czwartek, 1 listopada 2018

[SHOT] Kiedy niebo spada w dół [2] – Bal Nieumarłych Dusz

Haha! Nobody expects the spanish inquisition! A tak na serio to nikt nie spodziewał się tekstu z okazji Święta Zmarłych! Bo jak to tak? Że niby ja? Ta, co nigdy nie pisze o żadnych świętach, tylko sporadycznie o Bożym Narodzeniu? Wow! Przyznam szczerze, że ten tekst z serii Kiedy niebo spada w dół chciałam napisać i opublikować już 1-szego listopada zeszłego roku. Ale nie wyszło. Napisałam może 3 strony, a projekt upadł. Teraz powracam z podobnym, ale rozwiniętym pomysłem. Dlaczego akurat Święto Zmarłych? Bo to moje ulubione święto w ciągu roku i jedyne, które mi nie przeszkadza. Poza tym lubię tematykę duchów. 
Opowiadanie brało udział w konkursie na Wattpadzie, zwało się Splątanymi Dziadami. Wydaje mi się, że nie jest tak do końca dopracowane, ale... jest. Poza tym zapoczątkowało w mojej głowie nową ścieżkę, którą powinno podążać to zapomniane opowiadanie! Chyba będę je pisać w shotach. Już mam nawet pomysł na kolejną część! 
Historia może wydawać się trochę poryta, ale to chyba nic nowego...
***
– Salud!
Barwne sombrero, o rozmiar za duże jak na moją głowę, przechyliło się w prawą stronę, gdy unosiłam kieliszek złotej tequili do ust. Puchate kulki zdobiące kapelusz zawirowały mi przed oczami jak bezdźwięczne dzwonki.
Aromatyczny trunek podrażnił moje gardło ogniem siłą wyrwanym z piekielnych, procentowych otchłani. Gdybym była smokiem, zapewne zionęłabym teraz płomieniem na te małe, żółto-pomarańczowe kwiatki o skomplikowanej nazwie, które zdobią większość grobów meksykańskich truposzy. Tequila, zgodnie ze słowami Daniela, miała na celu wywołanie miłych wspomnień z życia zmarłego. Cóż, sama od jakichś sześćdziesięciu lat byłam trupem, a oprócz ostrego palenia gardła nie pojawiło się w mojej głowie żadne miłe wspomnienie. Może to dlatego, że obchodziliśmy Día de Muertos w przeddzień jego właściwej daty? Pierwszego listopada swoje święto obchodziły zmarłe dzieci. Dorośli, którymi powinniśmy już dawno być, mieli swoją rozpustną, zakrapianą alkoholem i odymioną cygarami imprezę drugiego listopada.
– I jak, jeszcze po jednym? – spytał wesoło mój towarzysz, ocierając złote krople z ust. Jego szeroki uśmiech, który przedstawiał całą gamę białych zębów, uraczył mnie swoją radosną obecnością. Dzięki niemu poczułam się o ton lepiej. Byłam mu wdzięczna, że zorganizował dla mnie Święto Zmarłych w samym sercu Meksyku, nawet jeżeli polegało wyłącznie na piciu i jedzeniu, gdy siedzimy na grobie jakiegoś podstarzałego kolesia zmarłego jeszcze w XX wieku. To pozwoliło mi choć na chwilę zapomnieć o przygnębiającym mnie co roku dniu. Niestety mój naród działał w opozycji do Meksykanów – oni zapijali radość w tequili, dzieląc się nią ze zmarłymi, my zapijaliśmy smutek w wódce, mając w dupie cmentarne duchy.
– Dobra, ale to już ostatni. Telepie mi się we łbie, a wiesz, że musimy wrócić w miarę trzeźwi na Bal Wszystkich Umarłych Świrów – zironizowałam, wykrzywiając usta w dobrze mu znanym grymasie niezadowolenia. Słuchając jego dźwięcznego, wesołego śmiechu, obserwowałam jak niewidzialna ręka nalewa mi w powietrzu kieliszek tequili. Jeszcze niedawno chciałam wypróbować sławne picie z limonką i solą, ale Daniel uświadomił mnie, że to nietutejszy zwyczaj, który wprowadzili do obiegu w latach dwudziestych Amerykanie. To taki sposób picia dla turystów. Meksykanie wolą kosztować tego trunku w taki sposób, w jaki upijają się nim Polacy, czyli w czystej postaci – złota tequila w drinku byłaby jawną profanacją.
– To co, na raz? – spytał swoim euforycznym głosem ciemnooki Daniel, wznosząc kieliszek do góry. Kosmyk blond włosów, tak nietypowych dla Meksykanów, spłynął po jego śniadym czole, przypominając mi o tym, że oprócz rodowitych korzeni, miał w sobie również ojcowską domieszkę amerykańskości. Całe szczęście, w świecie, gdzie obecnie żyliśmy, znajomość języków nie była nam potrzebna. Wszyscy przemawialiśmy dialektem umarłych. Nie musieliśmy również posługiwać się naszymi dawnymi imionami. I tak nikt nie umiałby wymówić tego, które mi nadano.  
Skinęłam głową i wzniosłam kieliszek, zderzając się ze szkłem kolegi.
– Za nas, niedoszłych samobójców zamkniętych w krainie, która nie ma nawet porządnej nazwy.
– I za to, że nawet po śmierci możemy się bawić, profanując bez konsekwencji groby wszystkich zmarłych – dodał Daniel, puszczając mi oczko.
Tym razem pity trunek miał w sobie coś dziwnie łagodzącego, dzięki czemu nabrałam ostrości wrażeń i stłumiłam swoje wewnętrzne, rozkołatane uczucia. Teraz moją głowę zajmowały obrazy, które składały się z płonących jasnym blaskiem świeczek, finezyjnie przystrojonych, kolorowych czaszek, które zdobiły pobliskie groby, zapachowych kadzideł wydających na świat mistycznie mgliste wzory unoszące się ku niebu, żółto-pomarańczowych kwiatów roznoszących wkoło swój intensywny zapach i biegających dookoła nas dusz dzieci mających – zgodnie z meksykańską tradycją – kształt maleńkich kościotrupów. Gdyby nie kościany pies, który przeskoczył przez nasz improwizowany, grobowy stół, zapewne trwałabym w tym nostalgicznie upojnym stanie przez kolejne minuty.
Daniel wybuchnął śmiechem, gdy zobaczył jak podskakuję przestraszona do góry. Jego dziecięcemu chichraniu się towarzyszyło szczekanie pupilka goniącego za roześmianymi dziećmi. Moją jedyną reakcją na to było przewrócenie oczami.
Ja i mój meksykański przyjaciel spędzaliśmy ze sobą czas od przeszło pięćdziesięciu lat. Kiedy nie musieliśmy pracować, podróżowaliśmy po całym świecie, zwiedzając te zakątki, których nie było nam dane odwiedzić, gdy byliśmy jeszcze żywi. Ani Daniel, ani ja nie należeliśmy do bogatych rodzin, swoje ludzkie życie spędziliśmy w zapyziałych wioskach na dwóch różnych kontynentach. Cały nasz ziemski byt był dziwnym nieporozumieniem, dlatego w wieku szesnastu lat zdecydowaliśmy się umrzeć. A potem trafiliśmy do krainy, o której mówiono: Tam, gdzie niebo spada w dół – to stwierdzenie stworzył zapewne jakiś niepoprawny, umarły poeta, który patrząc na horyzont dnia, wyszukał w swoim umyśle frazę rozdzielającą od siebie błękitny firmament i ziemię. Można było powiedzieć, że utknęliśmy między Piekłem a Niebem. Biała Dama lubiła powtarzać, że to dla nas jak druga, lepsza szansa na życie. Tutaj bowiem mogliśmy robić, co tylko pragnęliśmy. Przenoszenie się z jednego krańca świata do drugiego zajmowało nam zaledwie ułamek sekundy. Jeżeli czegoś potrzebowaliśmy, po prostu to sobie wyobrażaliśmy. Jedliśmy, piliśmy, bawiliśmy się i robiliśmy to, co nam się podobało. Cudowne życie po śmierci, czyż nie? A jednak nie do końca.
– Maire – głos Daniela wyrwał mnie z sideł wspomnień. – Rzadko opowiadasz o swoim przeszłym życiu. Może chociaż powiedz mi, dlaczego tak nie lubisz Święta Zmarłych, co? – Chłopak podparł się dłońmi o grób i odchylił nonszalancko do tyłu. 
– Nie wiem, Dan, może dlatego, że sama jestem trupem. Nie wpadłeś na to? – spytałam z sarkazmem, uśmiechając się do niego wrednie.
– Naprawdę nie podoba ci się życie tutaj? – spytał zdziwiony.
– Sama nie wiem – burknęłam od niechcenia, chcąc uciec jak najdalej od tematu, który mógłby ocierać się o moje uczucia. Od zawsze byłam zamkniętą w sobie osobą. Nie chciałam się otwierać nawet przed Danielem. To, co moje powinno zostać moje.
– Dobra, to może inaczej. – Chłopak chrząknął w pięść, wiedział bowiem, że nie jestem skłonna do opowieści, które choć w niewielkim stopniu ocierałyby się o moje przeszłe życie. – Dowiedziałaś się już, jak spędzałem Święto Zmarłych w Meksyku.
– Tak, i wciąż nie mogę uwierzyć, że jako dziesięciolatek paliłeś cygara ze swoim zmarłym dziadkiem, a twoja rodzina odnalazła cię śpiącego w wieńcu z kwiatów, kiedy trzymałeś w ręku do połowy pustą tequilę – powiedziałam, próbując się powstrzymać od wybuchnięcia śmiechem.
– To jeszcze nic. Kiedyś upiłem się tequilą z moją młodszą, nieletnią kuzynką – wyrzucił z siebie. Najwyraźniej sam wydawał się być zaskoczony tym, co powiedział. – Później wylądowała w szpitalu, bo okazało się, że zabawianie się ręką kościotrupa stojącego przy grobie nie było dobrym pomysłem. – Zmarszczył czoło.
Przybrałam pokerową twarz, nie komentując tego występku.
Od samego początku wiedziałam, że Daniel miał sfiksowaną rodzinę, może to dlatego lubiłam z nim spędzać czas. Tylko on potrafił wymyślić skok na główkę z wieży Eiffla, żeby zobaczyć, czy jako dusze się połamiemy, czy może staniemy się elastyczni jak guma. Cóż, może nie czuliśmy już bólu, ale rzeczywiście nieźle nas wtedy wykręciło. Ta sama sytuacja z kąpaniem się w Morzu Karaibskim, gdzie pływały rekiny…
– Ale już nie odchodźmy od tematu – dodał szybko Daniel, machając obojętnie ręką. – Zawsze chciałem cię spytać, jak ty obchodziłaś Święto Zmarłych.
Ze stoickim spokojem chwyciłam za Pan de Muerto (chleb zmarłych), wydrążyłam w nim palcem dziurę i wkładając do środka czekoladę nadziewaną papryczką chili (jeden z ulubionych przysmaków Meksykanów). Daniel spoglądał na mnie z pewnym obrzydzeniem na twarzy – w przeciwieństwie do mnie nie lubił dziwnych połączeń smakowych.
– Cóż – zaczęłam przeciągle, udając, że bardziej interesujący był teraz spożywany przeze mnie chleb. – Nie obchodziłam Święta Zmarłych.
Mój przyjaciel uniósł brwi w zdziwieniu.
– Jak to?
– Tak to.
To oczywiście nie była prawda, ale przecież nie musiał o tym wiedzieć. Może i żył niegdyś w sfiksowanej rodzinie, ale przynajmniej rodzinie, w której istniały jakieś tradycje. Moje Święto Zmarłych zawsze wyglądało tak, że najpierw wysyłano mnie do marketu po karton wódki (ojciec i matka musieli zatopić swoje pierwszolistopadowe smutki w alkoholu), a potem samotnie, z zakupionymi wkładami do zniczów, szłam na groby dziadków, którzy zmarli tuż po moich narodzinach. Nie było mnie nigdy stać na znicze, dlatego kradłam je ze śmietnika i przemywałam wodą. Słyszałam, że mój dziadek palił nałogowo papierosy, zawsze trzy paczki dziennie, dlatego podkradałam je dokładnie w takiej samej liczbie mojej matce, a potem siedząc na ławeczce, wypalałam wszystkie fajki po kolei, nie spuszczając wzroku z nagrobka. W międzyczasie podśpiewywałam charczącym głosem ulubioną, włoską piosenkę mojej babki – Nessuno Mi Può Giudicare. Moja babka była śpiewaczką i ponoć miała piękny głos. Zapewne słuchając mnie nie mogła wyrobić ze śmiechu, ponieważ w przeciwieństwie do niej nie miałam talentu.
Wracałam do domu nad ranem, aby uniknąć niepotrzebnych awantur i rzucania pustymi, szklanymi butelkami po ścianach. Do łóżka kładłam się z katarem i bólem gardła, ale nigdy nie było mi szkoda tego, co przeżyłam, ponieważ najbardziej w świecie lubiłam właśnie Święto Zmarłych, które spędzałam z babcią i dziadkiem. Trzymałam się tego zwyczaju nawet po śmierci, ale niestety, jakieś dwadzieścia lat temu, nieopłacany nagrobek został usunięty, a w jego miejsce pojawiła się inna nieżywa rodzina.
– Nie wierzę ci, Maire – prychnął Daniel, zakładając ręce na piersi jak obrażona dziewczynka. – Ty po prostu nie lubisz o sobie mówić.
Pokiwałam obojętnie głową, udając, że jestem teraz zainteresowana zabawą z fioletową czaszką zdobioną białymi zawijasami. Palce wskazujące, które wsadziłam jej w oczodoły, kojarzyły mi się z pełzającymi robalami.
Wiedziałam, że Daniel chce teraz wygłosić długą tyradę na temat tego, że oddaje mi całe swoje serce wraz z najboleśniejszymi wspomnieniami, a ja jestem kiepską przyjaciółką zamkniętą w sobie na cztery spusty i otoczoną grubym murem, jednak – na moje szczęście – akurat dostał wezwanie.
– ¡No mames! – syknął, uderzając pięścią w kolano. – Naprawdę musimy pracować nawet w dniu Balu Wszystkich Umarłych Świrów?
Wzruszyłam obojętnie ramionami, ciesząc się, że to nie mnie spotkało, choć nieuniknione, że lada moment ktoś na świecie będzie chciał popełnić samobójstwo i to właśnie ja dostanę silny nakaz pojawienia się w tym miejscu i przekonania tego kogoś, że życie jest przecież takie piękne, więc po co umierać?
Daniel podniósł się z grobu, przeciągnął i posłał mi smutny uśmiech.
– Wybacz mi, Maire – powiedział skruszony. – Wiesz, że nie ma na to rady…
– Wiem – mruknęłam od niechcenia, wodząc palcem po zakurzonym nagrobku.
– Spotkamy się na balu, prawda? – spytał z dziwną nadzieją w głosie.
– Oczywiście. – Posłałam swojemu przyjacielowi sztuczny uśmiech. Zdawało mi się, że Daniel go nie rozszyfrował. Cóż, nic dziwnego, swojego czasu byłam znakomitą oszustką. 
Pomachałam mu na pożegnanie, licząc na to, że nie pocałuje mnie na pożegnanie w oba policzki, jak zazwyczaj to robił. Na szczęście jego wezwanie było naglące – widocznie trafił na zdesperowanego samobójcę – dlatego już po chwili rozpłynął się w powietrzu, trafiając zapewne na drugi koniec kontynentu nad jakiś magiczny fiord, z którego ubrana w przydługą suknię bogata nastolatka, będzie chciała rzucić się w morzę. A to wszystko dlatego, że jej ojczulek zbankrutował. Znając życie, niedoparty urok Daniela wystarczy, aby wybawić damę z opresji.
Wykrzywiłam usta w grymasie i chwytając za butelkę tequili, nalałam sobie ostatni kieliszek. Zanim złoty płyn uciekł w szklany szlak, wyczułam czyjąś obecność. Spojrzałam w bok tylko kątem oka i w sumie tyle mi wystarczyło. Na wysokim grobowcu, otulona kadzidłowym dymem i światłem tysiąca świec, siedziała niezwykle irytująca kobieta, która uprzykrzała mi życie na każdym kroku. Jej blade ciało zdobiła biała sukienka, której długi, przypominający firankę ogon, układał się na kamiennym grobie jak miękka, aksamitna kołdra. Jej idealnie prosty nos unosił się ku górze, a morskie oczy wgapiały się w białą, ludzką czaszkę, którą trzymała uniesioną w dłoni. Obojętnie, co robiła Biała Dama, zawsze wyglądała, jakby odgrywała dramatyczne przedstawienie w teatrze. Powstrzymałam się od przewrócenia oczami.
– Ciemno wszędzie, głucho wszędzie – zaczęła powolnym, wzniosłym głosem – co to będzie…?
– Nic nie będzie – mruknęłam od niechcenia, przechylając zawartość kieliszka do ust. Ostatni raz spojrzałam na nagrobek XX-wiecznego Meksykanina, w duchu dziękując mu za mile spędzony przy tequili czas. 
Biała Dama zmarszczyła czoło i posłała mi niezadowoloną minę, którą potrafiły zrobić tylko małe dziewczynki kłócące się z młodszym rodzeństwem o lalkę.
– Tak na przyszłość, połączenie Hamleta i Dziadów nie jest dobrym pomysłem – dodałam, posyłając jej znaczące spojrzenie. – Chociaż muszę ci przyznać rację w jednej kwestii: i tu są trupy, i tu.
Podniosłam się w górę i otrzepałam spodnie.
Wiedziałam, że Biała Dama w końcu mnie znajdzie. Zawsze mnie znajdywała, jeżeli czegoś potrzebowała. Tym razem miałam pomóc jej przy organizacji balu. Jako wiekowa znawczyni dworskich zwyczajów (prawdopodobnie żyła w czasach średniowiecza, gdzie zajmowała się właśnie urządzaniem wzniosłych, burżuazyjnych maskarad), każdego roku organizowała tak zwany: Bal Nieumarłych Dusz, gdzie raz do roku mogły pojawić się zaproszone dusze, tkwiące czy to w Piekle, czy to w Niebie, czy to w Czyśćcu. Święto odbywało się oczywiście dnia pierwszego listopada, pokrywając się ze Świętem Zmarłych – to właśnie wtedy wszystkie wyzwolone, nieumarłe dusze mogły wędrować po świecie, spotykając się ze swoimi bliskimi, którzy jeszcze żyli. Wielki bal odbywał się, rzecz jasna, w krainie Tam, gdzie niebo spada w dół. Każdy, kto został na niego zaproszony, mógł czuć się zaszczycony. Najczęściej były to jednak znane w świecie sławy, które przewijały się w historii tego świata przez stulecia. To smutne, ale nigdy nie zaproszono na niego Michaela Jacksona czy chociażby Freddiego Mercury’ego, za to na pianinie pogrywał głuchy Bethoveen. Może to dlatego zawsze uciekałam od tej ciasnoty i nudy?
– Miałaś mi chyba w czymś pomóc, prawda? – spytała ostrzegawczym tonem głosu Biała Dama, zakładając ręce na piersi. Swoją miedzianowłosą głowę przekręciła powolnie w bok, po raz kolejny udowadniając mi, że każdy gest, jaki tylko wykona, nawet ten najohydniejszy, pozostawał tak idealny, wyćwiczony i powabny, jakbym miała do czynienia z lalką.
 – Zapomniałam – odpowiedziałam, lekceważąco wzruszając ramionami.
Głośnemu prychnięciu mojej głównej przełożonej towarzyszył dźwięk szybującego w górze pergaminu, który wyskoczył mi przed oczy i rozwinął się po samą ziemię. Musiałam odsunąć głowę w tył, aby dokładniej przyjrzeć się pozycjom znajdującym się na liście.
– Tysiąc dwieście czterdzieści pięć gości – powiedziała dumnie Biała Dama, zamieniając grymas na pełen zadowolenia i dumy uśmiech. – W tym roku, jako osoba, która uratowała największą liczbę niedoszłych samobójców, dostajesz nagrodę, która polega na tym, że możesz umieścić na tej liście dodatkowych pięćdziesięciu gości. – Kobieta zeskoczyła z nagrobka i otrzepała swoją lśniącą bielą sukienkę.
Uniosłam w zdziwieniu brwi, zanim jednak cokolwiek powiedziałam, ona kontynuowała swoją wypowiedź:
– Mam dla ciebie tylko jedną przestrogę – mówiąc to, wystawiła ostrzegawczy palec wskazujący do góry. – Nie igraj z przeszłością.
Zmarszczyłam czoło, nie rozumiejąc jej wypowiedzi, z reguły jednak się nimi nie przejmowałam. To była w końcu Biała Dama (nie, nigdy nie chciała pochwalić się nam swoim prawdziwym imieniem). Lubiła dużo gadać i udawać mądrą.
– Tak jest, pani kapitan – powiedziałam z nikłym uśmieszkiem, w duchu ciesząc się jak dziecko, że będę mogła dopełnić tę nudną listę gości wspaniałymi osobistościami. Bałam się tylko, że pięćdziesiąt osób to może być zdecydowanie za mało.
Przełożona uśmiechnęła się szeroko, uradowana tym, że prawdopodobnie pierwszy raz w tym nieumartym życiu jej posłuchałam.
– Tak poza tym, oprócz przyjemności masz też obowiązki, w końcu jesteś moją ulubioną podopieczną – powiedziała słodko, pstrykając palcami. Kolejna lista powędrowała w moją stronę, lądując tym razem na moich kolanach. Na widok licznych pozycji do wypełnienia, głośno westchnęłam. – To kilka rzeczy, które powinnaś sprawdzić przed balem. Pamiętaj, liczę na ciebie. – Biała Dama ucałowała wnętrze swojej prawej dłoni i dmuchnęła niewidzialnym pocałunkiem w moim kierunku. Z obrzydzeniem starłam ten wyimaginowany gest ze swojego policzka, na co ona wybuchła gromkim, brzmiącym jak miliony roztańczonych na wietrze dzwonków, śmiechem. Po tym geście rozpłynęła się w powietrzu, zostawiając mnie samą z szeroką i długą listą gości.
Bez chwili zastanowienia uniosłam w górę dłoń i przywołałam do siebie długopis.
Alexander Hamilton – jako jeden z zapomnianych ojców założycieli Stanów Zjednoczonych, o którym powstał niezły musical, upragniony Michael Jackson zestawiony razem z Freddiem (w końcu ktoś musi wygryźć ze sceny przestarzałego, sypiącego się Bethoveena, a ja chętnie posłuchałabym ich wspólnego wykonania The show must go on), Mickiewicz i Słowacki jako przedstawiciele literackiej spuścizny mojego narodu (nie, wcale nie zapraszałam ich po to, aby siebie dissowali, bo przecież tak bardzo się kochali za życia). Zaproszę jeszcze Adolfa Hitlera i Van Gogha, Marliyn Monroe, Eisteina, Chestera z Linkin Park, Magdę Gessler, Boba Marleya (żeby upalił wszystkich gości), Amy Winehouse, Jezusa, Osamę Bin Ladena… Całą śmietankę różnorodności, która sprawi, że Bal Wszystkich Umarłych Świrów stanie się prawdziwie anarchicznym wydarzeniem!
Kiedy zapisałam już czterdziestą ósmą osobę, moja ręka nagle się zatrzymała. Nie, nie chodziło o to, że nagle zabrakło mi pomysłów. Zawahałam się, ponieważ w odmętach mojego spaczonego umysłu pojawiła się myśl, że mogłabym zaprosić również kogoś, kogo osobiście znałam.
Przez kilka minut ślęczałam nad pergaminem, stukając w niego czarnym, żelowym długopisem. Przygryzałam wargę i marszczyłam czoło, w końcu jednak zdecydowałam, że pora zmierzyć się z własną przeszłością. Jak to powiedział kiedyś nasz niedoszły samobójca-psychiatra: stań z potworem twarzą w twarz, a zostaniesz rozgrzeszona.
***
Wielu ludzi zastanawia się pewnie, jak trafiłam do krainy Tam, gdzie niebo spada w dół, i jakie warunki musiałam spełnić, aby spędzić tu resztę swoich usranych dni. To wbrew pozorom nic trudnego, wystarczy trochę nienawiści do samego siebie, całej serii porażek życiowych, dużej dawki adrenaliny i decyzji, która doprowadzi cię do ostateczności, czyli samobójstwa.
Pamiętam ten dzień jak dziś. Stałam na krawędzi opuszczonego budynku późną, mroźną jesienią, kiedy wszystkie drzewa były już niemal pozbawione liści. Na dworze z mocą karabinu maszynowego zacinał deszcz – uderzał mnie swoim chłodnym strumieniem po twarzy. Byłam gotowa się poddać, postawić krok wprzód, w ostatniej chwili jednak się wycofałam. Winowajcą mojej śmierci był Cień Samobójcy – bezkształty potwór podążający za słabymi, pozbawionymi woli życia ludźmi. Wyciągnął swoje długie, falujące macki i pchnął mnie w przepaść. Prawdopodobnie zginęłam od uderzenia głową w beton – sądząc po zmieszanej z deszczową wodą kałużą krwi, którą dostrzegłam, gdy otworzyłam oczy. Spadłam dlatego, że moja obrończyni nie zdążyła mnie uratować. Reguła spisana w wielkiej księdze Niedoszłych Samobójców mówiła, że gdy Cień Samobójcy pozbędzie się skutecznie osoby, która w ostatniej chwili dobrowolnie będzie chciała wycofać się z aktu ostateczności, Orędownik bądź Orędowniczka ma za zadanie zawalczyć o jego duszę, wystawiając ją na próbę. Mogłam zostać Cieniem Samobójcy lub Orędowniczką Samobójców, wybrałam rzecz jasna to drugie – pomogła mi w tym Biała Dama, która napędziła mi wtedy niezłego stracha swoimi zdolnościami aktorskimi. W moim przypadku strach jednak pomógł. Wolałam stać się kimś, kto będzie chronił dusze żywych ludzi, niż kimś, kto te dusze będzie zamieniał w bezkształtną masę wypełnioną po brzegi złem. Rytuał, który przeszłam, zwany był Drugą Szansą i miał być nagrodą za to, że przypisany mi Orędownik nie zdążył mnie ocalić. Byłam pierwszą osobą, której Biała Dama nie uratowała. To dlatego stała się moją przełożoną, pełniącą przy okazji rolę przesadnie troskliwej matki.
Istniały cztery ważne aspekty bycia niedoszłym samobójcą łamanym przez Orędownika Samobójców: po pierwsze nie mogliśmy stąd zniknąć, a co się z tym wiążę, mieliśmy tu zostać do usranego końca tego świata, czyli już na wieczność. Byłam tu dopiero sześćdziesiąt lat, a już czułam się znudzona. Zwiedziłam bowiem każdy zakątek ziemi, trochę wszechświata (czasami lubiłam wracać na Marsa), nauczyłam się sześciu różnych języków, grałam na pięciu różnych instrumentach, przeczytałam wszystkie książki fantastyczne, jakie chciałam przeczytać za życia, byłam na koncertach wszystkich rockowych i metalowych zespołów, jakie kochałam, wspięłam się na wszystkie najwyższe szczyty, zjadłam wszystkie egzotyczne smakowitości, łącznie z pełzającymi, żywymi, amazońskimi larwami, spróbowałam wszystkich alkoholowych trunków, nawet tych najdziwniejszych (łącznie z wietnamską żmijówką), przedawkowałam wszystkie narkotyki, jakie stworzyły ludzkie ręce, co najmniej dwadzieścia razy przetestowałam, jak daleko poleci moje ciało, gdy walnie w nie ciężarówka i poczyniłam co najmniej pięćset złych uczynków, którymi wzgardziłby sam diabeł. Ale w świecie Tam, gdzie niebo spada w dół nie było czegoś takiego jak dobro i zło, więc nie było też ograniczeń.
Drugi niewdzięczny aspekt życia tutaj to obowiązki, a raczej jeden obowiązek, czyli reagowanie na każde nagłe wezwanie, które zostawało losowo przypisywane do danego Orędownika Samobójców. Gdy byłam jeszcze świeżakiem, a tym samym buntowniczą duszą, która nie chciała wykonywać powierzonego jej zadania, zostałam zaprowadzona przed Sąd Najwyższy. Tylko dzięki Białej Damie, która stanęła w mojej obronie, udało mi się wybrnąć z tej patowej sytuacji. Wytłumaczyła mi wtedy, co spotykało tych, którzy nie wypełniali swoich obowiązków – rzucano ich na pożarcie Cieniom Samobójców. Po długim czasie przyzwyczaiłam się do ratowania dupy potencjalnym kandydatom do śmiercionośnych skoków w przepaść. Wypatrzyłam nawet pewne schematy zachowań, które pozwalały mi użyć dobrze zaplanowanych wzorców rozmów. Może właśnie to sprawiło, że wkrótce stałam się jedną z czołowych Orędowniczek. Potrafiłam wyczuwać ludzi. Wiedziałam, jak traktować rozpieszczone dzieciaki z Ameryki, jak radzić sobie z osobami pogrążonymi w depresji, jak działać, kiedy trafię na ogarniętego szaleństwem psychopatę, czy nawet co zrobić, kiedy napotkam głuchoniemego – po to nauczyłam się języka migowego. To dlatego Biała Dama była ze mnie dumna.
Trzeci aspekt dotyczący bycia niedoszłym samobójcą to chyba jeden z najgorszych aspektów, a mianowicie: wspomnienia. Gdy umieraliśmy, wszystko, co bolesne w naszym ludzkim życiu, pozostawało przy naszym boku, jak ciężki kamień, który odtąd musieliśmy ciągnąć za sobą po ziemi. Wielu z nas trzymało w sobie ogromny ból. Nie mieliśmy szans na wyzbycie się go z własnej duszy. Musieliśmy nauczyć się z nim żyć w nowej, pośmiertnej odsłonie. Owszem, mieliśmy w swoim gronie niedoszłego samobójcę pełniącego rolę psychiatry, ale jak mogliśmy zaufać komuś, kto sam był bliski od zabicia się?
Dodatkowym, bolesnym faktem dotyczącym wspomnień było to, że zostając Orędownikami Samobójców, nasze istnienie zostawało bezpowrotnie wymazywane ze świata realnego, a co za tym szło, nasze rodziny zapominały, że istniał ktoś taki jak my, zupełnie jakbyśmy nigdy się nie narodzili. Odtąd sami musieliśmy sobie radzić z nowym stanem rzeczy, próbując zapomnieć o przeszłości. Nie wszyscy to jednak potrafili.
Czwarty aspekt, który tyczył się wielkiego balu odbywającego się w Święto Zmarłych dotyczył tego, że naszym zasranym obowiązkiem było zjawić się tutaj, aby uczcić życie wieczne wszystkich nieumarłych dusz pozbawionych cielesnego ciała. Czy nie wspominałam już przypadkiem, jak bardzo nienawidziłam tego nudnego świętowania? Dzisiaj byłam jednak gotowa uwierzyć w to, że wszystko pójdzie tak, jak powinno. Z takimi gośćmi nikt nie powinien się nudzić.
Lekkim jak piórko krokiem przeszłam przez kuchnię. Magda Gessler krzyczała właśnie na dusze kucharzy, które drżały przed nią ze strachu. Po blatach latały niedopieczone ziemniaki, przeciągnięte mięso, niezgrabne, dekoracyjne różyczki ułożone z nieumytych obierek marchewek, ubłocone liście sałaty. W tle rozbrzmiewał głośny, mocny, polski okrzyk umarłej niedawno restauratorki, która wymachiwała grożąco chochlą. Jakaś blacha przeleciała obok mojej głowy, lądując na ścianie.
Cóż, właśnie taką anarchię znałam i kochałam.
– No – zaczęłam wesoło, zakładając ręce na biodra. – Widzę, że wszystko idzie tak, jak powinno, czyli z opóźnieniem!
– Macie tutaj beznadziejnych kucharzy! – krzyknęła Magda Gessler, tupiąc obcasem w kafelki. Obfite blond loki zakołatały się wokół jej pulchnej, okrągłej twarzy. – To niedopuszczalne!
– Tak trzymać, Madzia! Rób porządek. – Wyszczerzyłam się i wystawiłam w jej stronę kciuk.
Przeszłam przez kuchnię w otoczeniu latających warzyw i nie patrząc w tył, zakreśliłam przedostatni już punkt na mojej długiej liście rzeczy do wykonania.
Kuchnia została przeze mnie sprawdzona. Biała Dama nie napisała, że wszystko ma być gotowe na czas, dlatego się tym nie przejmowałam, moje zadanie uznałam za wypełnione.
Zadowolona z życia pchnęłam drzwi i z rozpostartymi na boki rękoma pojawiłam się w wielkiej sali, która wyglądała jak żywcem wyrwana z Harry’ego Pottera. Biała Dama kazała mi się zająć wystrojem i muzyką, a więc to zrobiłam. Przy drzwiach stał domowy skrzat, który witał wszystkich gości, odkreślając ich imiona i nazwiska na liście, w górze unosiły się liczne, woskowe świece, a sufit dawał piękny widok na rozgwieżdżone niebo, po którym błąkał się blady księżyc. Gdzieś w rogu, na wysokim krześle, leżała Tiara Przydziału, która wykrzykiwała do przechodzących gości, do jakich domów należą (przeklęty kapelusz co najmniej pięć razy krzyknął w moją stronę, że powinnam należeć do Slytherinu, bo jestem podstępną żmiją), a Karol Strasburger przekradał się pomiędzy przybywającymi gośćmi i raczył ich sucharami pokroju: „Co robią lekarze w kuchni? Leczo!”. Wszystko układało się idealnie, nawet gwiazdy koncertowego wieczoru rozgrzewały już w kącie swoje kultowe głosy – Bethoveenowi na zabicie smutków dałam kratę niemieckiego piwa.
Byłam uradowana nie tylko tym, że wszystko pogrążało się w powolnej anarchii, w której się wychowałam, ale także tym, że Biała Dama ścigała mnie już od dwóch godzin, żeby wyrazić swoje oburzenie z powodu tego, co zrobiłam z jej ulubionym świętem.
– Powiem ci, że w życiu nie widziałem czegoś tak popieprzonego jak ten bal – zaśmiał się Daniel, który znalazł się u mojego boku z wysoką szklanką piwa w dłoni. – Przed chwilą widziałem, jak Van Gogh kłóci się z Hitlerem o to, kto był bardziej pogrzany. Hitler, bo zabił miliony ludzi, mimo tego, że malował spokojne pejzaże, czy Van Gogh, który malował schizujące autoportrety. O, a tam, tam po prawej – rozemocjonowany Daniel wskazał palcem na koniec sali – Jezus Chrystus tańczy disco razem z Osamą! Zdziwiłem się i spytałem Jezusa, dlaczego tańczy z kimś, kto zabił tylu ludzi, a ona na to, że wszystkich trzeba miłować! A tak poza tym… ¡Cojones! – Zaskoczony Daniel zmierzył mnie wzrokiem od stóp do głów, przez co na moich policzkach wykwitły czerwone plamy. – Ty masz na sobie sukienkę! To naprawdę najbardziej popieprzony dzień mojego życ… przepraszam, mojej śmierci!
– Aż tak źle wyglądam? – spytałam, unosząc brew do góry. Chciałam przysłonić swoje zawstydzenie zwyczajową dla mnie, chłodną postawą.
– Nie no, wręcz przeciwnie! – krzyknął Daniel, rozlewając piwo na wszystkie strony świata. – Widzę twoje nogi! Czaisz to, dziewczyno? NOGI. Tak poza tym to kto cię zmusił do tego, żebyś ubrała sukienkę? – Zmarszczył czoło. – Dramatyczna Dama?
Odwróciłam wzrok i chrząknęłam znacząco w pięść.
Co miałam odpowiedzieć na to pytanie? Że sama postawiłam na tak radykalny krok, ponieważ oczekiwałam, że spotkam dziś kogoś, kogo znałam przez większość swojego ludzkiego życia? To byłoby niedorzeczne, poza tym Daniel nie musiał o tym wiedzieć. Nikt nie musiał o tym wiedzieć. Zapraszanie przeszłości do krainy Tam, gdzie niebo spada w dół, było surowo zabronione, dlatego wolałam to możliwie subtelnie zataić.
Przejechałam dłońmi po atłasowym materiale, który z głębokiej czerni przechodził w kontrastujące z nim bordo. Moja sukienka miała przy rękawkach, dekolcie i u dołu delikatną koronkę. Góra skrojona była w hiszpański dekolt, który subtelnie zasłaniał jednak moje piersi – na samym jego środku znajdowały się dwa maleńkie guziczki w kształcie róży. Zaskoczenie mogła wzbudzać nie tylko moja dzisiejsza kreacja, ale również fryzura, bo choć miałam krótkie, sięgające ledwo ramion włosy, udało mi się zakręcić je w finezyjne loki. Moją twarz, która zazwyczaj pozbawiona była makijażu, zdobiła teraz subtelna tapeta – jak lubił to nazywać Daniel.
Czułam się jak idiotka, bo chciałam zaimponować moim gościom. Nie wszystkim, ale tym dwóm, których nie widziałam od przeszło sześćdziesięciu lat. Nie mogłam uspokoić mojego rozbieganego w piersi serca, co utrudniało mi sprawowanie kontroli nad dziejącymi się w sali balowej cudami. Chciałam się nacieszyć tym, co sama stworzyłam, ale niestety, w obecnym stanie nie było mnie na to stać.
Daniel zamachał mi dłonią przed oczami.
– Halo, co się z tobą dzieje, Mar? – spytał zaniepokojony. – Rumienisz się, spuszczasz wzrok, dziwnie się uśmiechasz, rozglądasz na boki… Tylko mi nie mów, że w kimś się zakochałaś. – Zszokowany chłopak wyprostował plecy i napiął mięśnie ramion. Jego mina wskazywała na przerażenie. Zastanawiałam się, czy był w tym momencie zdziwiony, że w ogóle mogłam kogoś pokochać, czy tym, że ktoś mógł mnie mu ukraść sprzed nosa.
– Pogrzało cię? – syknęłam przez zęby. – Ja po prostu…
Mój głos ugrzązł w gardle, gdy na salę, zaproszona przez skrzata domowego, weszła dwójka zwyczajnych, szarych ludzi. Kobieta miała ostrzyżone na krótko brązowe włosy, czujnie rozglądające się po sali brązowe oczy, w których wirowała pustka, i mocno podkreślone pudrem kości policzkowe. Rozglądała się wrogo dookoła siebie, tupiąc wysokimi obcasami w kafelki. Miała na sobie zwykłą, obcisłą, bordową sukienkę. Na jej szyi spoczywały sztuczne korale. Obok niej, lekko przygarbiony, szedł mężczyzna o błękitnych, mętnych oczach. Niechlujnie zawiązany krawat, lekko wygnieciona koszula i przyduże spodnie przypominały mi jego realny, niezakłamany obraz – w przeciwieństwie do kobiety, która starała się być damą, którą nigdy nie była. Przyprószone siwizną włosy mężczyzny okalały jego uszy i policzki, a nos marszczył się, jakby właśnie wyczuwał niemiłe zapachy.
To byli oni. Moi rodzice.
– Maire? – usłyszałam głos Daniela.
– Przepraszam, muszę już iść – rzuciłam na odchodnym. Podwijając sukienkę, zaczęłam biec w stronę moich długo wyczekiwanych gości. Dziwiło mnie to, że moje serce zatrzepotało radośnie w piersi, najwyraźniej ciesząc się z ich przybycia.
Stukając ciężkimi obcasami przebiegłam obok Mickiewicza, który rzucał właśnie jakąś poetycką, gniewnie wymawianą frazą do Słowackiego. W normalnym przypadku zapewne przystanęłabym z boku z kielichem wina w dłoni i zaczęłabym się im przysłuchiwać, nie miałam jednak na to czasu. Musiałam odnaleźć rodziców, którzy przekradali się pomiędzy balowiczami jak pioruny kuliste, które wparowały tutaj przez okno, a nie drzwi.
Wiedziałam, że zaproszenie ich tutaj to czyste szaleństwo, nie umiałam jednak stłamsić w sobie tego przelotnego pragnienia, aby jeszcze raz ich ujrzeć. Za mojego życia byli naprawdę okropni. Nałogowo pili alkohol, często się na mnie wyżywali, nie tylko psychicznie, ale też i fizycznie, kopiąc mnie i uderzając pustą butelką po głowie. Byli sprawcami wielu moich siniaków i ran. Powodem, dla którego nie mogłam w nocy spać. A jednak, mimo tego, że sami nieświadomie odprowadzili mnie na kraniec przepaści, z której zostałam niecnie zepchnięta, wciąż darzyłam ich przedziwnym uczuciem, które rozkwitało w moim sercu jak kwiat tęsknoty za tym, co było dla mnie niegdyś ważne.
Nieważne, jacy byli. To mimo wszystko moi rodzice.
Przez chwilę stałam na samym środku sali, próbując ich namierzyć, co nie było łatwe, zważając na tysiące przewijających się przed moimi oczami dusz. Gdy zespół zdegustowanych arystokratów rozsunął się jednak na boki, ujrzałam moich rodziców, którzy stanęli przy szerokim stole. Od góry do dołu, jak niepokojąco zimna fala, zalał mnie niepokój. Nie powinnam być zdziwiona, że pierwsze, co zrobili, to chwycili za alkohol. Przecież to moi rodzice, prawda? Nigdy nie wygrali z nałogiem, który zaprowadził ich przedwcześnie do grobu.
Odrobinę mniej pewnym krokiem powędrowałam w ich stronę. Ręce złożyłam w podołku jak grzeczna dziewczynka, usta zacisnęłam, jakbym bała się cokolwiek wypowiedzieć. Zanim jeszcze do nich dotarłam, zobaczyłam, że moja matka zamienia kilka słów po niemiecku z samy Adolfem Hitlerem. Dlaczego nie dziwiło mnie to, że zanosi się z nim zgodnym śmiechem? Może dlatego, że była równie okrutna, co on. Nie pozbawiła co prawda życia miliona niewinnych ludzi, ale zrobiła wiele innych strasznych rzeczy, których sama bałam się wspominać.
Przystanęłam z boku, biorąc w dłoń kieliszek wina. Nie chciałam jednak pić. Skupiłam się raczej na czekaniu, aż rozmowa odbywająca się po mojej prawej stronie dobiegnie końca. Kątem oka wpatrywałam się w wychudzone plecy mojej rozchichotanej matki. Dopiero po chwili dostrzegłam, że ojciec wbił we mnie ostre spojrzenie. Nie mogłam się już odwrócić. To wyglądałoby w końcu bardzo podejrzanie.
Drżącymi ze strachu ustami wymówiłam:
– D-dobrze się państwo bawią?
Mężczyzna uniósł w zdziwieniu brew.
– Dopiero przyszliśmy – burknął z niezadowoleniem. – Śledzisz nas? – Jego spojrzenie wydawało się być srogie. Skuliłam się w sobie, jakbym oczekiwała na jeden z dobrze znanych mojemu ciału ciosów. Oczami wyobraźni widziałam rozsypujące się w krwawym wodospadzie kawałki szkła, które lądują na mojej głowie.
– N-nie, proszę pana – odpowiedziałam posłusznie. – Ja… ja tylko zastanawiam się, czy wszyscy się tutaj dobrze bawią, bo… bo wie pan, to ja po części zorganizowałam ten bal. – Zaśmiałam się niemrawo.
Co się z tobą działo, Maire? Czy obecność tych dwóch osób sprawiła, że stałaś się przerażoną dziewczynką, bojącego się nawet własnego cienia? Przecież byłaś teraz silną i niezależną kobietą, której nic nie było w stanie przerazić! Potrafiłaś zmusić najgorszego psychopatę do tego, aby wycofał się z krawędzi, z której mógłby skoczyć. Potrafiłaś przeżyć tyle czasu w tej pustej i nudnej krainie, nie roniąc nawet jednej łzy. Pokaż, że jesteś dumna, że jesteś sobą, że niczego się nie boisz, a już na pewno nie kogoś, kto zniszczył twoje ówczesne życie.
– Ty zorganizowałaś ten bal? – usłyszałam rozbawiony głos matki, która nagle obróciła się w moją stronę. Chudymi palcami obejmowała kieliszek z szampanem, próbując grać dworską damę. – Dzieciaki to mają wyobraźnie. Kto cię w ogóle dopuścił do tak ważnego przedsięwzięcia? – zaśmiała się kpiąco.
Poczułam jak zimna woda spływa po mojej piersi, mrożąc w niej już dawno niebijące serce. Ona nie wiedziała, że byłam jej córką, a jednak zachowywała się tak, jak zawsze, gdy ze mną rozmawiała.
– Ja… kto… cóż… więc… – zaczęłam się powoli mieszać, co wzbudziło śmiech u moich rodziców. Byłam coraz bardziej czerwona na twarzy.
– Chyba jest jakaś obłąkana – przyuważył szeptem ojciec. – Powinniśmy się stąd wynieść.
– Masz rację – potwierdziła matka, obdarzając mnie krzywym uśmiechem, który mógł mówić tylko jedno: traktuję cię jak robaka.
Kiedy rodzice obrócili się na pięcie i ruszyli w przeciwną stronę, w akcie rozpaczliwej potrzeby uwagi wykrzyknęłam do nich:
– Byłam waszą córką!
Nie poznawałam swojego głosu. Cały chłód jaki w sobie trzymałam, odkąd trafiłam do krainy Tam, gdzie niebo spada w dół, nagle rozprysnął się na wszystkie strony kroplami deszczu, odkrywając gorejącą ranę w piersi. Już dawno nie unosiłam się takimi emocjami. Myślałam, że mam nad nimi kontrolę. Najwyraźniej się myliłam.
Dwójka ludzi przystanęła zgodnie w miejscu. Matka spojrzała na mnie zdziwiona, jakby nagle uświadomiła sobie, że to całkiem prawdopodobne, a ojciec zmarszczył czoło, próbując sobie przypomnieć, czy przypadkiem nie zrobił komuś ułomnego dziecka.
– Córką? Ty? – spytała zdziwiona matka.
– Ja. Ja byłam waszą córką. Waszą cholerną córką! – wykrzyknęłam w gniewie, zaciskając pięści. – I sądziłam, że jeśli was tutaj zaproszę, nie potraktujecie mnie jak…
– Maire. – Ostry, chłodny jak odłamki lodu głos zatrzymał słowa, który uwięzły mi w gardle. Za moimi plecami stanęła przełożona, która położyła gładką dłoń na moim ramieniu. Nie musiałam na nią patrzeć, żeby widzieć, jaką miała minę. Wiedziałam, że uśmiecha się grzecznie w stronę moich rodziców. W końcu w obecnej sytuacji byli również jej gośćmi. – Przepraszam państwa za najście. Maire trochę źle znosi stratę rodziców. – Jej słowa zabrzmiały tak znacząco, że wykrzywiłam usta w grymasie.
– Proszę w takim razie trzymać tę niedojdę z daleka od nas – wyrzuciła z jadem matka. Ojciec zawtórował jej głośnym prychnięciem, a potem trzymając w dłoniach kieliszki wypełnione po brzegi alkoholem, ruszyli przed siebie.
Poczułam się, jakbym wraz z ich ciężkimi krokami traciła bezpowrotnie coś, co było dla mnie osnute ostatnimi, maleńkimi okruszkami nadziei. Nieświadomie wyciągnęłam w ich stronę dłoń, którą szybko chwyciła jednak Biała Dama, ściskając ją mocno w swojej ręce. Nie wiedziałam, czy chciała mnie teraz ukarać, czy dać mi nauczkę. Nie obchodziło mnie to. Nie obchodziło mnie to, że przyłapała mnie na łamaniu jednego z najważniejszych praw tej krainy. Nie obchodziło mnie, że czeka na mnie sroga kara. Nie obchodziło mnie to, że…
Nagle zdałam sobie z czegoś sprawę.
– Zrobiłaś to specjalnie – syknęłam przez zaciśnięte usta.
Biała Dama obróciła mnie w swoją stronę.
– Nie, Maire – powiedziała łagodnie, patrząc mi prosto w oczy. Nie mogłam rozczytać, co w tym momencie czuła. Zdawała się teraz pełnić wyłącznie rolę mojej przełożonej, a nie kogoś, kto zastępuje mi matkę. – Przestrzegałam cię, pamiętasz? 
Nie igraj z przeszłością – właśnie te słowa przekazała mi, kiedy dzieliła się ze mną listą gości. Czy to miała być kolejna z jej „cennych” lekcji? Chciała, żeby przeszłość mnie zabolała? Żebym zobaczyła, że lepiej raz na zawsze się z nią pożegnać? Czy może chciała, żebym przekonała się, że okrutni na zawsze pozostaną okrutnymi, nieważne kim w danym momencie dla nich będę?
Wyrwałam dłoń z jej uścisku i zacisnęłam mocno pięści, starając się jej nie przywalić w twarz.
Nie wierzyłam w dobroć tej kobiety. Nie ufałam jej. Zawsze stawała naprzeciw mnie i kładła mi pod nogi kłody. Może… może gdybym wyjaśniła rodzicom sytuację, może gdybym im przypomniała, kim byłam…
– Nie, Maire – powiedziała Biała Dama, przerywając moje myśli. – Mimo tego, że nie istniejesz już w rzeczywistym świecie, a wspomnienia o tobie dawno zostały wymazane, podświadomość twoich rodziców reagowałaby na ciebie w taki sam sposób w każdej sytuacji. Oni byli po prostu źli i musisz się z tym wreszcie pogodzić.
Słone łzy spłynęły po moich policzkach. Chciałam po prostu rozpłynąć się jak mgła, zniknąć stąd, umrzeć, stać się Cieniem Samobójcy nieświadomym tego, co wyprawia. Bycie w krainie Tam, gdzie niebo spada w dół jeszcze nigdy nie było dla mnie takie bolesne.
– To nauczka na przyszłość – usłyszałam raz jeszcze. – Powinnaś zapomnieć o tym, co przeżyłaś. Żyj tym, co ma miejsce teraz, w tym momencie. 
Rękawem sukienki otarłam łzy spływające po mojej twarzy wraz z tuszem do rzęs. Teraz bardziej niż kiedykolwiek wcześniej żałowałam, że się pomalowałam. A chciałam tylko i wyłącznie zrobić wrażenie na mojej matce, która wiecznie mi powtarzała, że byłam brzydka. Jakie to teraz miało znaczenie?
– Tak, oczywiście. W końcu to takie proste – zaśmiałam się niemrawo. – Jak mogłam o tym zapomnieć! Chyba mój ojciec miał rację, jestem obłąkana. – Widziałam, że dłoń Białej Damy wędruje w moją stronę. Jej czoło przeszyła zmarszczka zmartwienia. Nie chciałam jednak jej dotyku. Nie chciałam, żeby ktokolwiek mnie dotykał. Już nigdy więcej.
– Maire…
– Nie. Ja tak się nie nazywam, tak samo jak ty nie nazywasz się Białą Damą, przeklęta oszustko – syknęłam przez zęby. – I wiesz co? Pieprzę to wszystko. Pieprzę ten wasz świat i łaskę, którą nazywacie Drugą Szansą. Spieprzyłaś moje cholerne życie, bo spóźniłaś się, żeby uratować mnie przed Cieniem Samobójcy! – wykrzyknęłam gniewnie. – A teraz każecie mi tu tkwić, chociaż wolałabym po prostu nie istnieć. To nie druga szansa. To kara, która będzie się ciągnęła za mną przez całą usraną wieczność!
– Maire, uspokój się – syknęła przez zęby Biała Dama. – To nie tak, jak…
– Gówno mnie obchodzi, co masz mi do powiedzenia! Zejdź mi z oczu! – wrzasnęłam na całą salę, zwracając na siebie uwagę wszystkich gości. Przechodząc obok mojej przełożonej, uderzyłam ją z całej siły barkiem. Doskonale wiedziałam, że nie będzie czuła bólu, ale nie mogłam się przed tym powstrzymać. Bo może jako dusze rzeczywiście nie czuliśmy niczego, co fizyczne, jednak psychika wciąż działała nam tak, jak za życia. To dlatego doskonale wiedzieliśmy, czym jest cierpienie.
Przepchnęłam się przez tłum gości, chcąc jak najszybciej znaleźć się na balkonie. Po drodze zahaczyłam o Daniela, który wyciągnął po mnie dłoń. Ja byłam jednak tak zła, że natychmiastowo ją od siebie odepchnęłam. Teraz nie potrzebowałam niczego więcej, jak sztucznego wrażenia, że mogę odetchnąć świeżym powietrzem. Gównianym, świeżym, nieistniejącym powietrzem, które tworzyła wyłącznie moja wyobraźnia.
Wypadłam na zewnątrz, rozwierając okna jak średniowieczne wrota. Firanki zafalowały wokół mnie, tak samo jak moje ciężkie loki, które w przeciągu sekundy zamieniłam w proste strąki. Pozbyłam się również sukienki – zastąpiła ją zwyczajowa czarna koszulka i czarne spodnie z dziurami, w miejsce obcasów pojawiły się zaś mocarne, ciężkie glany. Jedyne, czego nie usunęłam, to zaschły makijaż, który spływał po moich policzkach, będąc dla mnie prawdziwym dowodem na to, że nie wszystko, co przeżywałam po śmierci, było zakłamane.
Zdesperowana stanęłam na barierce balkonu i rozłożyłam ręce na boki. Chciałam polecieć w dół, jak wtedy wówczas, gdy pchnął mnie w przepaść Cień Samobójcy. U dołu widziałam blado zarysowujące się smugi, które chciały wyciągnąć po mnie swoje długie, niekształtne dłonie. Niestabilni emocjonalnie Orędownicy byli łatwym kąskiem dla potworów. Mogłam teraz po prostu zniknąć, dać się porwać nicości, tym samym tracąc świadomość, wspomnienia i wszystkie uczucia. Czy to nie kusząca propozycja?
– Maire! – usłyszałam krzyk Białej Damy. W moich uszach brzęczały jej naglące kroki, za którymi w ślad poszła skrzypcowa melodia wygrywana w biegu. Wiedziałam, co chce zrobić. Chciała uwięzić mnie swoją muzyką. Zatrzymać, żebym jej nie uciekła i nie wywołała kolejnej serii wyrzutów sumienia, które mogłyby popsuć jej idealny wizerunek. Było już jednak za późno. Skoczyłam w nieznane, rozpościerając dłonie jak lecący ku dołowi, zraniony ptak. I wtedy właśnie, pierwszy raz odkąd umarłam, poczułam się prawdziwie wolna. Nie bałam się cieni, które na mnie czekały. Chciałam dać się im pochłonąć, pożreć jak świeży, mięsny kąsek. Przecież byłam tylko kolejną, nic nieznaczącą duszą, która zniknie równie szybko, jak się tutaj pojawiła.
Przymknęłam powieki, wczuwając się w owiewający moją skórę realny chłód. Blade usta rozszerzyłam w mimowolnym uśmiechu. Wyczuwałam słodki, ogarniający moje ciało koniec, a potem, tak nagle, w najmniej oczekiwanej chwili, dostałam wezwanie.
– Nie! – wrzasnęłam w ciemność.
Mgliste, czarne macki nagle zniknęły, a ja pojawiłam się w tym samym budynku, który okazał się ostatnim miejscem, jakim dotknęły przed śmiercią moje materialne, ludzkie stopy. Na jego krawędzi stał zaskoczony moją obecnością chłopak o blond włosach i anielskiej, okrągłej twarzy. Nie wyglądał na kogoś, kto właśnie zamierzał popełnić samobójstwo, a jednak skoro zostałam tutaj wezwana, musiał mieć taki zamiar.
– Kurwa! – krzyknęłam ile sił w płucach, zakrywając dłońmi twarz. Nie przejmowałam się tym, że potencjalny samobójca mógł się przestraszyć mojego okrzyku i wypaść przez wyrwę w ścianie. Chłopak zresztą tego nie uczynił – stał zdezorientowany, mrugając nierozumnie zielonymi oczami.
– Co się tak gapisz, pieprzony samobójco?! – wykrzyknęłam w złości, przez co aż się wzdrygnął.
– Och – usłyszałam jego zaskoczony głos. – Płaczesz.
Uniosłam zdziwiona brwi. Do tej pory zdawało mi się, że znałam już wszystkie schematy zachowań potencjalnych samobójców, a jednak musiałam się mylić, bo nikt nigdy nie zainteresował się mną w taki sposób, jak ten chłopak.
– Nie chciałeś skoczyć? – spytałam niepewnie, lekko zdezorientowana jego pytaniem.
– Chciałem – przyznał szczerze. – Ale jak mógłbym zostawić kogoś, kto jest w potrzebie? – Te słowa wydawały się być w jego ustach tak oczywiste, że zrobiło mi się głupio.
– Och – mruknęłam, drapiąc się w tył głowy. – Cóż. To… może odejdziesz od krawędzi?
– No, dobrze, nie mam nic prze… – zanim chłopak dokończył zdanie, przebiegły Cień Samobójcy pchnął go prosto w przepaść. Jego krótkiemu upadkowi towarzyszył cichy szelest frunących w powietrzu ciuchów, który zakończył się głośnym zderzeniem z betonem. Oczami wyobraźni widziałam krwistą plamę powiększającą się z każdą minioną sekundą.
Zesztywniałam.
Cóż, wychodziło na to, że pierwszy raz w moim pośmiertnym życiu zetknęłam się z sytuacją, w jakiej znalazła się również Biała Dama, gdy to ja zostałam zepchnięta w przepaść. To był pierwszy człowiek, którego bezpowrotnie utraciłam i to tylko dlatego, że byłam rozchwiana emocjonalnie.
Przez moją głowę, jak przeszywający niebo piorun, przeszło nagle niewyraźne wspomnienie. Widziałam zapłakaną Białą Damę, która błagała mnie, żebym nie skakała, a potem jej bladą dłoń, o którą otarł się Cień Samobójcy. Nie słuchałam jej, zupełnie tak, jakbym nie mogła jej usłyszeć, a ona mimo tego krzyczała moje imię. Moje prawdziwe imię.
Wciągnęłam powietrze do płuc.
Ona mnie znała. Znała mnie jeszcze zanim trafiłam do krainy Tam, gdzie niebo spada w dół.
Cień Samobójcy zachichotał złowieszczo i rozpłynął się w powietrzu, gotowy zjawić się przy blondynie, by mamić go swoją mocą. Choć jeszcze nigdy nie przechodziłam rytuału Drugiej Szansy, doskonale wiedziałam, co muszę zrobić. Nie chciałam pozwolić na to, aby dusza anielskiego nastolatka splotła się już na zawsze z Cieniem Samobójcy.
Byłam mu to winna.
Byłam to również winna Białej Damie.
Mojej siostrze.  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz