boku, komentując szeptem moje miny i zachowanie, ale nie zwracałam na to większej uwagi. Liczył się teraz dla mnie tylko i wyłącznie ten niebieskooki szatyn w białej, luźnej koszulce z napisem: "Don't let anything stop you". Czyżby chciał się tym tekstem zmotywować?
– Hej – przywitał się, stając naprzeciwko mnie.
– Ohoho, jaki przystojniaczek – zachichotała Ana, za co musiałam klepnąć ją w kolano.
– Cześć, Matt – przywitałam się grzecznie. – Coś się stało?
Szatyn przybrał uroczą, zakłopotaną minę i zmarszczył czoło. Prawą dłonią roztrzepał swoje brązowe włosy, które i tak były już w nieładzie. Błękitnymi oczami, powędrował gdzieś w bok. Nie miałam pojęcia o co może mu chodzić. Wyglądał tak, jakby z czymś wewnętrznie walczył. Patrzyłam na niego w tak samo wyczekujący sposób jak moje przyjaciółki i każdy kto był w pobliżu. Byliśmy ciekawi z czym do mnie przyszedł. Trochę się tego bałam.
– Bo wiesz – zaczął po dłużej chwili milczenia, przestając maltretować swoją czuprynę i nareszcie kierując spojrzenie na mnie. – Nie chciałabyś pójść ze mną na bal?
Wszystko wkoło nagle zamarło. Koleżanki w rogu klasy rozdziawiały buzię, prychając w zazdrosnym geście, w końcu na bal zaprasza mnie taki ładny chłopak! Moja żeńska grupa milczała, wyczekując mojej odpowiedzi, Matt patrzył mi prosto w oczy, przekazując swoim spojrzeniem wiadomość o treści: "nie próbuj odmawiać, za bardzo się starałem".
Uśmiechnęłam się lekko. Nawet przez moment nie pomyślałam, że mogłabym powiedzieć "nie". Jeżeli mam z kimkolwiek iść na bal, a na pewno z kimś muszę, to będzie to Matthias.
– Pewnie – zgodziłam się wesoło, przerywając ciszę.
Anabelle, Lana i Danielle nie powstrzymały się od cichego szczebiotania, a mój błękitnooki wybawiciel uśmiechał się szeroko, na nikogo nie zwracając uwagi.
– Świetnie – odpowiedział i wyjął z kieszeni mały, postrzępiony kawałek papieru. Wsadził mi go w dłonie. – To mój numer telefonu. Wyślij mi SMS-a jak będziesz miała czas.
Obdarzając mnie krótkim, choć uroczym uśmiechem, Matthias wystawił w moją stronę żegnającą dłoń i niczym zawstydzona burza, opuścił salę.
Moje przyjaciółki wybuchły szaloną radością.
No, cóż. Wychodzi na to, że nawet nie musiałam umawiać się z kimś na siłę. Moja zgubiona połówka na bal przyszła do mnie sama. Czy to początek jakiegoś nowego romansu?
***
Mgiełka wzburzona przez zimowy oddech, uniosła się ku górze, by zaraz zniknąć w odmętach śnieżynek, spadających z nieba. W sercu samego miasta, z głośników zamontowanych na słupie, płynęły świąteczne piosenki, które drażniły uszy – aktualnie leciał utwór: "All I want for Christmas is you", co kojarzyło mi się z moim rozszalałym rodzeństwem, biegającym po pokoju z widelcami w dłoni do których śpiewały. Na pobliskich, łysych drzewach, otaczających mały rynek, niedbale zwisały kolorowe lampki. W samym centrum, znajdowała się wielka, kilkumetrowa choinka, która błyszczała od bombek i łańcuchów. Śnieg prószył i sypał, jednak nie wchodził na siłę do ust oraz oczu. Był to prawdziwy, świąteczny śnieg o jakim pisze się zawsze w bajkach.
Na dworze panował chłód, gwar i chaos. Natłok ludzi napierał mnie z każdej strony sprawiając, że miałam ochotę ich pozabijać za ten pośpiech. Rozumiałam, ze lada moment święta, ale pośpiech do niczego ich nie zaprowadzi.
Pomasowałam obolałe ramię, w które przed chwilą walnął jakiś mężczyzna w wieku średnim. Zaburczałam wściekle pod nosem i obdarzyłam go spojrzeniem zabójcy. W takich chwilach jeszcze bardziej nienawidziłam świąt.  
Dziś był 22 grudnia, co oznaczało, że do Wigilii zostały dwa dni. Świąteczny bal w college'u odbędzie się dokładnie jutro o godzinie 19 i na moje nieszczęście, był połączony z balem studentów z sąsiedniego uniwersytetu, który przynależy do tego samego kampusu, co mój college. Na szczęście Dashiell nie bywa na takich imprezach.
Jako, że został mi tylko jeden dzień do balu, uznałam, że czas najwyższy kupić sobie jakąś sukienkę. Jako typowa chłopczyca, lubująca czarne i białe rzeczy, nie nosiłam żadnych spódnic i sukienek, nawet w święta. Owszem, miałam kilka w szafie, ale zazwyczaj czarnych i to takich, które mama sama mi kupiła. Uważałam, że mam zbyt brzydkie nogi na takie przebieranki. Poza tym byłam niska jak krasnoludek, a to większym paniom do twarzy było w tych zwiewnych kreacjach.
Mam już 18 lat, 1 kwietnia skończę 19. Pierwszy raz w życiu wybiorę się na jakikolwiek bal, imprezę. Czy chcę, czy nie chcę, muszę pojawić się na niej w sukience, w przeciwnym razie, wypowiadając się na scenie jako jedna z organizatorek, zrobię z siebie pośmiewisko. Cóż, może to nie taka znowu zła opcja? Chciałam się spodobać Matthiasowi, chciałam go olśnić. Moja mama szczebiotała, gdy powiedziałam jej, że zaprosił mnie na bal, ale oczywiście nie powstrzymała się od dodatku w stylu: "no, szkoda, że to nie Dashiell, ale ktokolwiek będzie dobry". Udowodniła mi tym samym, że jestem tak beznadziejna, że żaden chłopak nawet do mnie nie podejdzie z kijem. I miała racje. Częściowo to przez pana chłodnego, częściowo przeze mnie samą –  ponoć czasem nieświadomie odpychałam chłopaków.
W mojej kieszeni zabrzęczał telefon. Nie musiałam wcale patrzeć na to, kto wysłał mi SMS-a. Ostatnio poza Laną i resztą, słał mi je Matt. Na dzień dobry, na dobranoc i z zapytaniami o to, co w danej chwili robię. Może innym wydawałoby się to nachalne, ale mi się strasznie podobało. Do tej pory żaden chłopak nie okazywał mi takiego zainteresowania. To było dziwne. Wypiękniałam przez ten rok?
Wyciągnęłam telefon i odpisałam: "szukanie sukienki czas zacząć, właśnie wkraczam do pierwszego sklepu!". Zgodnie z tym, co napisałam, weszłam do królestwa sukienek. Na razie to jednak nie one zajmowały moje myśli. Był w nich Matthias, mój przeuroczy sąsiad. Ostatnimi czasy chodziłam z nim i wracałam ze szkoły. Bywało też, że wspólnie jadaliśmy w stołówce. Dlaczego to Dashiell był moim "przyjacielem" z dzieciństwa? O wiele bardziej przypominał mi go Matt. Rozumiałam się z nim bez słów. Często mówiliśmy coś równocześnie, a potem śmialiśmy się w tak samo radosny sposób. Nawet charaktery mieliśmy podobne. Matthias twierdził, że możemy uchodzić za rodzeństwo, ale ja stwierdziłam, że nie chciałabym mieć kolejnego brata. Zapewne wnerwiałby mnie tak samo jak młodsi Danellowie. Jak dla mnie mógł zostać kimś innym. Kimś zdecydowanie bliższym niż rodzeństwo.
Przyłożyłam dłonie do rozpalonych polików i uśmiechnęłam się mimowolnie. Chyba jeszcze nigdy nie czułam się tak dobrze, myśląc o kimś. Może nie była to jeszcze miłość, ale pod zauroczenie mogło już podchodzić. Ludzie mówią, że można zakochać się w przeciągu sekundy, ale ja nie byłam jedną z tych optymistycznych i niepoprawnych romantyczek. Mimo tego, że nasza przyjaźń rozkręciła się w zawrotnym tempie, nie chciałam ryzykować czymś takim, jak związek po tygodniu. Matt też odnosił się do mnie ostrożnie, choć z wyraźnym zainteresowaniem. Obydwoje byliśmy gdzieś na początku drogi do głębszych uczuć i żadnemu z nas się nie spieszyło.
Chodząc bez celu pomiędzy wieszakami, przeczytałam kolejnego SMS-a, który doszedł do mnie w przeciągu kilku sekund. Matthias życzył mi powodzenia i stwierdził, że smutno mu z tego powodu, że miał coś innego do zrobienia, najchętniej pomógłby mi w wyborze sukienki.
                Uśmiechnęłam się i odpisałam: "będziesz miał niespodziankę", po czym schowałam telefon do kieszeni i ze skrzywioną miną dodałam w myślach: niemiłą niespodziankę w postaci wielkiego, świńskiego zada w kolorowej sukience.
Zaczęłam swoje wielkie poszukiwania od zdziwienia. Nawet nie wiedziałam do jakiego sklepu weszłam, tak bardzo byłam zajęta myślami na temat Matta. Z pewnością nie zamierzałam kupować dziś seksownej, siateczkowej bielizny. To nie sklep dla mnie.
Udałam, że pod czujnym okiem sprzedawczyń, oglądam jakieś kolorowe komplety, po czym pokręciłam pobłażliwie głową na znak, że to nie to czego szukam. Szybciej niż cyklon, ruszyłam w stronę drzwi. W brzęczącym dzwoneczkami wejściu, zderzyłam się ramieniem z jakimś blondynem, którego ktoś (zapewne jakaś kobieta), trzymała pod ramię. Usłyszałam złowrogie burknięcie, co przypominało mi Dashiella, ale stwierdziłam, że nawet nie będę się obracać, w końcu "pan chłodniejszy niż śnieg w grudniu" nie przyszedłby do takiego sklepu – to po pierwsze, po drugie – nie wyszedłby na zakupy z żadną dziewczyną, nawet ze swoją matką. Tylko raz poszedł ze mną do miasta, nie zrobił tego jednak dobrowolnie. To pani Davis i moja mama uknuły zły plan, mający na celu nas połączyć. Nasza romantyczna schadzka skończyła się jednak tym, że wylądowałam w fontannie i chorowałam przez następny tydzień. Jak się idzie domyślić, sprawcą mojego prysznica był Dashiell, który stwierdził, że moje nowe perfumy śmierdzą, cytując: "jak pokrzywa zmieszana z krowim gównem". Zapewne gdybym mu nie odpowiedziała czymś w stylu: "skąd wiesz jak pachnie krowie gówno? Wyczuwasz tam zapachy własnego dzieciństwa?", nie zacząłby mnie podtapiać w miejskiej fontannie, wzbudzając tym śmiechy przechodniów (mi nie było do śmiechu, zobaczyłam śmierć w odmętach brudnej wody).
Potrząsnęłam głową i klepnęłam się energicznie w czoło. Dlaczego wszystkie moje myśli sprowadzały się do jednej osoby? Nawet, gdy wspominałam mile spędzony dzień z Matthiasem, gdzieś z boku pojawiał się Dashiell, przekleństwo mojego życia. Czy nie mogłam go tak po prostu wyrzucić z głowy?
Westchnęłam.
Tym razem trafiłam we właściwe miejsce. Typowy sklep z sukienkami. Na bal, na stypę, na randkę, na wszystko. Różnobarwna tęcza uderzyła moje oczy, prawie mnie oślepiając. Było tego tak dużo, że nawet nie wiedziałam, za co się zabrać. Już przy wejściu zaatakowała mnie ekspedientka, która radosnym głosem oznajmiła, iż może mi pomóc w trudnym wyborze. Podziękowałam, ponieważ zazwyczaj miałam inny gust niż sprzedawczynie. Nie chciałam wylądować w różowej sukience lalki Barbie i farbować się specjalnie na blond z tej okazji.
Niepewnym ruchem dłoni, zaczęłam odsłaniać sukienki wiszące na wieszakach. Wszystko było ułożone kolorystycznie, a pierwszą barwą do jakiej się dobrałam, była krwista czerwień. Raczej nie widziałam swojej osoby w tym kolorze, ale nie zaszkodzi zobaczyć siebie w każdej wersji kolorystycznej. Może się pod koniec okazać, że różowy to kolor, który pasuje mi przecież najbardziej.
Uśmiechnęłam się wrednie do siebie.
Już po kilku sukienkach znudziło mi się szukanie. Wzięłam jakąś pierwszą lepszą, a potem powtórzyłam tą czynność z następnymi. W sumie miałam ich w ręku jakieś dziesięć. Każda w innej barwie. Czerwona, błękitna, różowa, zielona, czarna, biała, granatowa i... kolory, których nawet nie potrafiłam określić, bo jeżeli o to chodzi, byłam jak mężczyzna – rozpoznawałam tylko podstawowe barwy.
Niewiele się zastanawiając, wskoczyłam do przymierzalni. Im szybciej, tym lepiej, miejmy to za sobą.
Pierwsza była krwista kreacja. Rozmiar za mała. Fałdki po bokach wystawały i śmiały się ze mnie, gdy patrzyłam w lustro. Jeszcze te śmieszne koronki na rękawach, który udowadniały mi, że mam zbyt szerokie ramiona. Dlatego właśnie nie znosiłam: 1. zakupów, 2. sukienek.
Zrzuciłam czerwoną kieckę na podłogę i przyjrzałam się sobie w lustrze. Z nachmurzoną miną, ścisnęłam prawy bok, żeby udowodnić sobie jak bardzo tłusta jestem. No, dobra, nie było tak źle, chociaż trochę z tych boków mogło pójść w cycki – ich mi życie poskąpiło.
Odwróciłam się jeszcze tyłem do lustra i spojrzałam krytycznie w stronę tyłka. Dashiell zawsze powtarzał, że mam tłusty zad. A mnie się wydawało, że był całkiem zgrabny.
Wzruszyłam ramionami i ubrałam następną sukienkę, tym razem błękitną. Efekt był odwrotny. Tym razem za duża.
Przewróciłam oczami.
Dlaczego nie popatrzyłam chociaż na rozmiar?
Tym razem sprawdzałam po kolei zabrane ze sobą sukienki. Jedna miała za duży rozmiar, druga za mały i tak prawie wszystkie. Moje szczęście sprawiło, że tylko różowa, falbaniasta kiecka posiadała taki sam rozmiar jak mój. Miałam ochotę zaśmiać się do swojego odbicia w lustrze. Przymierzalnia na szczęście miała swoje plusy: nikt nie wejdzie ci do środka nieproszony.
Ubrałam rażący w oczy róż. Jedyną wadą było to, że nie mogłam jej zapiąć sama – nie miałam tak długich rąk, a zamek znajdował się z tyłu.
Co o samej sukience? Na pewno była idealnie dopasowana. Różowy nie był jednak moim kolorem. Kontrastował z moją cerą i nijak pasował do moich włosów. Liczne falbanki i kokarda z przodu sprawiała raczej wrażenie kreacji dla małej księżniczki, nie dla dużej Leanne chodzącej już do college'u. Może gdybym wciąż była dzieckiem, podobałaby mi się, ale nie teraz, kiedy musiałam pokazać się w czymś gustownym na balu, bo cała społeczność studencka i uczniowska będzie na mnie patrzeć.
Pochyliłam się ku dołowi, by podnieść kolejną kreację, a gdy wstałam, poczułam, że coś przyciska mnie do lustra. Zdziwiłam się. Przecież jeszcze przed chwilą byłam tutaj sama.
Zanim zdążyłam krzyknąć, czy wyrazić swoje przerażenie w jakikolwiek sposób, jakaś dłoń przysunęła się do moich ust i gwałtownie je zatkała. Chłodna tafla lustra nacisnęła na moje gołe plecy z niezapiętą sukienką. Czułam na sobie mocny napór jakiegoś obcego ciała.
– Milcz – syknął męski głos.
Zapewne gdybym nie była pozbawiona możliwości mówienia, zaczęłabym się wydzierać, albo przynajmniej wykrzyknęłabym imię osoby, która pozbawiła mnie wolności.
Nie wierzyłam w to, co widzę. Blond roztrzepane włosy, brązowe oczy i zapach drogiego alkoholu jakim było whisky. To nie mógł być kto inny jak Dashiell.
W tej sytuacji dziwiło mnie wiele rzeczy. Po pierwsze: co on tutaj do cholery robił? Po drugie: naprawdę musiał wybrać się na zakupy z jakąś dziewczyną. Po trzecie: skąd wiedział, że jestem akurat w tej kabinie i dlaczego przynajmniej nie dał znać, że wchodzi?! A, no tak, zapomniałam. To Dashiell Davis, zboczona bryła lodu, nieznająca pojęcia prywatności.
Spokojnie oddychający sąsiad zza rogu, spoglądał jakiś czas przez ramię, najwyraźniej nasłuchując kroków. Ja jednak niczego nie słyszałam. Byłam raczej skupiona na tym, że przypominam ofiarę gwałtu.
– Przestań oddychać – syknął Dashiell.
Oburzona, zaczęłam się wyrywać. I co, miałam umrzeć, nie dostarczając swoim komórkom odpowiedniej ilości tlenu, bo tak sobie tego życzył?! Chyba go pogrzało!
Nadepnęłam wściekle na jego stopę, czego najwyraźniej nawet nie poczuł. No, tak. Był nieczuły nawet na ból, a może inaczej: lubił odczuwać ból, tak samo jak go innym zadawać. Byłam pewna, że będę miała czerwone ślady po kancie lustra, które wbijało mi się w plecy.
Davis nareszcie na mnie spojrzał. Trochę się przestraszyłam, bo miał teraz twarz tuż nad moją twarzą. Patrzył głęboko w moje oczy, marszcząc czoło –  innych uczuć u niego nie dostrzegłam.
Nie wiem dlaczego, ale poczułam, że robi mi się gorąco. Chciałam od niego oderwać oczy, a równocześnie wcale nie chciałam tego robić. Mimo, że był idiotą to przecież przystojnym i każda dziewczyna chciała na nim dłużej zawiesić oko. Ja też uległam jego urodzie, chociaż doskonale wiedziałam, jaki jest w całości.
Twarz blondyna coraz bardziej łagodniała. Zaczynał wyglądać tak, jakby za dużo wypił i wpadł w przedziwny trans. Gdy oddychał, czułam alkohol, jednak w tym momencie nieszczególnie mi to przeszkadzało. Sama czułam się, jakbym coś wypiła.
Poczułam się jak w jakimś całkowicie odrębnym, magicznym świecie, gdzie byliśmy tylko my dwoje. Coś dziwnego wisiało w powietrzu i strasznie uwierało mnie w płuca. Na chwilę straciłam przez to dech. 
Ręka Dashiella powędrowała na moje plecy, dostając się do miejsca, gdzie sukienka nie została zapięta. Zastygłam w bezruchu, bo nie miałam pojęcia co chce zrobić. Czułam tą chłodną dłoń na swojej skórze. Poczułam, jak przechodzą mnie ciarki. Nie obchodziło mnie w tym momencie, że ktoś na zewnątrz nawołuje Dashiella. Wcale nie wydawało mi się podejrzliwe, że był to głos jakiejś młodej dziewczyny. Zajmowałam się teraz wpatrywaniem w jego usta, który były tak blisko moich i wcale nie przestawały się zbliżać.
Przez moment, dostrzegałam w mimice Davisa coś, co mogło nazywać się emocją. Bardzo mnie to zdziwiło.
– Dashiell! – I znów te niemiłosiernie piskliwe krzyki.
Czar powoli zaczął pryskać. Zmarszczka na czole blondyna z każdą sekundą się powiększała. Jego mina coraz bardziej przypominała zirytowaną. Brakowało jeszcze komiksowego znaczku zdenerwowania zarysowanego na jego głowie.
Wiedziałam, że za chwilę wybuchnie. Wybuchnie, nim dotknie moich ust.
Czerwona zasłona przebieralni, została gwałtownie rozsunięta. Sprytny Davis obrócił mnie tyłem do siebie w taki sposób, że wpadłam na swoje odbicie w lustrze. Cóż, nigdy nie sądziłam, że będę całować siebie. I że będę w pozycji niczym ze sceny wyrwanej z erotycznego filmu. Gwałt na swoim lustrzanym odbiciu.
– Co ty robisz? – spytała chłodnym tonem głosu jakaś dziewczyna. Niestety, byłam tak zgnieciona, że nie byłam w stanie dostrzec kto to był i jak wyglądał.
Jeszcze raz poczułam na plecach chłodną dłoń. Tym razem chwytała jednak za zamek, który pociągnęła do góry.
– Zapinam ją od tyłu – burknął blondyn.
Rozdziawiłam buzię, prawdopodobnie tak samo, jak tajemnicza dziewczyna stojąca za nami.
– Nie wygłupiaj się, idioto! – pisnęła tamta, podchodząc gwałtownie do naszej dwójki. Dashiella pociągnęła za dłoń, dzięki czemu szybko do niej dołączył, a ja nareszcie mogłam oderwać się od lustra.
Z wielkimi plamami różu na polikach, spojrzałam na nieznajomą. Miała długie, lokowane blond włosy i przyciągające uwagę zielone oczy. Długie rzęsy pomalowane tuszem, poliki dokładnie przypudrowane różem. figura idealna, czarna sukienka obcisła, wysokie do kolan kozaki, o głowę wyższa ode mnie – liliputa. Skoro już opisaliśmy jej idealną twarz i sylwetkę, czas przystąpić do pytań. Kim ona do cholery jest i co tutaj robi z Dashiellem?
– Miałeś pomóc mi z sukienką – burknęła niezadowolona blondynka, zakładając ręce na piersi. Widziałam jak ukradkiem przygląda się mojej sylwetce. Było mi głupio. Byłam tak perfekcyjnie nieidealna i na dodatek stałam tu w różowej sukience.
– Sama ją miałaś znaleźć – warknął Davis, prychając na boku.
– Ale ty miałeś mi pomóc! –  oburzyła się dziewczyna, tupiąc nogą. – Ty ją w ogóle znasz? –  dodała szybko, spoglądając na mnie ukradkiem.
Blondyn zmierzył mnie obojętnym wzrokiem.
– Nie – odpowiedział, zakładając ręce na piersi. – To jakiś manekin, nie widzisz? Pokazuje jakich sukienek na siebie nie ubierać – dodał, uśmiechając się w diabelsko okrutny sposób. – Z tyłu przypomina trochę różową świnię, której brakuje ogonka, z przodu wygląda jak wieloryb, którego oblała wściekle różowa farba – skrzywił się.
Nieznajoma zachichotała się, ale zaraz odchrząknęła, pragnąc zachować powagę. Jej twarz wciąż była wykrzywiona we wrednym uśmiechu. Nie polubiłam jej. Sprawiała wrażenie, jakby była jedną z tych wytapetowanych lafirynd, które nabijały się z gorszych od siebie. Zaraz. Dlaczego miałam czuć się gorzej? To, że nie mam idealnego ciała, wzrostu, twarzy, charakteru i tysiąca znajomych na Facebooku, nie znaczyło, że jestem gorsza!
Nachmurzyłam się, czując, jak ogarnia mnie gniew. I to nie z powodu tego, co powiedział Dashiell, a z powodu osoby, która obok niego stała.
– Chodź, wybierzesz mi sukienkę, kochanie – zaszczebiotała. – W końcu idziemy razem na bal – mówiąc to, puściła mi oczko i chwyciła Dashiella pod ramię. Z niechętną miną, ale posłusznie, poszedł za nią.
                Rozdziawiłam buzię.
Byłam wściekła, a jednocześnie poczułam się... gorsza. Gdzieś w środku dotknęło mnie też ukłucie zazdrości. Zazdrości? Przecież Davis nie był moją własnością i nic mnie z nim nie łączyło. To jego sprawa z kim chodzi, kogo całuje, z kim wybiera się na bal i... że w ogóle wybiera się na bal.
Dopiero teraz się zdziwiłam. To naprawdę musiała być jego dziewczyna. Byli razem w sklepie z bielizną, nazwała go "kochanie", trzymała go za rękę, kazała mu wybrać sukienkę.
Zasunęłam wściekle zasłonę, przy okazji waląc pięścią w drewniany blok. Skrzywiłam się z bólu. Cudownie, przez balem narobię sobie jeszcze siniaków.
Ze złości kopnęłam czarną pufę, znajdującą się w rogu. I to również mi nie pomogło, bo zabolała mnie stopa.
Przeklęłam w duchu swoje wrodzone "sieroctwo", przy okazji tracąc i tak nikły zapał na kupowanie sukienek. Dashiell oraz jego kochanica zniechęcili mnie do tego. To był oficjalny koniec zakupów.
Zdjęłam różową sukienkę, rzucając ją wściekle w kąt przebieralni i założyłam na siebie czarną koszulkę z białym napisem oraz granatowe spodnie jeansowe. Cały stos wypożyczonych ciuchów wyniosłam z kabiny, gdzie od razu zaatakowała mnie ekspedientka, która zaoferowała, że je odwiesi.
Kiwnęłam głową z wdzięcznością i założyłam w chodzie kurtkę oraz czapkę i szalik. Beżowy plecak zarzuciłam na plecy.
Ostatni raz spojrzałam w tył, wymieniając z Dashiellem chłodne spojrzenia i z dziwnym bólem w sercu, tragicznym humorem i złością, wyszłam na zewnątrz. Ledwo powstrzymałam się od trzaśnięcia drzwiami.
Co z sukienką? Nic. Powiem mamie, że żadnej nie znalazłam, grzecznie oddam jej pieniądze i poproszę o pomoc dziewczyny, które mają multum takich sukieneczek w szafach. Na pewno jakąś dla siebie znajdę. Byle nie różową, żebym nie wyglądała jak świnia i wieloryb w jednym.
***
23 grudnia, dzień balu świątecznego.
Stanęłam przed lustrem i spojrzałam z niezadowoleniem w swoje odbicie, które nie tak dawno molestowałam w przymierzalni.
Sukienkę pożyczyła mi Lana. Dzień wcześniej odbyłyśmy koleżeńskie kolegium, które polegało na wybiegowym występie jednej modelki. Po dwóch godzinach niezgadzających się ze sobą widzów, nareszcie wszyscy zgodnie wykrzyknęli: "to ta sukienka!". Moja kreacja była czarna, atłasowa. Z przodu, bardziej po prawej stronie, znajdowała się średnich rozmiarów kokarda ze zwisającymi od niej zasłonami, zgrabnie kryjącymi moje niedoskonałe nogi. Ogon z cienkiego, przeźroczystego materiału, powiewał za mną, gdy szłam. Na plecach znajdowały się tylko dwa czarne paski materiału krzyżujące się ze sobą. Rękawki krótkie, delikatne, zwiewne niczym u motyla. Zapewne gdyby sukienka nie była w czarnym kolorze, mogłabym uchodzić za leśną nimfę.
Moje przyjaciółki zgodnie uznały, ze taka kreacja wymaga spiętych włosów. Godzinę temu, Danielle przyszła do mnie ze swoją lokówką i upiększyła moje dziko rozsypane kosmyki. Miałam falowany, koński ogon, a po bokach dwie, zwisające spirale. Wyglądałam całkiem dobrze.
Oczy podkreśliłam eyelinerem, użyłam odrobinę korektora, żeby cienie pod oczami częściowo się ukryły, a poliki przypudrowałam delikatnie bladym pudrem, odpowiadającym kolorytowi mojej skóry. Na koniec wysmarowałam usta delikatną, różową pomadką.
Uśmiechnęłam się do swojego odbicia w lustrze. Zapewne gdybym na co dzień tak o siebie dbała, przyciągnęłabym kilku przystojniaków. Ale ja zdecydowanie bardziej wolałam czuć się naturalnie. Luźne ciuchy i luźno rozpuszczone włosy, wcale mi nie przeszkadzały w życiu codziennym.
Zatańczyłam wokół własnej osi raz, żeby wprawić czarny ogon w ruch, a na końcu odeszłam z uczuciem triumfu. Powinnam spodobać się Matthiasowi.
Do czarnej kopertówki zaczęłam pakować wszystko, co niezbędne, czyli... ogólnie rzecz biorąc nic szczególnego.
Świetnie. Wyrobiłam się przed czasem.
Usiadłam na łóżku i przytuliłam do siebie białego misia. Mama twierdzi, że dostałam go kiedyś na urodziny od Dashiella. To były chyba czasy mojego gimnazjum. Niestety, nie pamiętałam tego. Być może z tego powodu, że nigdy nie był miły i poza urodzinami rok temu, nie podarował mi żadnego prezentu. Zresztą... ja też tego nie robiłam, mimo, że urodziliśmy się tego samego dnia (na szczęście nie roku).
Ostatnio gdy myślałam o młodym Davisie, czułam się... dziwnie. W jakiś sposób zabolał mnie fakt, że był z inną dziewczyną. Dlaczego? Byłam zazdrosna, bo wiedziałam, że całe życie tylko ja się obok niego kręciłam i tylko mnie do siebie dopuszczał? Bałam się, że całkowicie mnie znienawidzi i zostawi na rzecz jakiejś blond lalki? Przecież to jego życie. Zawsze wmawiałam sobie, że go nie obchodzę i że jest moim wrogiem. Dlaczego więc tak bardzo to przeżywałam?
Nachmurzyłam się. Nie podobała mi się perspektywa balu, również ze względu na to, że pojawi się tam Dashiell wraz ze swoją nową "zdobyczą". Wszystko inne zaczęło nagle być otoczką beznadziejności balu. Nie przejmowałam się już przemową, tym, że nie umiem tańczyć i nie znoszę takich zabaw. Był tylko Dashiell i bezimienna blondynka.
Rzuciłam misiem w kąt pokoju. Miałam dosyć tych rozmyśleń. Ja też przecież będę miała partnera i to nie byle jakiego. Matthias to uroczy chłopak.
– Lea, twój przyjaciel przyszedł! – dosłyszałam z dołu, radosny okrzyk mamy.
O wilku mowa.
Starając się uśmiechać, podwinęłam z gracją sukienkę, zabrałam kopertówkę i z bijącym sercem ruszyłam na dół. Byłam ciekawa jak zareaguje na moją przemianę Matt.
Schodząc po schodach, czułam się jak prawdziwa księżniczka. Chyba nie wyglądam tak źle. Mogłam uchodzić za ładną i zgrabną dziewczynę. Nawet mój stosunkowo niski wzrost nie przeszkadzał w tej wzniosłej chwili. W czarnych, nieużywanych dotąd szpilkach, schodziłam z gracją. I pewnie czułabym się tak wzniośle i wspaniale dalej, gdybym nie wywinęła orła. Matthias zdążył mnie złapać tylko w połowie, kolanami już byłam na ziemi. Oszczędził mi jednak bliskiego zderzenia twarzy z posadzką.
Zarumieniłam się i spojrzałam mu w oczy lekko zawstydzona. Nie chciałam, żeby to się tak skończyło. Czyżby dzień świątecznej porażki zaczął się od 23 grudnia?
– W porządku? – spytał z lekkim uśmiechem.
Kiwnęłam głową i z jego pomocą przeniosłam się do pionu.
Cóż, Matt na pewno nie przypudrował nosa, ani nie umalował ust, w końcu był mężczyzną. Jedyne co zrobił, to ułożył swoje włosy. No i zmienił ubiór, rzecz jasna. Pod rozpiętą kurtką widziałam białą koszulę i czarny krawat, dopasowany do mojej sukienki.
Uśmiechnęłam się. Rzeczywiście rozumieliśmy się bez słów.
– Przystojniak z ciebie – zaśmiałam się, próbując jakoś ukryć zażenowanie sytuacją.
– Z ciebie też – zażartował chłopak.
Walnęłam go mocno w ramię. Może normalna dziewczyna obraziłaby się o to, ale nie ja. Każdy wiedział, że jestem chłopczycą.
– Żartuję – roześmiał się szybko, patrząc prosto w moje oczy. Bladą dłonią odgarnął  mi z czoła kosmyk kasztanowych włosów. – Wyglądasz pięknie – szepnął. Brzmiał jak uwodziciel. Moje serce natychmiastowo na to zareagowało.
Kiwnęłam głową i odsunęłam się od niego, patrząc zażenowana w bok. Nie byłam gotowa na takie komplementy, choć gdybym mogła, z chęcią rzuciłabym się na niego i całego obcałowała. Tyle odwagi jednak nie miałam. Zresztą gdzieś w kącie czaiła się moja rozchichotana mama.
– Idziemy? – spytał radośnie Matt.
Ponownie kiwnęłam głową, oszczędzając gardło. Nie, żebym miała jakieś gardłowe plany na ten wieczór. Po prostu musiałam dobrze zabrzmieć na scenie, jako jedna z przewodniczących i organizatorek tej przedziwnej imprezy.
Nie spiesząc się, ubrałam ładny płaszcz i bordowy szal. Postanowiłam zrezygnować z czapki, żeby nie zniszczyć fryzury. Chyba dopiero teraz zaczynałam rozumieć wszystkie kobiety świata.
Pożegnana przez mamę, która zachwycała się nad moją urodą, oraz tatę, który patrzył groźnie z ciemnego kąta na Matthiasa, nareszcie wyszłam na zewnątrz. Całe szczęście, nie szliśmy dziś na piechotę. Matt podjechał po mnie autem. Jednak zanim do niego dotarłam, musiałam kilka razy zakopać się obcasem w śniegu.
Wciąż miałam przedziwne wrażenie, że coś się dzisiaj wydarzy, a moje życie znów okaże się porażką. Może powinnam przestać o tym myśleć? Ponoć człowiek sam przyciąga swoimi myślami nieszczęścia. Jeżeli coś sobie wmówisz, to najprawdopodobniej tak się stanie. Stop złym myślom. Będzie idealnie. Mam przy sobie Matthiasa, a więc nie obchodzi mnie Dashiell ze swoją blondynką. Poza tym będą tam jeszcze dziewczyny. Czego chcieć więcej? No, dobrze, może zamknięcia się w pokoju i myśli pozbawionych mrocznego blondyna. Ewentualnie Matta do kompletu, którego mogłabym całować całą noc.
Zachichotałam. Zaczynałam się zachowywać jak typowa nastolatka. Przerażało mnie to.
Matthias otworzył mi drzwi i zaprosił do środka.
W niedługim czasie, rozmawiając ze sobą na temat tego, co się wydarzy, znaleźliśmy się na miejscu. Z oddali huczała już świąteczna muzyka.
***
Sypiący ponad głowami sztuczny śnieg, kilka byle jak przystrojonych choinek, zimowy stół bufetowy, a na nim poncz, kilka smakołyków i ukryty pod spodem nielegalny alkohol z uczniowskiego przemytu. Setki barwnych sukien, mieszały się ze sobą na parkiecie, gdzie obecnie rozbrzmiewała techno podobna piosenka. Zawsze zastanawiało mnie jak ludzie mogą do tego tańczyć. Przecież tu nawet nie ma rytmu. Zostaje po prostu bezsensowne kiwanie się w dowolną stronę. Zawsze uważałam, że tańczyć do techno potrafią tylko i wyłącznie osoby, które nie posiadają czegoś takiego jak wyczucie rytmu, a jeżeli chodziło o muzykę, na szczęście zostałam obdarzona tą podstawową umiejętnością klaskania zgodnie z tempem innych ludzi.
Ilekroć Matthias chciał wyciągnąć mnie na środek, odmawiałam. Byłam sztywna i nie czułam tej zabawy. Moim kompanem była tylko szklanka nielegalnego whisky. Jak bardzo musiałam przypominać Dashiella, siedząc z boku i pijąc ten niewdzięczny, bursztynowy alkohol. Moje krzywe i zniechęcone spojrzenie było żywcem zerwane z niego.
Czy wspominałam już, że nie znoszę takich imprez?
Z cichym westchnięciem spojrzałam na Matthiasa, który co rusz był porywany przez jakąś dziewczynę do tańca. Powinnam być zazdrosna, ale nie byłam. Nawet nie było mi głupio z tego powodu, że wciąż siedzę przy stole w otoczeniu tylko i wyłącznie pustych krzeseł. Moje przedstawienie skończyło się na krótkiej przemowie organizatorki, teraz czekałam na koniec. Ale do końca było oczywiście daleko. Nie minęła nawet północ.
Moje myśli znów powróciły do Matta. Właśnie posłał mi przepraszające spojrzenie.
Uśmiechnęłam się delikatnie, machając obojętnie dłonią. Wcale mi nie przeszkadzało, że obraca się w kobiecym towarzystwie. Mój umysł dręczyło teraz coś innego, a mianowicie: Dashiell. Czy był tutaj? A jeśli był to czy z tą swoją blondynką? Tańczył? Nie, nie wyobrażałam go sobie na parkiecie, nie lubił tańczyć, jednak przy stole też nie siedział, od razu bym go zauważyła. Miał na sobie garnitur? Ostatnim razem widziałam go w nim, gdy kończył któryś rok w gimnazjum. Jego matka uparła się, że pośle go w upalny dzień w całym, odświętnym, nowym komplecie, bo przecież nie może się zmarnować, a Dashiell tak szybko rośnie! Był wtedy bardzo niezadowolony. Pamiętam, że wrócił bez marynarki i z podwiniętymi do góry spodniami, czerwony jak burak. Wyglądał śmiesznie. Teraz jednak, wyglądałby pewnie przystojnie.
Przestałam patrzeć się na Matta. Zniknął gdzieś w tanecznym tłumie.
Mieszając szklanką whisky w górze, zaczęłam rozglądać się wkoło za kimś innym. Alkohol szumiał mi trochę w głowie, to jednak był dobry sposób na pozbycie się stresu. Procentowe otępienie sprawiło, że nie czułam praktycznie nic, poza drobnym niepokojem, gdzieś na dnie serca. Żeby je całkowicie zlikwidować, powinnam wypić więcej.
Skrzywiłam się patrząc na dno szklanki z whisky. Nie, miałam już dosyć. Nie chciałam, żeby potem ciągnęli mnie po podłodze do domu. Narobiłabym rodzicom niezłego wstydu.
Odłożyłam szklankę na miejsce.
Dashiell, Dashiell, Dashiell. Ciągle on. Mój mózg chyba źle funkcjonował po wypiciu kilku procentów. Przecież powinno być odwrotnie. Matthias. To on tu ze mną przyszedł. To on powinien mi się podobać i zwracać moją uwagę. To jego powinnam chcieć pocałować. Z nim robić głupie rzeczy. Wcale nie myślałam, żeby robić to wszystko z chłodnym jak bryła lodu Davisem.
Walnęłam głową w stół i jęknęłam donośnie. Dlaczego opanowanie myśli było takie trudne?! A powiedziałby kto, że alkohol pozwala zapomnieć! W moim przypadku było zupełnie odwrotnie!
– Coś nie tak? – usłyszałam tuż nad uchem, przez co przeszły mnie ciarki.
Mój Romeo wrócił z parkietu. Gdy podniosłam na niego wzrok, dostrzegłam, że jest zarumieniony, a oczy świecą mu się w dziwny sposób. Czarny krawat był lekko przekrzywiony, na białej koszuli odbijały się czerwone usta. Dlaczego wydawał się być przerażony?
– Z tobą? Na pewno – odpowiedziałam ze znaczącym uśmiechem.
– To nie tak – jęknął chłopak, siadając obok mnie. – Cudem wyrwałem się tym napitym dziewczynom, serio. Jedna po drugiej zaczęły sięgać do mnie tymi swoimi napakowanymi ustami i...
Przerwałam mu śmiechem.
– Napakowane usta? Nie wiedziałam, że istnieje zestaw ćwiczeń na powiększenie mięśni ust.
– Patrząc na te blondynki, żałuję, że nie istnieje zestaw ćwiczeń na zwiększenie IQ.
Wymieniliśmy znaczące łobuzerskie uśmiechy. I w takich momentach najbardziej się rozumieliśmy. My dwoje przeciwko całemu złemu światu – pomyślałam ironicznie, a potem całkiem nieświadomie, zaczęłam ocierać chusteczką jego zaczerwieniony od szminki polik. Byłam teraz bardzo blisko niego. Czułam jego oddech. Wiedziałam, że patrzy mi prosto w oczy. Nie miałam tylko pojęcia dlaczego. Oczekiwał, że to ja popełnię zbrodnie pierwszego kroku? Co to, to nie, mimo wszystko jestem kobietą i mam swoją dumę.
– Myślę, że lepiej byłoby ci z moją szminką – zaśmiałam się i złożyłam krótki pocałunek na jego poliku. Miał być zachętą i równoczesnym pozwoleniem na głębsze, romantyczne działania.
Matthias uśmiechnął się szeroko, najwyraźniej rozumiejąc co to oznacza. Nie spodziewałam się jednak, że nagle gwałtownie chwyci mnie za dłoń i pociągnie w stronę parkietu.
Oniemiałam. Zrobił to specjalnie! Wykorzystał chwilę mojej nieuwagi, żeby w końcu, po wielu błaganiach porwać mnie do tańca!
– M-Matt! – pisnęłam, próbując zaprzeć się butami, co jednak niewiele dało. Obcasy były zbyt śliskie. W odpowiedzi usłyszałam głośny, radosny śmiech.
Era techno bitów minęła. Właśnie zaczął się jakiś rockowy kawałek – coś, co bardziej trafiało w moje gusta. Nie sprawiło to jednak, że się rozluźniłam. Wciąż byłam sztywna jak kołek, w otoczeniu wielu rozszalałych tańczących ciał.
Gdy z woli Matthiasa, stanęłam na środku sali, prawie natychmiastowo dostałam łokciem w bok. W tej chwili pojawiło się w mojej głowie pytanie: dlaczego zawsze to mi musi stać się jakaś krzywda?! Parkiet to nie miejsce dla mnie! To się źle skończy!
– Matt – jęknęłam bezradnie, gdy chłopak chwycił mnie za dłoń i okręcił wokół własnej osi. Próbował mnie w jakiś sposób przekonać do tańca.
– Jeśli zatańczysz ze mną choć jedną maleńką minutę, czeka cię nagroda – odpowiedział, starając się przekrzyczeć rockowe brzmienie gitar.
– Niby jaka? –  spytałam z zażenowaniem, próbując stąpać z jednej stopy na drugą. Tancerką to ja nie zostanę, zdecydowanie.
Matthias wyjął z kieszeni małą, pasożytniczą roślinkę, która spowodowała, że zrobiło mi się gorąco.
W naszym wielkim świecie istnieje kilka symboli, które nie potrzebują słów. Jednym z nich była jemioła – zapowiedź pocałunku, a może nawet i miłości.
Przez moment myślałam, że mój towarzysz żartuje, ale nic na to nie wskazywało. Nie chciałam mu patrzeć w twarz. Byłam zawstydzona. Zapewne na moich polikach widniały dwa wielkie rumieńce.
Zanim do czegokolwiek doszło, zaczęłam wyobrażać sobie scenę pocałunku, która mogła nastąpić zaraz po naszym nieudolnym tańcu. Czy to wina alkoholu? Matthias też trochę wypił, a procenty oddziałują na psychikę ludzi. Zazwyczaj powiadają jednak, że w stanie nietrzeźwości robi się takie rzeczy, których nie zrobiłoby się na trzeźwo, a które bardzo chcemy zrobić.
Nieprzerwanie patrzyłam na swoje kręte kroki. Byłam zażenowana i bałam się, że lada moment spłonę.
– Spójrz na mnie – powiedział Matt, unosząc palcem wskazującym mój podbródek. Spojrzał prosto w moje oczy i uśmiechnął się w ten swój uroczy sposób. Nie dziwiłam się, że wszystkie dziewczyny na niego leciały. Początkowo myślałam, że jest po prostu zwyczajnym chłopakiem. Nawet jego twarz zbytnio się nie wyróżniała. Szybko zmieniłam jednak zdanie. Owszem, z daleka wyglądał dosyć pospolicie, ale gdy stało się z nim twarzą w twarz, przystojniejszego typa na ziemi nie było. No, dobrze, może Dashiell był bardziej przystojny, ale nie rekompensował tym swojego okropnego charakteru.
Odwzajemniłam uśmiech akurat w momencie, kiedy muzyka przestała grać. Moje serce jak na zawołanie przyspieszyło swoje bicie.
Matthias przygarnął mnie do siebie ręką. Powolnym ruchem z błyskiem rozbawienia w oczach (w końcu jemioła była taka dziecinna), zaczął wyjmować roślinę z kieszeni. Już w niedługim czasie, zawisła nad naszymi głowami, wzbudzając wśród ludzi zgromadzonych wkoło szum. No, nieźle, jeszcze tego mi brakowało, żeby inni interesowali się moim pierwszym prawdziwym pocałunkiem.
Błękitne oczy Matta, powoli zaczęły się zamykać, usta lekko się rozchyliły, głowa znacznie przybliżyła. Tylko dlaczego ja się oddalałam?
Opanowała mnie dziwna panika, chciałam uciec, jak gdybym od tego pocałunku miała stracić dziewictwo. Ale było już za późno. Matthias nie był świadom tego, że uciekam. Był wręcz pewien, że tego właśnie chcę. Wcale mu się nie dziwię, dawałam mu wcześniej wyraźne znaki. To moja wina.
Dłoń obejmująca moją talię, przyciągnęła mnie do siebie jeszcze bliżej, uniemożliwiając mi ucieczkę. I nagle wszystko stało się dla mnie takie obojętne. Niech mnie całuje. To tylko pocałunek, prawda? Dashiell też to tak traktował, dlaczego miałabym być gorsza? Zetknięcie ust z ustami to wyłącznie niehigieniczne przekazywanie sobie zarazek, które nic nie wniesie do mojego życia. Czym się przejmować? Ludzie na co dzień się dotykają.
Czerwone usta Matta były już blisko mnie. Wiedziałam, że nie ucieknę, ale kto powiedział, że nie da się tego załatwić w inny sposób? Zbawienie okazało się bardzo bolesne i przy okazji zdumiewające. Z siłą pędzącego pociągu, zostałam pchnięta w bok. Jemioła upadła gdzieś na podłogę, tak samo jak ja, raniąc sobie przy tym kolana i robiąc dziurę w sukience przyjaciółki. Co za porażka. Słyszałam jak inni się ze mnie śmieją.
Zarumieniłam się i spojrzałam w górę. Matthias wydawał się być zdezorientowany, tak samo jak ja. Co innego mój uroczy przyjaciel, który pojawił się na parkiecie niespodziewanie, jak jakiś superbohater. Stał obok nas w luzackiej pozie z założonymi na klatce piersiowej dłońmi. Patrzył na mnie z góry, mrużąc groźnie oczy jak zawsze, gdy coś mu się nie podobało. Brązowe oczy błyszczały niebezpiecznie w świetle sztucznych lamp. Wyglądał jak niedoszły władca – brakowało mu tylko korony. No, cóż, już wiem co mu kupię na przyszłe urodziny.
Zastanawiałam się wcześniej, jak będzie wyglądał dorosły Dashiell w garniturze. Niestety, zapomniałam, że jest totalnym buntownikiem. W przeciwieństwie do innych, którzy byli dziś wystrojeni po uszy, on miał na sobie swoje zwykłe czarne spodnie i białą koszulkę. Włosy nawet nie zostały ułożone, chociaż niedawno musiał je obciąć. Ot, cały Dashiell. I na dodatek nikt się z niego nie śmiał. Dziewczyny leciały na takich buntowniczych przystojniaków. Kilka z nich chichotało na boku.
– Mój Boże! – usłyszałam znany mi już głos.
Blondynka, znajoma, dziewczyna, ktokolwiek, kto znał Dashiella i przyszedł z nim na bal, właśnie uklęknął przy mnie i chwycił za ramię, próbując przenieść moje ciało do pionu. Bardzo mnie to zdziwiło. Przecież jeszcze niedawno zdawała się mnie nienawidzić. Tak bez powodu.
– Stało ci się coś? – spytała, patrząc na mnie troskliwie.
– N-nie – mruknęłam lekko zdezorientowana. Dopiero teraz poczułam, że wszystko się we mnie gotuje. Przecież Davis znowu zniszczył jakiś ważny moment mojego życia! Do cholery! Dlaczego on zawsze pojawiał się tam, gdzie nie musiał i wszystko psuł?!
Już miałam otworzyć buzię, żeby na niego nakrzyczeć, gdy dziewczyna znowu się odezwała.
– Boże, przecież masz starte do krwi kolana, podarte rajstopy, no i ta dziura w sukience! – powiedziała głośno, wzdychając. Swawolną ręką otrzepała mnie z kurzu, którego było tu od groma. Następnie zarzuciła lokowanymi włosami w tył i spojrzała karcąco na blondyna.
– Ty kretynie! – krzyknęła, na co aż podskoczyłam, podobnie jak Matt. Tylko na Dashiella to nie zadziałało.
– Jak można tak traktować dziewczynę, która ci się podoba?!
Zatkało mnie. Tak samo jak i Matta. Blondynowi drgnęła tylko brew. Wyglądał, jakby tym razem coś go ruszyło.
– Musisz wybaczyć mojemu kuzynowi – odezwała się znowu blondynka, patrząc na mnie troskliwie. – Ma tak od dziecka, ale ty to chyba doskonale wiesz. Bawiłyśmy się z nim kiedyś razem.
Miałam ochotę wybuchnąć śmiechem. Jak mogłam być taka głupia! Przecież to kuzynka Davisa! Nadine Davis! Rzeczywiście ją znałam. Była kiedyś cały tydzień u tego kretyna, bawiłyśmy się wtedy razem. Piekielnie się zmieniła. Nie dziwię się, że jej nie poznałam. Makijaż i nowy kolor włosów potrafią zdziałać cuda.
– Nadine – westchnęłam. – Nie poznałam cię, przepraszam.
– Wiem, trochę się zmieniłam, schudłam i takie tam – zaśmiała się dźwięcznie. – Musisz mi przy okazji wybaczyć moje zachowanie w przymierzalni. Sama nie mogłam sobie ciebie przypomnieć. Dopiero potem zorientowałam się, że to przecież ta sama Leanne co przed laty! Ta sama Leanne, w której bujał się mój kuzyn!
Załamałam się. Dlaczego wszyscy to sobie wmawiają? Dashiell mnie nienawidził, do cholery! I chciał tylko zniszczyć moje życie! Czy to tak trudno dostrzec, zrozumieć?!
Spojrzałam na Matta, oczekując jakiejkolwiek pomocy, ale on odwrócił tylko wzrok. Czemu? Czy ja zrobiłam coś złego? A może bał się Dashiella? Uwierzył w tę głupią historyjkę z podobaniem się? Przecież to bujda!
Teraz złość ze mnie kipiała. Miarka się przebrała.
Gwałtownie podeszłam do mojego sąsiada, który właśnie zepsuł mi kolejny wieczór z życia i zamachnęłam się prosto w jego twarz. Dostał w policzek, na którym nawet nie pojawił się żaden czerwony ślad. On sam nie wydawał się być tym jakoś szczególnie zdziwiony, zupełnie, jakby się tego spodziewał.
Gdy już wyładowałam całą swoją złość, poczułam się nagle mała i bezradna. Oczy zaszły mi łzami i nagle zrobiło mi się smutno. Wpatrywałam się w niewzruszoną twarz Davisa, który tylko uniósł pytająco brew do góry. Czekał aż się odezwę.
Nadine gwizdnęła w reakcji na mój cios, a Matt wyprostował się jak naciągnięta struna od gitary – wyglądał, jakbym to jego walnęła w twarz. Wszyscy się na nas gapili. Czekali na kolejny mój ruch. Przecież życie innych było takie ciekawe! Szczególnie to, które na każdym kroku niszczył Dashiell Davis – diabeł mojego serca.
– Cieszysz się? – spytałam, zaciskając usta, żeby się nie rozpłakać.
– Nawet nie wiesz jak bardzo – odpowiedział chłodno, patrząc na mnie z góry jak ten pieprzony władca świata.
Znów zamachnęłam się na niego dłonią. Nie byłam już w stanie powstrzymać łez. Same pociekły mi wzdłuż policzków.
Davis był sprytniejszy. Chwycił za moją dłoń, nim dotknęła jego polika i ścisnął ją tak, jakby miał ją zaraz połamać. Syknęłam z bólu, ale nie próbowałam się wyrwać. Nie mogłam, nawet gdybym chciała.  
Blondyn spojrzał groźnie na ludzi, którzy nas otaczali. A gdy jego przerażająco mroczne spojrzenie nie dało skutku i wciąż się na nas gapili, postanowił zastosować bardziej drastyczne środki. Pociągnął mnie gwałtownie do przodu, mało mnie nie wywracając. Zdziwiłam się, ale nic nie mogłam zrobić. Bo chociaż wrzeszczałam wniebogłosy, żeby mnie puścił, to nie odnosiło żadnych skutków. Ciągnął mnie za sobą jak worek ziemniaków, a Nadine i Matt nie śmiali się mu sprzeciwić. Panna Davis wzruszała niewinnie ramionami i posyłała mi uśmiech w stylu: poradzisz sobie, zaś Matt uparcie odwracał wzrok i wyglądał na... zawiedzionego? Tak, zdecydowanie. Z czasem obydwoje zniknęli mi z oczu. Weszliśmy w tłum szarych ludzi w kolorowych sukienkach i zaczęliśmy się między nimi przepychać. Ja, żeby jakoś się wydostać, on, żeby brutalnie zaciągnąć mnie w upatrzone przez siebie miejsce. Przestałam się rwać i uznałam, że ustronne miejsce może być dobre ku temu, żeby wyładować na nim swoje emocje. Od myśli zgromadzonych w mojej głowie, znowu zaczęłam się gotować. Nie żałowałam, że go uderzyłam i z chęcią powtórzyłabym to jeszcze raz.
Nareszcie przedostaliśmy się do ciemnego holu, który prowadził do toalet. I tu stały jakieś rozchichotane tłumy, które zaczęły się nam przyglądać.  Dashiell zatrzymał się przed drzwiami do toalet tak gwałtownie, że prawie na niego wpadłam. Nad czym on się zastanawiał? Patrzył to na damską, to na męską, jakby nie wiedział kim jest i gdzie powinien załatwiać swoje męskie potrzeby. Po tym, że otwarł drzwi od damskiej, stwierdziłam, że może jego potrzeby nie są do końca męskie. Oczywiście nie twierdzę, że nie jest facetem. Przecież kąpałam się z nim nago w ogródku, gdy byliśmy mali. Chyba niczego mu nie ubyło, albo co gorsza: nie przybyło.
Zanim zdążyłam zaprotestować, zostałam wciągnięta do środka. Na szczęście nikogo tam nie było, co po pierwsze mnie zdziwiło – w końcu to damska, miejsce kobiecych ploteczek i spotkań z lustrem – po drugie: zaniepokoiło. Bo jeżeli ktoś nas tutaj razem zobaczy, źle to się skończy.
– C-co ty wyrabiasz?! – wykrzyknęłam piskliwie, obserwując, jak Dashiell wciąga mnie gwałtownie do jednej z ciasnych kabin.
Nie odpowiedział. Po prostu zamknął drzwi na zasuwkę i oparł się plecami o przeciwległą ścianę, wbijając we mnie swoje chłodne spojrzenie. Byłam tak zszokowana, że rozdziawiłam buzię. Nie wiedziałam co mam zrobić. Te kilka procentów, które w sobie miałam, nagle gdzieś wyparowało i świat stał się bardziej wyraźny.
Ja, Leanne Danell, znajduję się aktualnie w damskiej toalecie w college'u razem z Dashiellem Davisem, studentem wydziału obok. Co tu się do cholery dzieje?!
– Zamknij tą buzię, bo zapełnię zaraz tą pustkę – warknął.
Rozdziawiłam buzię jeszcze bardziej.
– Ty nawet nie zdajesz sobie sprawy z tego jak to brzmi – burknęłam.
– Może dlatego, że nie siedzę z mózgiem w podstawówce – syknął w odpowiedzi.
W jego zachowaniu było coś innego, coś nowego. Kręcił się w miejscu, wyglądał, jakby powstrzymywał unoszące się co rusz kąciki ust do góry. Był pijany?
– Dużo wypiłeś? – spytałam, unosząc brew do góry. Tylko tego mogłam się po nim spodziewać w obecnej sytuacji. W końcu kto zaciąga swojego wroga do damskiej toalety i zamyka się z nim w jednej z kabin? Kto próbuje powstrzymać uśmiech, jakby był wariatem stąpającym pomiędzy szaleństwem a normalnością?!
– Na pewno mniej o dwie i pół szklanki whisky z coca-colą niż ty – odpowiedział.
– Obserwowałeś mnie?
– Zawsze to robię.
Umilkłam. Miałam taki mętlik w głowie, że już nie wiedziałam co o tym wszystkim myśleć. Davis zachowywał się co najmniej dziwnie.
                – Słuchaj – zaczęłam z westchnięciem. – Ja wiem, że psucie mi życia jest cudownym zajęciem i że nie masz nic innego do roboty jak znęcanie się nade mną, ale nie musisz mnie stalkować na każdym kroku! – wykrzyknęłam oburzona, odrywając się od swojej części ściany. 
Co za zabawna sytuacja. Między nami był tylko otwarty klozet, skąd wystawały resztki papieru toaletowego. Całe szczęście, przynajmniej nie pachniało tak strasznie.
Dashiell nie odpowiedział. Uniósł tylko brew do góry. Postanowiłam więc kontynuować.
– Ja mam dosyć twoich głupich tekstów, twojej głupiej obecności, twarzy i... i tego wszystkiego co mi robisz! To nie jest fajne! Czasem chce mi się płakać!
– Przecież płaczesz – burknął od niechcenia blondyn.
Rzeczywiście. Jakaś tam łezka potoczyła się po moim poliku, ale tak naprawdę nic nie znaczyła. Przez Dashiella wylałam już zbyt wiele łez. Nie wiedziałam co takiego mu zrobiłam, że mnie nienawidził. Istniałam? To był wystarczający powód?
Davis urwał kawałek papieru toaletowego i podał mi go. Zagotowało się we mnie podwójnie. Romantyk się znalazł! Wyrwałam mu go z dłoni i starałam się nim w niego rzucić, ale nie miał zbyt dobrego lotu, bo już w połowie drogi wylądował na kafelkach w mokrej kałuży.
– Ja mam tego wszystkie dosyć! – wrzasnęłam. – Zgiń po prostu! Zostaw mnie w spokoju! Znajdź sobie inną ofiarę!
Już miałam otworzyć buzię, żeby kontynuować swoje wyzwiska, kiedy blondyn w mgnieniu oka znalazł się przy mnie i zatkał mi ją. Swoim dużym ciałem, przygniótł małą mnie do ściany. Jęknęłam boleśnie w jego dłoń. Już miałam zacząć się wyrywać, kiedy usłyszałam, że do toalety wchodzą jakieś dziewczyny. Natychmiastowo zbladłam. Jeżeli ktoś nas tutaj nakryje to po mnie.
Spojrzałam na Dashiella z wyrzutem, ale on jak zwykle był niewzruszony. Nie wiem co musiałabym zrobić, żeby go poruszyć. Sądzę, że nawet gdyby świat się kończył, on nie wyraziłby żadnych emocji. No, bo co? Wszyscy i tak umrzemy.
Zmarszczyłam czoło, gdy on patrzył mi chłodno w oczy. Ta sytuacja bardzo zaczęła przypominać mi tą z przymierzalni. Znowu byliśmy razem w ciasnym pomieszczeniu, a on przyciskał mnie do ściany i patrzył prosto w oczy. Teraz czułam się jednak inaczej niż wcześniej.
Dziwna fala gorąca zalała moje ciało. Zupełnie, jakby cała krew odpłynęła na długi czas z mózgu i znowu tam wróciła ze zdwojoną porcją. Dziwne. Nigdy się tak nie czułam. Serce biło mi tak szybko, że lada moment mogło wypaść na podłogę lub prosto do toalety (gdzie zapewne spłukałby je Dashiell). Czułam dziwne podekscytowanie. Nie, żeby jarała mnie ta sytuacja. Ot, po prostu jakiś chłopak (którego znam całe życie) przyciska mnie do ściany i zatyka usta, jakbym była ofiarą gwałtu. Na dodatek patrzy mi głęboko w oczy, jakby chciał zgłębić wszystkie zamknięte w mojej duszy tajniki. Jego brązowe oczy błyszczały. Nie łzami. Wyglądał tak, jakby za dużo wypił, albo czymś się naprawdę uradował, ale czym? Moją obecnością? Dobre sobie.
Wciąż patrząc sobie prosto w oczy, nasłuchiwaliśmy głosów. Jakieś rozchichotane dziewczyny opowiadały sobie coś pół szeptem.
– Takie ciacho! Matko, dziewczyno, brałabym!
– Nie podniecaj się tak, bo szminką wyjeżdżasz za usta!
– No, powiedzcie, że wam się nie podoba!
– Pewnie, że podoba! Wycałowałabym go!
I znów te chichoty, od których aż miałam ochotę przewrócić oczami (na szczęście nie zwymiotować). Niech one sobie już pójdą.
Dashiell wziął rękę z moich ust, ale wciąż patrzył mi się prosto w oczy, jakby był w transie. Nie dziwię mu się. Ja też nie mogłam oderwać od niego oczu. Między nami był jakiś magnes, który nas do siebie przyciągał. Czułam, że to się może źle skończyć.  
Chichoty dziewcząt były coraz cichsze. A może to tylko reakcja mojego mózgu? Istniało wielkie prawdopodobieństwo, że osobami, które stały przed kabiną, były moje koleżanki z college'u. Gdyby mnie nakryły w toalecie, mój imidż raz na zawsze zostałby zniszczony. Bo przecież kto by mi uwierzył, że po prostu tu stoję i opieprzam mojego „przyjaciela”? Raczej nikt. Jest tysiąc innych miejsc wkoło, które byłyby ku temu dobre. W toaletach robi się inne rzeczy. Poczynając od załatwiania potrzeb fizjologicznych, a nie kończąc na tych, które dzieją się zawsze w trakcie grubych imprez.
Chyba powoli zaczynałam żałować, że się tu zjawiłam.
Podskoczyłam lekko do góry, gdy poczułam chłodną dłoń na swoim udzie. Zrobiłam wielkie oczy i spojrzałam w obojętną twarz Dashiella, który nawet się nie drgnął. Miał zmrużone oczy i minę, jakby nie patrzył na mnie, a gdzieś wgłąb mnie. Na dodatek mnie obmacywał. Dashiell Davis dotykał jakąś dziewczynę i byłam nią ja.
Spłonęłam rumieńcem, próbując jakoś odepchnąć jego dłoń. Niech sobie niczego nie wyobraża. Nie zamierzałam być ofiarą gwałtu w kabinie, gdzie załatwia się proste potrzeby! Rozumiem, że nie na co dzień kogokolwiek dotykał, chyba, że siebie samego, ale nie musiał tego praktykować na mnie!
Dłoń wciąż trzymała się nogi, nie reagując na moje drobne ciosy. Zacisnął ją na udzie tak mocno, że nie powstrzymałam się od jęku bólu. Przecież będę miała siniaki, kretynie!
Dashiell wyglądał teraz na odrobinę zbitego z tropu, choć... rzeczywiście, to brzmi dosyć dziwnie. Miał zmarszczone czoło, zaciśnięte usta i minę, jakby za chwilę miał umrzeć.
Dziewczęce głosy umilkły. Nie w sposób było nie usłyszeć mojego bolesnego jęku. Na pewno się zorientowały, że ktoś tu jest. Długo milczały, ale w końcu zaczęły między sobą szeptać. Ich przyciszonym rozmowom, towarzyszyły stukoty obcasów. Szły w stronę drzwi. Już po chwili zatrzasnęły się za nimi.
Spojrzałam karcąco na Dashiella, chcąc otworzyć buzię, ale nie pozwolił mi na to. Zachował się tak gwałtownie, że oniemiałam. Chwycił mnie za ramię, przycisnął mocno do ściany, wplótł brutalnie swoją dłoń w moje włosy i przyssał się do moich ust jak pijawka. 
Początkowo próbowałam się wyrwać, ale był dla mnie zdecydowanie za silny. Nie miałam z nim szans. Czy to mogło podchodzić już pod molestowanie seksualne?
Próbowałam coś powiedzieć między tymi gwałtownymi, podejrzanymi pocałunkami, ale on tylko syknął:
– Zamknij się.
I całował mnie jeszcze mocniej.
Przestałam się wyrywać. Stałam się jak bezwładna kukła w jego ramionach. W głowie mi szumiało, tylko nie wiem czy od alkoholu, czy z powodu obecności Dashiella. Wszystko nagle zniknęło. Dopiero teraz zdałam sobie sprawę z tego, co robię. Zaczęłam odwzajemniać jego zachłanne pocałunki. Widząc moją zachętę, Davis podniósł mnie do góry. Pisnęłam głośno, kompletnie się tego nie spodziewając. Domyślałam się, ze mój wzrost przeszkadzał mu w całowaniu. Cały czas musiał się pochylać i być w niedogodnej pozycji. Teraz byłam na równi z nim.
Co za dziwna sytuacja. Czułam na swoim tyłku jego dłonie i na dodatek obejmowałam go nogami w pasie. Powinnam czuć się zażenowana, ale tak nie było. Przynajmniej chwilowo.
Zarzuciłam mu ręce na szyję i sama, niczym zachłanne zwierze, przyssałam się do jego ust. Czułam, jak kąciki ust drgają mu w lekkim uśmiechu. A może mi się zdawało?
Co takiego miał w sobie Davis, że bezpowrotnie porwał mnie w otchłań i nakazał robić to, czego sam pragnie? Nagle jego pasja stała się moją pasją. Jego ciało moim. Poliki płonęły mi z zawstydzenia, a jednak wciąż go całowałam i to z coraz większą tęsknotą.
Tęsknotą? To nie tak miało być. To nie tak się miało skończyć. Przecież siebie nienawidziliśmy, prawda?
Cisza w mojej głowie zaczęła odsłaniać nową prawdę.
To wcale nie była nienawiść. My naprawdę siebie pragnęliśmy.
Mały włos, a procenty w mojej krwi zaczęłyby przejmować nade mną kontrolę. Już chciałam krzyczeć mu w twarz, że go kocham, ale czy tak naprawdę było? To mogła być chwila, to mógł być moment. Gdy nareszcie się od siebie oderwiemy, magnetyczny czar pryśnie. 
Ostre jak brzytwa paznokcie, zaczęłam wbijać mu w tył głowy, a on nawet się nie skrzywił. Kąsałam go teraz niecierpliwie w kąciki ust i przyjmowałam namiętny atak na swoją dumę. Gdyby teraz któreś z mojego rodzeństwa spojrzało na to jak całuję się z Dashiellem, zapewne zaczęliby jęczeć i uciekać, krzycząc: jakie to ohydne, wyrabiać takie rzeczy z językiem i tak wymieniać się śliną! Lea, przestań! –  mój umysł sam zdawał się to krzyczeć, ale ciało nie słuchało. Było mi miło i ciepło, nie chciałam tego kończyć. Równocześnie coś mi podpowiadało, że to ostrzeżenie przed czymś głębszym. Czymś, czego nie chciałam. Uświadomiła mnie o tym dłoń Dashiella, kierująca się pod sukienkę. Niewiarygodnie szybko otrzeźwiałam.
– Starczy – powiedziałam zażenowana, patrząc w bok i kładąc dłonie na jego klatce piersiowej. Davisowi się to nie spodobało, próbował do mnie przylgnąć, ale ostatecznie się poddał i opuścił mnie na dół. Stary, chłodny sąsiad powrócił. Znów opierał się o ścianę toalety i spoglądał w bok, niczym obrażona, mała dziewczynka. Bo co, bo nie pozwoliłam mu się przelecieć? Jeszcze tak nisko nie upadłam!
Poprawiłam podartą i zmaltretowaną sukienkę swojej przyjaciółki, dokonując w głowie kalkulacji jej zwrotu. W głowie wciąż jeszcze szumiało mi od namiętności. Gdzieś w tle słyszałam chichoty, choć równie dobrze to mogły być chochliki w mojej głowie, które się ze mnie śmiały.
Dałam się ponieść. Żałuję. Żałuję? Chyba jednak nie było mi z tym źle tak, jak oczekiwałam. Muszę przyznać, że Dashiell dobrze całował.
Jęknęłam bezradnie i kucnęłam na kafelkach, zakrywając dłońmi twarz.
– Nie, nie będzie z tego dzieci – powiedział ironicznie Dashiell, prędzej próbując mnie zdołować niż pocieszyć. Właśnie się ze mnie nabijał.
– Wystarczy mi jedno, wielkie dziecko, które stoi przede mną – jęknęłam bezradnie.
– Dziecko by cię nie uniosło.
Nie miałam siły na dalsze kłótnie. Po prostu podniosłam się do góry i otworzyłam kabinę. Potrzebowałam świeżego powietrza, potrzebowałam przemyśleń, wolnej przestrzeni i samotności.
Wychodząc, dobrałam się do umywalki. Musiałam przepłukać rozpaloną z zawstydzenia twarz. Moje odbicie w lustrze było czerwone, oczy dziwnie błyszczące, włosy roztrzepane. Wyglądałam, jakbym dopiero co odbyła stosunek w kabinie toaletowej, chociaż tak naprawdę wciąż byłam dziewicą i nie wiedziałam jakie to uczucie być po stosunku. Strzelałam jednak, że właśnie takie.
Przeszły mnie ciarki. Nawet nie chciałam patrzeć w tył na Dashiella, który opierał się teraz o ścianę z miną a'la: przecież nic nie miało miejsca, ja tu tylko stoję.
Tak, fajnie się z nim całowało, ale miałam chwilowo dosyć jego obecności. Chwilowo? Na kilka następnych dni. Pewne rzeczy muszę przemyśleć.
Zostawiając pana rozpalonego (już nie chłodnego) w spokoju, oderwałam się od umywalki i krętym krokiem wyszłam z łazienki. Uderzyła mnie zimowa fala chłodu. Akurat ktoś wychodził z budynku, dlatego wietrzysko wkradło się do środka. Byłam już zmęczona. Chciałam wziąć swoją bluzę i po prostu stąd wyjść, nie powiadamiając nawet Matthiasa. Bałabym się, że rozczyta z wyrazu mojej twarzy coś, co będę chciała przed nim ukryć. Poza tym mógł się dopytywać gdzie byłam razem z Dashiellem i co się działo. A ja nie znosiłam pytań.
Z przystanku obok, co 15 minut odjeżdżał autobus, nie muszę więc nikogo męczyć o podwiezienie. Wrócę sama, oprę głowę o chłodną szybę, zamknę oczy, może nawet zasnę i obudzę się z daleka od miasta własnych myśli. 
Pocierając ramiona, ruszyłam w stronę wielkiej sali balowej. Zewsząd słyszałam chichoty ludzi, którymi zbytnio się nie przejmowałam. O tej godzinie wszyscy się śmieją, nawet z głupot. Tylko dlaczego wszyscy siedzieli w telefonach? Rozumiałam, że to era smartfonów i elektronicznych gadżetów, ale na balu ludzie powinni się bawić, tańczyć, skakać, całować... No, dobrze, może z tym ostatnim przesadziłam, bynajmniej widok nadmiernej ilości smartfonów wkoło mnie, zaczął przerażać. Już nie byłam obojętna na tłumy. Zaczęłam ich obserwować. To znaczy początkowo ich telefony, potem same twarze. Miałam jakieś dziwne wrażenie, że wszyscy szepczą coś między sobą i patrzą na mnie. Dziwnie się z tym czułam. Wiem, byłam trochę roztrzepana, makijaż mógł mi się odrobinę rozmazać, no i na dodatek podarła mi się sukienka, ale chyba nie było ze mną tak źle? Może jednak było.
Im dalej szłam, tym coraz głośniej było. Ludzie schodzili mi z drogi, jakbym miała zarazić ich jakimś śmiertelnym wirusem. Z ich ust padały obraźliwe słowa. Coś jak: „ohyda”, „obrzydliwe”, „nie wierzę w to”, „dziwka”.
Lekko zdezorientowana spoglądałam w dół. Naprawdę było coś nie tak z moim wyglądem? Czy może ze mną samą? Teraz byłam już pewna, że ludzie gadają o mnie.
– Lea! – dosłyszałam znajomy, przyjacielski okrzyk. Z tłumu wybiegła Lana. Ona również trzymała w ręku telefon. Minę miała trochę zaniepokojoną.
– Wiesz – zaczęła niepewnie, pochylając się ku mnie i obejmując mnie ramieniem. Odprowadziła mnie pod samą ścianę, jakby bała się, że lada moment zemdleję. – Chyba coś wymknęło ci się spod kontroli. I nie, nie mówię o tym, co zrobiłaś, bo jestem szczęśliwa. Mówię o tym, kto to widział.
Zbladłam.
Czy ktoś widział jak całowałam się z Dashiellem w damskiej ubikacji?
– O czym ty mówisz? – spytałam z szybko bijącym sercem, patrząc w oczy przyjaciółki.
Lana milczała chwilę z kamienną miną, ale w końcu się złamała.
– Przepraszam.
Przekazała mi swój telefon w dłonie. Przyjęłam go, lekko drżąc z niepokoju.
Pierwsze co rzuciło mi się w oczy to niebieskie tło z białym znakiem "f". Facebook, a skoro on, to nie zapowiadało się nic miłego.
Zjechałam w dół i mało oczy nie wypadły mi z orbit.
Gdy większość zdjęć rozmazuje się przy okazji ruchu i ciemnych miejsc, tak to, było jak na złość idealnie wyraźne. Przedstawiało białą toaletę, skrawek mokrego papieru toaletowego na kafelkach oraz mnie i Dashiella, w momencie, kiedy trzymał mnie już za tyłek, podniesioną w górze. Całość wyglądała tak, jakbyśmy się w rzeczywistości nie całowali, a po prostu uprawiali seks.
Serce stanęło mi w miejscu. Cała krew odpłynęła z głowy. Zrobiło mi się słabo i niedobrze. Miałam ochotę zwymiotować pod nasze stopy. Nie wiedziałam co ze sobą zrobić.
To te plotkary z toalety. Kiedy pisnęłam, musiały się zorientować, że ktoś siedzi w kabinie. Udały, że wychodzą z łazienki, a tak naprawdę wciąż tam były i obserwowały. Ba, że obserwowały. Byłam tak zajęta całowaniem Dashiella, że nie widziałam nawet, jak ktoś robi zdjęcia, choć przecież słyszałam "urojone" chichoty.
– Wszystko w porządku? – spytała niepewnie Lana. – Znaczy... wiem, że nie jest w porządku, przepraszam, to głupie pytanie.
Drżącą ręką, przewinęłam stronę Facebooka w dół, a zrobiłam to intuicyjnie i z przyzwyczajenia. Może słusznie, może nie, zobaczyłam jednak coś jeszcze gorszego.
Kliknęłam  na filmik, aby tylko się upewnić i zobaczyć jak wielką skompromitowaną idiotkę z siebie zrobiłam. Po dziesięciu sekundach po prostu go wyłączyłam. Nie mogłam tego oglądać. Przejeżdżałam wzrokiem po trzydziestu uwłaczających komentarzach, głoszących: „nie spodziewałem się tego po niej”, „kto by pomyślał”, „puszczalska dziwka”, „pieprzyć się ze studentem w kiblu!”. Czytałam, coraz bardziej bladłam i byłam bliska płaczu. Lana widząc mój wyraz twarzy, wyrwała mi telefon z dłoni. Dopiero teraz spostrzegłam, że trzymałam we włosach rękę, mało ich nie rwąc.
Spojrzałam na ludzi, którzy zaczęli wytykać mnie palcami, wyzywając i śmiejąc się ukradkiem. Połowa była rozbawiona, połowa zniesmaczona, ale najbardziej zabolał mnie widok Matthiasa, który jako jedyny nie trzymał telefonu w dłoni. Jego mina wskazywała jednak na to, że o wszystkim wie. Spoglądał na mnie z samego środka sali z dziwnie smutnym, a zarazem zniesmaczonym uśmiechem. Wyglądał, jakby chciał coś powiedzieć, ale milczał, nawet nie ruszając się o krok. Nerwowym ruchem dłoni przeczesał włosy, jak miał to w swoim zwyczaju. Zdawało mi się, że chce podejść, ale ostatecznie zrezygnował. Potrząsnął ledwo widocznie głową, a potem zniknął w tłumie. Wyraz jego oczu mógł mówić tylko jedno.
"Złamałaś mi serce".
Lana szeptała do mnie coś z boku, najwyraźniej próbując mnie pocieszyć, z oddali biegła do mnie grupa moim przyjaciółek. Chciałam wszystko rzucić i uciec. Miałam gdzieś to, że została tu moja torebka, że została bluza, kurtka. Po prostu chciałam zwiać, zniknąć raz na zawsze z tego miasta, uniknąć wszystkich tych złowrogich spojrzeń i wstydu, który teraz ściskał mnie w piersi. Nie obchodziło mnie to, że z grzecznej dziewczynki wyrosłam w ciągu tego balu na niegrzeczną kobietę. Nie obchodziły mnie pocałunki, które były przecież miłe i ciepłe. Nie obchodził mnie Dashiell, który do tego wszystkiego doprowadził. Nie obchodziło mnie już tak naprawdę nic, poza tym, że rodzice się na mnie zawiodą. Oczami wyobraźni widziałam ich karcące spojrzenia i zawiedzione miny. Kręcenie głową podobne do Matthiasa, przedrzeźnianie rodzeństwa, szlaban, zawieszenie w nauce... wszystko, co złe. Byłam zrozpaczona. Nie panowałam już nad łzami.
Gdy biegłam do wyjścia, beczałam już jak małe dziecko, któremu jakiś dorosły zabrał zabawkę. Chyba nigdy w życiu nie czułam tak wielkiego wstydu. I na dodatek przyniosłam go całej ułożonej rodzinie Danellów. 
Miałam ochotę po prostu umrzeć, zakopać się pod ziemię lub też cofnąć czas jakąś magiczną siłą, ale żadna z tych rzeczy nie była możliwa. Na pierwszą nie miałam odwagi i sposobności, na drugiej łopaty, trzeciej mogłam się spodziewać tylko w powieściach fantasy, a nie w życiu codziennym. A jak wiadomo, życie codziennie często bolało.
Byłam już blisko drzwi wyjściowych, prawie sięgałam do nich dłonią, gdy ktoś nagle chwycił mnie w mocnym uścisku za ramię, przyciągnął do swojego boku i zaczął prowadzić znów w kierunku całego tego zamieszania.
Chlipiąc niczym małe dziecko, spoglądałam na Dashiella, który był jak oaza spokoju, wśród płonących pochodni. Wyglądał tak, jakby chłodem siły mentalnej miał ugasić całe tłumy ognia. Byłam dla niego pełna podziwu. Ja, w przeciwieństwie do niego, byłam krucha i od razu złamałam się od środka. On szedł, twardy jak skała, przyjmując leciutkie ciosy na siebie. Jak on to robił? Przecież sam powinien być załamany naszym zdemaskowaniem. A jednak, miał to zupełnie gdzieś. Nie pytałam go o to, dlaczego znów wciąga mnie w to wielkie bagno nieporozumienia. Po prostu prowadził mnie, mocno ściskając za ramię i obejmując. Pierwszy raz szłam z nim w taki sposób. Dashiell nigdy mnie nawet nie przytulił (poza sytuacją w ubikacji).
Nagle poczułam jakąś przedziwną nutę wdzięczności i ciepła. Zupełnie tak, jakby moje serce okrywające się zimnem, zalała nagła fala gorąca. Przy nim czułam się zadziwiająco bezpieczna.
Nim zorientowałam się, co robi Davis, on, zdołał już zaciągnąć mnie na scenę. I całe gorąco znów odpłynęło z mojej głowy. Zapewne byłam teraz blada jak kreda. Trzymałam się na nogach tylko dzięki mocnemu uściskowi mojego wrogiego przyjaciela, który stał przed mikrofonem.
Spoglądałam na niego z lekko rozwartymi w zdziwieniu ustami, nie wiedząc, co robić.
– Zamknąć się – zagrzmiał chłopak do mikrofonu. Na samo brzmienie jego głosu, przeszły mnie ciarki. Teraz wolałam uciekać niż stać z nim ramię w ramię.
Ludzie jak za pomocą magicznej różdżki umilkli i zaczęli wpatrywać się w tego przerażająco chłodnego gbura. Wyczekiwali, co takiego do powiedzenia ma „ruchacz kibli” – jak już ktoś zdążył wykrzyknąć. I niech się cieszy, że Dashiell go nie dostrzegł, inaczej zabiłby go na miejscu.
                – To – zaczął, ukradkiem na mnie spoglądając – Moja przyszła żona.
Zatkało mnie i na chwilę straciłam dech. Do czego on zmierzał i po co to mówił?! Tłumy najwyraźniej również były lekko skonsternowane.
– Spodziewamy się dziecka – kontynuował, po chwili ciszy.
Tym razem poczułam, jak grunt osuwa mi się spod nóg. Zbyt wiele szokujących zdarzeń i słów jak na jedną noc, zdecydowanie. Na szczęście Davis poczuł jak tracę władzę nad ciałem i przytrzymał mnie mocniej, nie pokazując światu, że coś jest nie tak. Był perfekcyjnym aktorem, choć do tej pory nie miałam o tym pojęcia.
– Dziękuję, udławcie się świętami – zakończył z chłodem w głosie, który zmroził całą salę. A potem jak gdyby nigdy nic, odłożył mikrofon i zszedł wraz z ledwo trzymającą się podłoża mną, ze sceny. Naprawdę nie wiedziałam co powiedzieć. Nie wiedziałam też, co się dzieje w drodze powrotnej do miejsca, skąd zostałam wyrwana na scenę. Ludzie chyba byli zdziwieni, bo nikt nic nie mówił. Ja wciąż gapiłam się w nasze nierówno stąpające po podłożu stopy. No, cóż, trudno o to, aby równo stąpały, skoro Dashiell mierzy prawie 190 cm a ja 150 kilka. Byłam przy nim jak liliput. Z tłustym dupskiem – jak to lubił powiadać.
Dopiero gdy wyszliśmy na chłodny dwór, poczułam, że powracam do życia. Cała słabość odpłynęła ze mnie, podobnie jak szok. Łzy na moich policzlacj były już prawie wysuszone.
– Co, zatkało? – spytał Dashiell, cicho prychając. Najwyraźniej był zdenerwowany.
– Trochę – stwierdziłam piskliwym głosem. – Wiesz, nagle się dowiedziałam, że jestem zaręczona i spodziewam się dziecka. Nie sądziłam, że po tym co się stało w ubikacji, tak szybko to nastąpi.
Lekko ironizowałam, ale lubiłam to przy nim robić. Rozumiał mój sarkazm.
Myślałam, że Dashiell coś odpowie, ale zamiast tego, uśmiechnął się w niepodobny do siebie sposób. Lekko, prawie niewidocznie. Tak, że jego czoło też się rozchmurzyło. Zazwyczaj było przecież nachmurzone i groźne. Uśmiech dodawał mu łagodności. Tylko dlaczego ani razu na mnie nie spojrzał? Wydawało mi się, że gdy jesteśmy blisko, on nagle uciekał, nie tylko wzrokiem, ale także ciałem i duszą.
– Gdzie teraz pójdziemy? – spytałam niepewnie, wciąż przyglądając się jego twarzy.
– Do domu – burknął chłopak od niechcenia.
Nie zaczynałam już nowego tematu. Chciałam po prostu paść na łóżko jak martwa i usnąć, zapominając o 23 grudnia i o tym, że moje życie to porażka, jak każdego roku przed lub w trakcie świąt.
Idąc chodnikiem, milczeliśmy. Chłód atakował moje prawie gołe ramiona, ale wiedziałam, że nie jestem sama. Dashiell też nie miał na sobie żadnej kurtki. Jedynym sposobem, jaki znalazł na ogrzanie to pocieranie mojego ramienia, które wciąż przy sobie trzymał. Doskonale wiedziałam, jak skończy się taka przechadzka. Chorobą.
Podróż do domu zajęła nam pół godziny i tak naprawdę wcale nie była podróżą do domu. Dashiell kazał mi poczekać przy jednej z ławeczek skrytych w parku przed domem naszych sąsiadów, Collinsów. Czekałam. A on w mgnieniu oka zjawił się z dwoma kocami i kubkami gorącej czekolady. Byłam pod wrażeniem tego jak się zachował. Właśnie okazał miłosierdzie. Minę jednak wciąż miał tak samo chłodną. Kocem też mnie nie okrył. Po prostu mi go rzucił. Czekoladę w czerwonych kubkach z Mikołajem, położył na ławeczce. Parowało z nich przyjemne gorąco i wprost nie mogłam się doczekać, aż się nią rozgrzeję.
Usiedliśmy na odśnieżonej ławce, przykrytej od góry iglakami. Nie wiem co mnie opętało, może to duch romantycznych świąt i resztki alkoholu, które wciąż się gdzieś we mnie tliły. Założyłam szeroki koc na nas oboje. Patrzyłam przy tym na Dashiella, chcąc rozczytać z jego twarzy co o tym myśli. Nie patrzył mi w oczy i milczał jak zaklęty.
Przysunęłam się do niego tak, że stykaliśmy się teraz ramionami. Davis po pewnym czasie zarzucił na nas drugi koc. Teraz było mi przyjemnie ciepło, choć nic nie mogło pobić ciepłego ramienia blondyna. No i czekolady pachnącej cynamonem.
– Czemu akurat tu? – spytałam cicho, wpatrując się w zwisającego z drabiny sąsiada, który 23 grudnia postanowił powiesić lampki wokół swojego domu.
– Bo nie chciałem żadnych świadków – burknął w odpowiedzi Dashiell.
Gdy na niego spojrzałam, podnosił kubek do ust. Oczy miał zamknięte, jakby czerpał z tego przyjemność. Poszłam więc za jego śladem. Czekolada rzeczywiście koiła oziębiony organizm.
Nie chciałam pytać co miał na myśli przez świadków. Zapewne powiedziałby, że chce mnie właśnie zabić i zakopać w śniegu, którego dookoła było pełno. Za co? Pewnie za istnienie.
Zamknęłam oczy i oparłam głowę na jego ramieniu, niczym się nie przejmując.
– Zimno ci jeszcze? – usłyszałam cichy głos w oddali.
Uśmiechnęłam się pod nosem. Dashiell Davis wykazywał się niesamowitą troskliwością, mimo tego, że wciąż brzmiał i wyglądał jak władca śnieżnych zawieruch.
– Zimno.
– Rozgrzać cię?
Otworzyłam jedno oko i spojrzałam na niego. Właśnie uśmiechał się łobuzersko, zupełnie, jakby coś planował.
– Masz zamiar wylać na mnie swoją gorącą czekoladę? – spytałam.
– Mogę na ciebie wylać coś innego – zironizował.
– Niby co takiego? – zaśmiałam się.
– To, co leje się z mojej dziury w sercu.
– Wydaje mi się, że już dawno na mnie kapie. I ma bardzo ładną nazwę.
– Nienawiść.
Uszczypnęłam go wrednie w łokieć.
Mimo wszystko go nie znosiłam. Zero w nim uczuć. A jak już to były bardzo głęboko ukryte.
Dziwne. Jeszcze czterdzieści minut temu płakałam i przeżywałam kryzys, myśląc o tym, co pomyślą rodzice, kiedy zobaczą ten filmik, a na pewno go zobaczą za pośrednictwem mojego rodzeństwa. Teraz miałam to nagle gdzieś. Wszystko odpłynęło w dal, bo nie byłam sama, bo wyciągnął mnie z tego bagna ktoś, kto...
Uśmiechnęłam się do siebie. Wcale nie potrzebowałam kilku dni, żeby przemyśleć to, co czuję. Mój umysł celowo skierował się w stronę Matthiasa, gdyż doskonale zdawałam sobie sprawę z tego, że Dashiell mnie nienawidzi i nie mam co liczyć na większe uczucia z jego strony. Wszystkie jego słowa bolały ze zdwojoną siłą, a pocałunek z kwietnia namieszał mi w głowie, bo coś do niego czułam. Było mi przykro z powodu Nadine, która za nim chodziła i każda rzecz na mojej drodze kojarzyła mi się z nim tylko z tego jednego, prostego powodu. Jak niewiele trzeba, by zrozumieć prawdę, która czasami jest bliżej niż sądzimy.
Owszem, będzie mi szkoda Matthiasa, w końcu sama zawróciłam mu w głowie, ale sądzę, że po tej sytuacji całkowicie się do mnie zrazi i szybko znajdzie sobie nowy obiekt westchnień, w końcu tyle dziewcząt się obok niego kręci. Nie byłam dla niego. Byłam dla Dashiella. Tego irytującego kretyna, który znał mnie od urodzenia.
W ciszy przyglądaliśmy się panu Collinsowi, który mało nie spadł z drabiny, próbując zawiesić lampki na krańcu dachu. Dopadło mnie nagłe współczucie. Był już starszym panem, który dzielnie dawał sobie rady z przeciwnościami losu. W tym przypadku: ze świątecznym, świecącym w ciemnościach wężem. Miałam ochotę mu pomóc, ale byłam tak zmarznięta i zmęczona, że nie byłam w stanie się ruszyć. Ramię Dashiella przyjemnie grzało mój policzek.
Długo siedzieliśmy w milczeniu. Z oddali wyglądaliśmy jak zatraceni w sobie kochankowie.
Czekolada została wypita, z nieba zaczęło lekko prószyć, koc na szczęście skutecznie chronił nas przed zimnem.
W pewnej chwili przestałam opierać się o ramię Dashiella. Wszystko było takie piękne i urocze, ale ja wciąż nie wiedziałam co czuje Davis. Mogłam się tego tylko domyślać, jednak chciałam to usłyszeć.
                – Co do mnie czujesz? – spytałam, najwyraźniej wybudzając go z rozmyśleń.
Dashiell nawet nie drgnął. Długi czas milczał, najwyraźniej nie wiedząc jak odpowiedzieć na to pytanie. W końcu jednak odpowiedział:
– Czekoladę.
I pocałował mnie szybko w usta. Wiedziałam, że zaraz się oderwie, ale powstrzymałam go od tego. Kubek, który miałam w dłoniach, wypadł na śnieg, zalewając go resztą brązowego płynu o zapachu cynamonu, a ja chwyciłam go za poliki i gwałtownie do niego przylgnęłam. Dashiellowi najwyraźniej się to nie spodobało. Uszczypnął mnie mocno w brzuch i to tak, że syknęłam z bólu i natychmiastowo się od niego oderwałam. Spojrzałam na niego z wyrzutem, ale on tylko spoglądał na pana Collinsa z obojętnością rysującą się na twarzy.
A co jeśli się pomyliłam? Przecież Dashiell mógł to wszystko robić z powodu upojenia alkoholem albo ze znikomej litości. Tak naprawdę wciąż mnie nienawidził i jedyne co mógł ze mną robić to całować mnie, kiedy tego chce, nie kiedy ja tego chcę, bo to w końcu świetna zabawa.
Odsunęłam się. Nogi skuliłam pod samą brodę. Również zaczęłam wpatrywać się w klnącego z oddali pana Collinsa.
Zrobiło mi się przykro. Z trudem powstrzymywałam łzy niepewności i strachu przed odrzuceniem. Już sama nie wiedziałam, czego chcę. Jedyne, czego byłam pewna to, że coś do niego czuję.
– Nie powiem, że cię kocham – burknął nagle Davis.
Oczywiście. Jak mogłam sobie coś takiego w ogóle wyobrażać? Skoro całe życie pokazywał, że mnie nienawidzi i straszliwie mi dokuczał, to dlaczego nagle miałby mnie całować? Z powodu miłości? To jego wieczne odganianie ode mnie wszystkich facetów, bycie zawsze tam gdzie ja... to wcale nie objaw tego, że mnie kocha.
Gdy oczy zaszły mi łzami, poczułam na sobie jego spojrzenie. Tym razem to ja nie chciałam patrzeć mu w oczy. Miałam już dosyć i chciałam pójść do domu. Naprawdę wszystko było mi obojętne. Nawet to, czego w głębi duszy bałam się wyrazić, tak po prostu wyleciało mi z ust:
– Ale ja ciebie kocham.
A zabrzmiałam jak małe, jęczące dziecko.
– Spójrz na mnie – powiedział spokojnie Davis. Nie posłuchałam go. Odwróciłam wzrok w drugą stronę, choć wiedziałam, że jeśli pan i władca czegoś chce to i tak to dostanie. To nic, że nie uczyniłam jego woli, uczynił ją za mnie, chwytając mocno za mój podbródek i kierując w swoją stronę. Teraz patrzyliśmy sobie prosto w oczy.
Blondyn nie wyglądał obojętnie. Nie wyglądał nawet jak chłodna bryła lodu. Gdzieś w jego oczach kryła się iskra emocji.
– Nie powiem, że cię kocham – zaczął od początku – Bo to zepsuje mój mroczny imidż. Nie powiem, że za tobą szaleję, bo pozbawi mnie to opanowania. Nie powiem, że oddam za ciebie życie, bo wciąż bardziej cenię sobie swoje. Mogę jedynie udawać niepoprawnego romantyka, którym nie jestem i nigdy nie będę. – Kąciki jego ust uniosły się lekko w górę, ukazując rzadki uśmiech, który przecież tak bardzo kochałam. Z kieszeni spodni, chłopak wyjął coś małego, zgniecionego. Uniósł to nad naszymi głowami i przybrał łobuzerską minę.
Jemioła. Ta sama sytuacja co wcześniej z Matthiasem. Miałam jednak nadzieję, że Matt nie pojawi się tu z nagła i nie zrzuci mnie z ławki, jak Dashiell z obcasów na balu.
Uśmiechnęłam się niepewnie. Bo czy to oznaczało, że mnie kocha? Nie powiedział tego.
– Wolę to pokazać niż powiedzieć – powiedział ledwo słyszalnie i z niewiarygodną łagodnością, przylgnął do moich ust.
Zamknęliśmy oczy. W naszym pocałunku nie było tym razem ani gwałtowności, ani namiętności. Była po prostu miłość. Nie dotykaliśmy siebie, tylko nasze usta stykały się ze sobą w delikatnym, przepełnionym uczuciem pocałunku.
Z oddali dobiegły nas głośne okrzyki radości pana Collinsa, któremu nareszcie udało się podłączyć świąteczne lampki. Moje zamknięte powieki wyczuwały blask odbijającego się od śniegu światła. Chcąc nie chcąc, oderwałam się od obiektu mojego miłosnego pożądania i spojrzałam w kierunku pana Collinsa. Już się nie cieszył, tylko soczyście klął.
– Zabiję go! – dosłyszeliśmy.
– Zobaczymy kto będzie pierwszy – syknął pod nosem blondyn, wyraźnie się krzywiąc.
Nie wiedziałam o co chodzi. Nie wiedziałam, dopóki moje oczy nie skierowały się na jaskrawo migoczący w ciemnościach napis, niosący ze sobą dwa, upragnione słowa.
"Kocham cię".
Nie miałam pojęcia jak to zrobił, wiedziałam tylko tyle, że wbrew naszemu sąsiadowi, co przecież było do Dashiella bardzo podobne.
Spojrzałam wzruszona w jego twarz, ale on nie dał mi nawet spojrzeć w swoje oczy. Gdy mnie całował, odkryłam, dlaczego zawsze patrzył przed siebie. Wstydził się własnych uczuć.
***
– Lea! Ktoś ważny do ciebie!
Otworzyłam ciężkie jak ołów powieki i zmęczonym wzrokiem spojrzałam na drzwi od pokoju. Doskonale wiedziałam, kto się w nich zaraz znajdzie.
Pociągnęłam zakatarzonym nosem. Nawet nie zdążyłam go wysmarkać, a drzwi trzasnęły w ścianę.
                W czarnej koszulce, czarnych spodniach i z rozwichrzonymi na zimowym wietrze włosami, do pokoju wpadł mój osobliwy chłopak. Tak, myślę, że po tygodniu wspólnie spędzanego bez przerwy czasu, nareszcie mogę go tak zwać. Co prawda nie nakłoniłam go jeszcze do wyznania mi miłości wprost, ale do tego jeszcze dojdzie. Ważne, że po tylu latach burzliwej znajomości, nareszcie znaleźliśmy nić porozumienia.
Dużo zmieniło się w ciągu tych siedmiu dni. Pominę oczywiście fakt, że zachorowałam i leżę tu już 4 dzień z rzędu, nie mogąc złapać oddechu i wysmarkać nosa, który był zapchany. Doskonale wiedziałam, jak skończy się moja podróż bez kurtki w zimie. Dashiellowi za to nic nie było. Od dziecka miał końskie zdrowie. Z powodzeniem mógł latać po dworze nawet nago, choć nie wiem, czy chciałabym to oglądać. Ucieszone sąsiadki po czterdziestce na pewno.
Sprawa naszego pseudo romansu w ubikacji nie rozeszła się dalej, poza bal. Filmiki i zdjęcia zostały usunięte pod silnymi groźbami moich przyjaciółek, które nastraszyły odpowiednio grupę plotkar. Domyślałam się, że straszyły je jakimś niemodnym kolorem lakieru, to na pewno dałoby odpowiedni skutek.
Rodzice nie dowiedzieli się o moim wybryku, podobnie jak rodzeństwo, ani nikt z sąsiedztwa. Dashiell zrobił swoje. Wobec jego scenicznej wypowiedzi, nikt nie chciał wystawiać się przed tłumy i ogłaszać światu co właśnie zobaczył. Dopiero z perspektywy czasu stwierdziłam, że pomysł Dashiella był dobry. Skoro byłam jego przyszłą żoną i spodziewałam się dziecka, oznaczało to, że nie oddaję się byle facetowi w ubikacji, a to dla mnie wiele znaczyło.
Nie zdołałam porozmawiać z Matthiasem. Ilekroć mnie widział, po prostu uciekał, jak zwykły tchórz. Nie mogłam z tym nic zrobić. Nie chciałam się narzucać. Jeżeli chciałby to wyjaśnić albo przynajmniej mi zaufać, zapewne dalej uczestniczyłby aktywnie w moim życiu, ale nasza znajomość tak szybko jak się rozpoczęła, tak szybko się zakończyła. Może to i lepiej? Z jednej strony tego nie żałowałam, z drugiej strony było mi szkoda, że nie będę miała już przyjaciela z którym tak świetnie się dogadywałam. Przyjaciela, bo nikogo więcej nie chciałam z niego robić.
Nasze matki były przeszczęśliwe. Ilekroć nas widziały lub spotykały się na popołudniowej herbatce, szczebiotały nad naszym związkiem i planowały wielkie ślubu oraz gromadę dzieci. Były niemalże pewne, że będziemy razem już przez całe życie. A czy ja byłam tego pewna? W życiu niczego nie można być pewnym. Wszystko może się zdarzyć. Żyłam na razie tą słodką, rozkoszną chwilą, kiedy głód zapełniała mi miłość. Pewnie jeszcze długo skutki zakochania będą dawały o sobie znać, ale w końcu wszystko wróci do normy.
Nasze uczucie było nietypowe. Nie szeptaliśmy sobie do ucha słów miłości, nie patrzyliśmy sobie bez przerwy w oczy, gładząc po całym ciele i czule całując. Przez większość czasu po prostu siedzieliśmy ramię w ramię, rzucając do siebie ironicznymi tekstami, co wiele nie zmieniło w naszym życiu. Teraz jednak, gdy wkurzyłam Dashiella, nie robił mi krzywdy, nie szczypał mnie w łokieć, ani nie zrzucał z łóżka. Karał mnie w inny sposób. A ja lubiłam takie kary.
Uśmiechnęłam się lekko w stronę Dashiella, gdy przysiadł na skraju łóżka i rzucił na moje nogi jakąś torbę.
– Narkotyki? – spytałam z ironią w głosie.
– Psychotropy – podsumował chłopak. – Te przydadzą ci się bardziej. Na głowę.
Szturchnęłam go zwiniętą pięścia, na co się uśmiechnął. Robił to coraz częściej. Jakby specjalnie dla mnie.
– Nie wybierasz się przypadkiem do fryzjera? – spytałam, wykopując się spod kołdry i czochrając jego blond włosy. Najwyraźniej nie podobało mu się to spoufalanie z jego fryzurą, bo zaraz odsunął się ode mnie i nachmurzył.
– Wyglądasz jak zarośnięta małpa w buszu – podsumowałam, chichocząc się jak mała dziewczynka.
Dashiell wepchnął z zaskoku swoją rękę pod kołdrę i chwycił mnie za nogę. Zarumieniłam się, gdy przejechał po niej palcem wskazującym.
– Nie wybierasz się przypadkiem po brzytwę do obory? – zironizował. – Nogi zarosły ci jak facetowi.
Rzuciłam się na niego z poduszką, próbując obronić się przed tak znieważającym tekstem. Nogi goliłam zaledwie dwa dni temu!
Davis zaśmiał się w swój mroczny, niepowtarzalny sposób i przyjął cios na klatę. Byłam dzisiaj zbyt słaba, żeby odpowiednio go ukarać. W jednej chwili stałam się niewolnicą jego ramion, które oplotły moją szyję. Niby romantyczne, a jednak  przeżyłam prawdziwe katorgi. Dashiell szczypał mnie mocno w szyję i poliki, a ja darłam się wniebogłosy swoim ochrypłym głosem, żeby zostawił mnie w spokoju.
– Przestań! Błagam! Co mam zrobić, żebyś mnie już nie szczypał?!
– Pocałuj mnie.
– Zarazisz się!
– Już się zaraziłem.
Spojrzałam na niego lekko skrzywiona.
– Ale wciąż wyglądasz na zdrowego.
– To tylko pozory. Poważnie choruję.
– Dobrze, wszyscy wiedzą, że jesteś chory psychicznie, a teraz mnie puść i nie szczyp! – Próbowałam dosięgnąć zębami jego ręki, ale Dashiell się nie dawał.
– Pocałuj – warknął ostrzegawczo.
Skrzywiłam się od mocniejszego uszczypnięcia i nareszcie przylgnęłam do jego ust. Pocałunek był krótki i delikatny, ale to wystarczyło, żeby mnie puścił.
Opadłam zmęczona na poduszki i jęknęłam boleśnie.
– Będę miała siniaki.
– Tylko na ramionach. Ciesz się, że nie na tyłku.
Przewróciłam oczami, przykrywając się kołdrą po same uszy. Zakaszlałam teatralnie. Chciałam, żeby się mną zajął, byłam w końcu kobietą. Potrzebowałam opieki. Dashiell rzucił mnie tylko tabletkami i nieromantycznie wlał mi syrop do gardła. Czego ja oczekiwałam? To przecież w dalszym ciągu władca skał lodowych.
– A ogrzejesz mnie chociaż? – spytałam. Zaczęłam drżeć. Najprawdopodobniej gorączka znowu się do mnie przyczepiła.
– A zasłużyłaś?
Spojrzałam na jego uniesioną w górę brew i łobuzerską minę małego dzieciaka. Uśmiechnęłam się.
– Tak, święty Mikołaju – odpowiedziałam.
– Ja raczej zafundowałbym ci karnet na lanie rózgą po dupie do końca roku, ale skoro wolisz ogrzewanie – burknął, przysuwając się do mnie powoli.
Zamknęłam oczy, choć wciąż się uśmiechałam. 
Nie miałam siły na kłócenie się, droczenie i dogryzanie sobie. Uznałam, że to on tym razem wygrał. Zresztą... wygrywał prawie zawsze. Był sprytniejszy i bardziej wredny. Ale teraz nie należał już do nikogo innego, jak tylko i wyłącznie do mnie.
Poczułam, że kołdra unosi się nieznacznie, a pan wredny przysuwa się do mnie. Objął mnie ramionami i ścisnął tak, że mało nie wyplułam płuc. Dałam o tym znać głośnym kaszlnięciem. On naprawdę nie znał umiaru.
Uścisk zelżał, a ja nareszcie mogłam się odprężyć. Oparłam głowę na jego piersi i zaczęłam mruczeć ochrypłym głosem jak kot. Spokojnie mogłam tak zasnąć. Spokojnie mogłam tak leżeć do końca życia.
– Dobranoc, chłodna bryła lodu.
– Koszmarnych snów, rozpalony smarkaczu.
Zaśmiałam się cicho, jednak nie odpowiedziałam już nic. Umilkłam, starając się pogrążyć we śnie, będąc w ramionach osoby z którą czułam się bezpiecznie. 
Jestem żartem podarowanym moim rodzicom przez życie. Często, okazyjnie i od świąt, przybieram jednak formę porażki w ludzkiej skórze. Tym razem również nie udało mi się uciec od żenujących sytuacji przedświątecznych, ten rok miał jednak dobre zakończenie. Odkryłam, że to co od zawsze przy mnie było i to co kocham jest tak blisko mnie. Moje szczęście, mój ból, cierpienie, śmiech, życie codzienne. Ironiczny żart i męską porażkę w jednym, stanowiącą moje perfekcyjnie uzupełnienie. I mam nadzieję, że nie puści mojej dłoni nawet wtedy, gdy świat się skończy.
Dashiell Davis, niepoprawny i niereformowalny chłód w ludzkiej postaci. Mój chłopak.

1 komentarz:

  1. Nadal się rozpływam przy tym tekście. Bo Dashiell ma w sobie urok, który wyróżnia go wśród Twoich bohaterów.
    Kocham <3

    OdpowiedzUsuń