wtorek, 20 września 2016

Wciąż cię słyszę [SHOT]

Pomysł na shota pojawił się już dawno, dawno i pewnie gdyby nie antologia u Cleo (w której to opowiadanie zostało zamieszczone), nie zabrałabym się za nie jeszcze przez długi czas. Uznałam, że antologiczny motyw marzenia i przyjaciela doskonale się w nie wpasowuje (mam taką długą listę shotów, które kiedyś napiszę - niektóre mają długie opisy, niektóre jedno zdanie, będące wstępnym pomysłem). "Wciąż cię słyszę" to opowiadanie przy którym najpierw powstał tytuł, a potem dopiero milcząca bohaterka, która kochała śpiewać i utraciła głos. Co do chłopaka - na pewno miał być optymistą. I był. Z tego wstępu utworzyła się całkiem sporych rozmiarów historia. Może nie jestem z niej jakoś przerażająco dumna, bo tekst uważam za przeciętny, ale... jednak w jakiś sposób pokochałam głównych bohaterów i powstałe pomiędzy nimi rozmowy. Poza tym podoba mi się motyw milczącej bohaterki. Dziękuję jeszcze raz Cleo za możliwość wzięcia udziału w antologii! Powinnam też podziękować swojemu chłopakowi, który udostępniał mi swój laptop do pisania, kiedy nie miałam własnego przy sobie, ale chyba umarłby z powodu przecukrzenia, gdyby miał tą historię przeczytać. No, to zostaje mi... zaprosić do czytania!


Dla Livie śpiew był całym jej życiem i szansą na wielką karierę. Niestety, choroba przekreśliła wszystkie jej marzenia - w dniu, kiedy została pozbawiona najważniejszego narządu głosowego, stała się milczącą Livie. Pozbawiona nadziei, zamknęła się w sobie i stała się cieniem dawnego wcielenia. Na szczęście w jej życie wkradł się mały promyk słońca - Blaise Martel, chłopak z sąsiedztwa, którego głównym marzeniem jest zostać w przyszłości psychologiem, a dzień bez uśmiechu i kilograma optymizmu to nie dzień. Jak Blaise sam twierdzi... "Każdemu z nas czegoś brakuje".
***

I. Dzień, w którym utraciłam marzenia


To już ostatni dzień. Ostatni dzień życia moich największych marzeń – za dokładne dwadzieścia cztery godziny znikną w krainie utraconych rzeczy razem z moim głosem, a ja będę musiała zmienić priorytety i nauczyć się żyć bez najcenniejszego daru podarowanego mi przez los.
Codziennie rano zadawałam sobie jedno pytanie: co zrobiłam temu, kto układał moje życiowe plany na niewidzialnym papierze? Za bycie szczęśliwym przecież nikt nie kara. No, chyba, że świat mentalny działa na zupełnie innych zasadach niż myślę. Może tam wszystko było na opak. Szczęście zostawało zmienione w smutek, miłość w nienawiść, zdrada w namiętność, marzenia w proch, a głos… w ciszę. Tą straszną ciszę, której nienawidziłam.
Od dziecka dużo mówiłam.  Byłam ciekawa świata, ciekawa życia, zadawałam rodzicom mnóstwo pytań i oczekiwałam wyczerpujących odpowiedzi. Dlaczego, gdy dziś potrzebuję odpowiedzi na zadane pytanie, zupełnie nikt nie potrafi mi na nie odpowiedzieć?
Poczucie porażki pożerało moją duszę z każdą mijającą minutą. Ta porażka przygniatała mnie do podłogi. I choć doskonale zdawałam sobie sprawę z tego, że nie powinnam tracić czasu na milczenie, bo będę miała na nie całe życie, nie byłam w stanie wydusić z siebie choć jednego słówka.
Stałam w klaustrofobicznie małym i pustym pomieszczeniu, gdzie przy szybie dźwiękoszczelnej znajdował się profesjonalny i drogi mikrofon – SE Gemini II. Marzył o nim każdy biedny śpiewak, w tym i ja. Na szczęście istniało coś takiego jak studio nagrań i miałam szczęście, że pracował w nim mój przyjaciel. Opowiedział o mojej smutnej i bardzo przejmującej historii właścicielowi tego studia i poruszył jego serce. Początkowe założenie dotyczyło tego, że miałam zapłacić połowę ceny za dwie godziny przebywania tutaj, jednak ostatecznie moje wejście było darmowe. W końcu kogo nie poruszyłaby historia sławnej „voice vlogerki” z Youtube’a, która musiała pożegnać się ze swoimi marzeniami związanymi z karierą? Całą tą wymyślną opowieść traktowałam jak coś zwyczajnego, coś, co nie powinno nikogo poruszyć. Płakałam tylko przy Ericu – moim przyjacielu – który dowiedział się o mojej operacji krtani jako pierwszy. Potem opowiadana historia stała się wyuczonym schematem, którego używałam dla własnych korzyści. Nie, nigdy nie oczekiwałam od nikogo współczucia, bo wiedziałam, że nikt mi nie pomoże – żaden człowiek nie zmieni biegu zdarzeń. Mówiłam o tym, bo chciałam, żeby choć kilka osób zapamiętało mój głos, kiedy ja go już zapomnę.
Wzięłam głęboki wdech i przymknęłam powieki. Starałam się wyciszyć, uspokoić, ułożyć jakąś pożegnalną przemowę. Nie mogłam po prostu zniknąć bez słowa.
Usta zaczęły mi drżeć, a powieki stały się mokre od łez. Błagałam siebie, żeby znów nie wybuchnąć płaczem. Eric już teraz siedział za szybą i wpatrywał się we mnie z niepokojem. Był gotowy wstać i pokonać barierę ciszy, która między nami była. Wystawiłam w jego stronę dłoń i uśmiechnęłam się bokiem ust – mój uśmiech wyglądał jak grymas niezadowolenia małego dziecka, ale na więcej nie było mnie stać.
Wzięłam jeszcze jeden głęboki wdech i pokazałam Ercicowi kciuka. Byłam gotowa. Pozornie gotowa, ale stwierdziłam, ze nie ma sensu dłużej czekać. Nie wymyślę niczego konkretnego. Słowa same popłyną z moich ust.
Eric nie wyglądał na zadowolonego, ale również wystawił kciuka do góry. Oznaczało to, że nagranie zostało rozpoczęte. Otworzyłam oczy i spojrzałam w mini kamerkę zamontowaną na statywie obok mikrofonu. Włączyłam ją wyćwiczonym gestem i uśmiechnęłam się sztucznie. Wydawało mi się, że słowa przyjdą same, a jednak trudno było mi cokolwiek z siebie wydusić. Udawanie nie wchodziło w grę.
Nerwowym ruchem dłoni przeczesałam włosy i przygryzłam wargę.
– Cześć – przywitałam się drżącym głosem. – Obiecałam sobie, że napiszę przemowę, ale… niestety nic z tego nie wyszło. Stoję tutaj, patrzę w kamerę i mam wrażenie, że nie jestem sobą. Wy zapewne też to zauważyliście – westchnęłam i z przyzwyczajenia poprawiłam słuchawki, które oplatały moją szyję. – Są w życiu takie rzeczy, których nie chcemy robić. Ja na przykład nie chcę się żegnać. Nie uważacie, że pożegnania są przereklamowane? – Spróbowałam zażartować, ale patos sytuacji szybko do mnie wrócił i wykrzywił moją twarz w grymasie. – To już koniec śpiewającej Livie. Koniec z weekendowymi wypadami do studia nagrań, koniec z coverami i parodiami sławnych piosenkarzy, koniec z komponowaniem własnych utworów, koniec… – wzięłam głęboki wdech – Koniec mojego głosu. Dokładnie jutro o godzinie 14, pan ubrany w biały kitel wraz ze swoją załogą, usunie mi krtań. Chyba nie muszę nikogo uświadamiać, że jest to najważniejszy narząd głosowy ludzkiego organizmu. – Wzruszyłam ramionami, niby kpiąco, niby na przekór złemu losowi, a jednak wcale nie czułam się przez to lepiej. – Te dwa lata, które z wami spędziłam były cudowne, ale czasem nawet cuda mają swoją granice. To ostatnia piosenka, którą zaśpiewam. Mam nadzieję, że będzie najlepszym podsumowaniem jakie kiedykolwiek mogłam wam zgotować. – Tym razem mój uśmiech był szczery. – I pamiętajcie: nie bójcie się pokazywać światu kim naprawdę jesteście. Róbcie to na co macie ochotę, spełniajcie swoje marzenia, realizujcie się w tym co robicie i nie patrzcie na świat, bo on zawsze będzie dla was surowy. Uwierzcie w siebie, bo każdy z nas jest w stanie w życiu do czegoś dojść. – Te słowa zabrzmiały w moich ustach jak obce.
Nie spoglądałam na Erica. Doskonale wiedział, kiedy ma puścić podkład muzyczny. Zamknęłam oczy i wzięłam głęboki wdech. Wsłuchałam się w powolną melodię rozbrzmiewającą na fortepianowych klawiszach i cienkich strunach skrzypcowych. Piosenka nie była stworzona przeze mnie, należała do piosenkarki żyjącej w latach dziewięćdziesiątych – ja tylko nadałam jej nowego smaku. Pamiętam ile musiałam się nachodzić, aby znaleźć instrumentalistów, którzy połączą się i zagrają dla mnie ostatnią piosenkę. Dzięki nim mogłam z czystym sumieniem odśpiewać ostatnie wersy w swoim życiu.
Łzy cisnęły mi się do oczu. Całą swoją żałość i smutek starałam się przenieść na rozbrzmiewającą w mojej głowie i sercu melodię.
Piosenka opowiadała o niespełnionych marzeniach i nadziei na lepsze jutro. O pożegnaniach i nowych wyzwaniach. Mówiła o zmianach, które zachodzą w człowieku pod wpływem gorszych chwil, o tym, co traci, ale co zyskuje. Te wzniosłe treści nawet na moment nie wynagrodziły mi mojej choroby. Śpiewałam ze wszystkimi uczuciami jakie w sobie miałam, a jednak nie czułam przesłania – było ode mnie oddalone o kilkaset tysięcy kilometrów, było… nieosiągalne. Czułam się jak zaprogramowana lalka pełna chaotycznych uczuć. Czy było widać na kamerze moją pełną sztuczności grę, czy może tym razem okazałam się być świetną aktorką?
Krtań była dla mnie dzisiaj łaskawa. Najwyraźniej przeczuwała, że jutro zniknie, a plastikowa rurka umożliwiająca oddychanie, którą wsadzą mi do gardła, zastąpi ją. Już dawno mój głos nie pracował tak dobrze. Przez moment miałam nawet wrażenie, że rak krtani to tylko słaby żart od życia, który zmusił mnie do zakończenia wirtualnej kariery.  Zmieniłam zdanie, gdy piosenka dobiegła końca,  a ja pociągnęłam na niskich dźwiękach ostatnie słowa – moje delikatne vibrato zamieniło się w skrzeczące kaszlenie. Zrzuciłam słuchawki z uszu i odeszłam od kamery. Usta zatkałam dłonią.
Nie znosiłam tych momentów, kiedy dusiłam się z powodu własnego głosu. Lekarz zabronił mi śpiewać, aby nie nadwyrężać dodatkowo zniszczonej krtani, ale go nie posłuchałam. To i tak ostatni dzień, więc czy taki występek miał jakieś znaczenie?
Podkład ucichł, a Eric spojrzał na mnie zza szyby zmartwiony. Widziałam, że chce wstać, ale ja wystawiłam tylko rękę do góry i potrząsnęłam głową.
– Livie. – Eric przemówił do mikrofonu. – Możesz odpocząć.
– Nie chcę – szepnęłam ochryple. Nie miałam pojęcia czy przyjaciel w ogóle mnie usłyszał. – Musimy powtórzyć tylko ostatnie dwa słowa piosenki, prawda?
Chłopak opadł bezradnie na krzesło i odchylił głowę w tył. Przez dłuższą chwilę milczał, ale w końcu pochylił się ku mikrofonowi i odpowiedział krótkie:
– Tak.
– Już w porządku – westchnęłam, odchrząkując. – Co to dla mnie dwa słowa?
– Rób jak uważasz, to przecież twoje życie.
Kiwnęłam głową i znów podeszłam do kamery. Miałam nadzieję, że nikt nie wyłapie zmiany położenia, gdy będziemy miksować materiał. Jeśli będzie widać różnice, zawsze mogę dodać jakąś głupią adnotacje, że niestety musieliśmy nagrać ostatnie kilka słów jeszcze raz. To żaden problem.
Skrzywiłam się, gdy znów stanęłam przed mikrofonem. Kogo ja się starałam okłamać? Byłam perfekcjonistką. Miałam ochotę zaśpiewać całą piosenkę od początku, choć doskonale wiedziałam, że nie dam rady tego zrobić. Mój głos już raz odmówił współpracy. Gdy tylko Eric sklei ten beznadziejny kawałek, nie będę chciała go słuchać.
Ostatnie dwa słowa piosenki odśpiewałam pozbywając się jakichkolwiek uczuć.
Modliłam się o jak najszybsze wyjście stąd. Przez chwilę rozważałam nawet popełnienie samobójstwa na pobliskim moście. Miałam już dosyć widoku tego studia. Chciałam stąd uciec i nigdy więcej nie wracać. Nie. Tak naprawdę chciałam spędzić tu resztę życia, ale nie mogłam. Uciekałam, bo nie potrafiłam sobie poradzić z bezradnością, która mnie ogarniała.
Gdy piosenka się skończyła, a Eric wystawił kciuk do góry i uśmiechnął się szeroko, ja zostawiłam wszystkie rzeczy i po prostu wyszłam ze studia. Mój przyjaciel nie starał się mnie gonić. Nie zdziwiło mnie to. Już od jakiegoś czasu nie byliśmy sobie bliscy. Tak naprawdę nie wierzyłam w przyjaźń damsko-męską. Prędzej czy później ktoś się zakocha – padło na mnie. Chyba nie muszę mówić jak bardzo Eric złamał mi serce, gdy poszliśmy do kina, a on wziął ze sobą swoją nową, piękną i wysoką dziewczynę o wydatnych ustach i biuście. Nie dorastałam jej nawet do pięt. Nie ze swoimi poskręcanymi na czubku głowy blond włosami związanymi w luźny kok i chłodnymi, pustymi brązowymi tęczówkami. W przeciwieństwie do Elisabeth byłam niska, wychudzona i brzydka. Na dodatek te moje piekielnie dziecięce policzki, które wyglądały, jakby spuchły już w brzuchu matki… Eric wiecznie dokuczał mi z ich powodu. Gorzej nie mogłam się wtedy poczuć, tym bardziej, że tego samego dnia przesądzono o mojej operacji. Zostało mi tylko uprzejmie podziękować za wizytę w kinie i uciec gdzieś daleko z płaczem. Eric doskonale wiedział o co chodzi, wiedział, że go kocham, a jednak postanowił mi dosadnie pokazać, że nie jest mną zainteresowany. Niech… niech zniknie. Niech wszyscy znikną.
Ze łzami w oczach wytoczyłam się z budynku. Zdążyłam tylko chwycić za swój beżowy jesienny płaszcz. Wiedziałam, że kamerę dostarczy mi za kilka dni Eric, a mój telefon, który został w jego kieszeni spodni, zostanie zwrócony mojej matce, która pracowała z jego ojcem w korporacji. Nie przejmowałam się rzeczami materialnymi, skoro moim problemem były te duchowe.
Drogi o tej porze były zakorkowane, a chodniki tonęły od przepychających się między sobą ludzi. Nieprzyjemnie chłodny i ostry wiatr uderzał mnie po twarzy, a kolorowe liście w jesiennych barwach wirowały ponad głową. Ciemne chmury zwiastowały ulewę. Gdybym miała przy sobie swój szalik, otuliłabym nim obolałą i napuchniętą szyję, ale zostawiłam go w studiu nagrań. Nie miałam też ze sobą parasolki – leżała obok panelu miksującego, gdzie siedział Eric. Wszystko podpowiadało mi, żebym wracała do domu. Powinnam skryć się pod kołdrą, włączyć sobie wyciskacz łez i płakać tak długo i głośno, aż w końcu zabraknie mi sił w głosie. Ale nie. Ja wolałam biec przed siebie, przepychać się łokciami między ludźmi, słyszeć niepochlebne opinie na temat mojego zachowania i kaszleć jak szalona. Nie przejmowałam się nawet rozpiętym płaszczem gwarantującym mi przeziębienie, a przecież lekarz mówił, że choroby nie są wskazane przed operacją. Powinnam o siebie dbać. Dbać o siebie! W takim stanie! Przecież jutro mogłam już nie otworzyć oczu! Każą mi podpisać jakąś śmieszną klauzulę na temat tego, że zgadzam się ze wszystkim co zamierzają ze mną zrobić oraz z tym, że przyjmę krew obcego człowieka, gdy mi jej ubędzie. Na końcu, drobnym druczkiem dopiszą, że nie biorą odpowiedzialności za moją śmierć. A ja będę się cieszyć, gdy zdechnę.
Zniknęłam za rogiem ulicy i przeszłam przez park, który zdążył pogrążyć się w ulewie. W ciągu minuty moje blond włosy uwięzione w koku rozpadły się i zwilgotniały – teraz miałam na głowie jeszcze większą szopę niż zwykle. Płaszcz nie robił mi już różnicy – nawet nie był nieprzemakalny. Teraz cała moja blada postać tonęła w wodzie. Och, gdyby tylko deszcz lekiem na wszystkie bolączki…
Znalazłam się nad małym mostkiem, gdzie ryby próbowały wchłonąć krople wody uderzające w taflę rzeki. Zapewne myślały, że to chleb.
Zawsze przychodziliśmy tu z Ericiem i karmiliśmy złote rybki.
Gdy się poznaliśmy, mieliśmy po osiem lat. Eric przeniósł się wtedy do mojej klasy. Od razu złapaliśmy ze sobą kontakt i staliśmy się najlepszymi przyjaciółmi. Dzieciaki często dokuczały nam z powodu damsko-męskiej przyjaźni i odśpiewywały głośne piosenki na temat naszej „miłości”. Kiedyś się tego wstydziłam, dzisiaj z chęcią bym do tego wróciła.
Rzuciłam kamieniem w rzekę, a niebo zagrzmiało od uderzenia piorunu. Mój przewrażliwiony ojciec zapewne kazałaby mi natychmiastowo wrócić do domu, gdyby wiedział, że stoję kilka kilometrów od pola rażenia piorunów. Ale ja to miałam daleko w poważaniu. Sama nie potrafiłam ze sobą skończyć to może natura mi w tym pomoże?
Rzuciłam się na barierę drewnianego mostu – moje poskręcane włosy rozsypały się poza jego granicą. Wisiałam głową do dołu, a mój kark chłonął krople deszczu. Deszcz nigdy mi nie przeszkadzał, dzięki niemu się uspokajałam. Uspokajał mnie również śpiew.
Nim zdołałam o czymkolwiek konkretnym pomyśleć, z głębi mojej krtani wyrwał się ochrypły, lekko fałszujący głos, który nie pasował do śpiewającej Livie. Brzmiałam jak landrynka, ociekałam sztuczną słodyczą.
Piosenka była sto razy wolniejsza niż w oryginale, gdzie śpiewał ją John Legend, a tak naprawdę: John Stephens, tylko kto by się przejmował takimi szczegółami?

What would I do without your smart mouth
Drawing me in and you kicking me out
Got my head spinning, no kidding, I can’t pin you down
What’s going on in that beautiful mind
I’m on your magical mystery ride
And I’m so dizzy, don’t know what hit me, but I’ll be alright  

                Przerwałam lichy występ i zakaszlałam cicho. Lubiłam śpiewać tę piosenkę Ericowi. Czułam, że jest przeznaczona tylko mnie i jemu, ale… on tak nie sądził. Wolał ją śpiewać swojej idealnej Elisabeth, a przecież tak dobrze brzmieliśmy we wspólnym duecie. Mogliśmy spokojnie dorównać, a nawet przewyższyć cover Jasona Chena i Madilyn Bailey, którzy śpiewali w wyższej tonacji niż John Legend.

My head’s under water
But I’m breathing fine
You’re crazy and I’m out of my mind

To były ostatnie słowa jakie z siebie wydobyłam. Kolejny atak kaszlu był tak potężny, że miałam wrażenie, iż lada chwila wypluję płuca razem z krtanią do rzeki. Oczy zaszły mi łzami.
To było tylko preludium mojej prawdziwej rozpaczy. Zawsze wylewałam łzy w ciszy, teraz nie mogłam powstrzymać się od krzyku. Tak bardzo cieszyłam się, że nikogo tu nie ma, a na niebie szaleje burza. Nikt mnie nie usłyszy, nikt nie przytuli i nikt nie wedrze się siłą do mojego umysłu, który powoli nabywał świadomości mającego jutro nadejść wydarzenia.
Nie byłam przygotowana. Nie jestem przygotowana. Nie będę przygotowana.
Wszystko. Wszystko było nie tak.
***
Usuwanie krtani nie bolało, a nawet jeżeli bolało to przez silną dawkę znieczulenia zupełnie niczego nie czułam. Pamiętałam tylko moment, kiedy położono mnie na stole operacyjnym i wstrzyknięto coś w żyły. Chwilę później dostałam maskę, która poprzez gaz miała mnie uśpić. Chirurdzy kazali mi liczyć do dwudziestu, a ja chyba nawet nie doszłam do piętnastki. Nie wiem, nie pamiętałam, kiedy usnęłam. To tak, jakbym po prostu kładła się spać.
Obudziłam się następnego dnia, podłączona do maszyn, które umożliwiały mi oddychanie. Nie mogłam pozbyć się tego przedziwnego wrażenia, że coś ugrzęzło mi w krtani. Krtań. Przecież ja jej już nie miałam. Żeby się o tym upewnić, spróbowałam coś powiedzieć, ale… nici z tego. Mój głos zanikł całkowicie.
Laryngektomia pozbawiła mnie nie tylko krtani, ale i najbliższych węzłów chłonnych. Gdybym chciała, foniatra mógłby mnie nauczyć mowy przełykowej, ale czułam, że nie byłabym w stanie tego znieść. Słyszałam ludzi, którzy mówią poprzez przełyk. Ich głos staje się nie do poznania – jest niski, cichy, nienaturalny, pozbawiony intonacji, bezbarwny. Nie mogłabym przekazywać ludziom emocji, a co najważniejsze: nie mogłabym śpiewać. Elektroniczna krtań również nie wchodziła w rachubę. Po pierwsze moich rodziców nie było stać na takie wydatki, po drugie nie chciałam brzmieć jak robot. Już dawno postanowiłam, że zamilknę i nie będę próbowała się odezwać. Nigdy więcej. Wraz z moim głosem, odeszła cała Livie, którą byłam.
Przez długi czas nie wiedziałam co się ze mną dzieje. Środki usypiające zadziałały odurzająco, widocznie dostałam ich sporą dawkę. Przez kilka godzin kręcili się przy mnie lekarze i pielęgniarki. Gdy tylko unosiłam rękę do szyi, żeby dotknąć tego ustrojstwa, które przebiło się przez moją tchawicę i wystawało na zewnątrz, lekarze mnie karcili. To była ogromna rura, która odchodziła do jakiegoś urządzenia. Z tego co czytałam, później zostaje zastąpiona czymś lżejszym i mniejszym. Zapewne będę musiała zgrabnie ją ukrywać pod wełnianymi szalami.
Dzięki tracheotomii mogłam oddychać. Rurka przechodziła od płuc aż do przedniej ściany tchawicy. Pomijała przy tym oddychanie nosem, gardłem i krtanią. Musiałam przyznać, że takie oddychanie było dziwne i nieprzyjemne. Robiło mi się słabo, gdy wyobrażałam sobie swoją własną operację przy której pozbywają się mojego narządu głosowego. Wyobraźnia podrzucała mi drastyczne i krwawe sceny, przez co moje oczy zaszły łzami. Naprawdę wolałam umrzeć niż pozostać w takim stanie w jakim byłam.
Jeszcze tego samego dnia w szpitalu zjawili się rodzice. Mówili mało, o nic nie pytali, bo i tak wiedzieli, że im nie odpowiem. Przez większość czasu nie patrzyłam im nawet w twarz. Gapiłam się bez celu w okno i udawałam, że nie tylko mój system głosowy jest zepsuty, ale także słuchowy.
Czułam ogromną pustkę. Jakbym wypuściła z rąk to, co było najważniejsze w moim życiu. Czy śpiew był dla mnie najważniejszy?  Był, ale już nie będzie. Moja szklana buteleczka z lekiem na wszystko uderzyła w białe kafelki i rozsypała wkoło siebie bolesne odłamki. Nie pozbieram już szkła, nie skleję z niego nowej butelki, nie pobudzę kałuży rozlanej na posadzce do życia.
Nie pamiętam ile leżałam w szpitalu, bez celu wpatrując się w szary krajobraz za oknem. Znajomi z klasy pytali o mnie rodziców, chcieli mnie nawet odwiedzić, ale zabroniłam im tego. Nie potrzebowałam nikogo. Przecież i tak nie mogę mówić.
Eric bezustannie pisał do mnie SMS-y. Pytał jak się czuję i dlaczego jestem zła, prosił, żebym go nie ignorowała, przecież jestem jego przyjaciółką, a tak poza tym to skleił moją piosenkę i wstawił ją na moje konto na YouTubie – jako jedyna zaufana osoba miał do niego dostęp. Ponoć „ostatnia piosenka” osiągała szczyty popularności, a tymczasem ja nie chciałam jej nawet słyszeć. Bałam się wchodzić na Internet, bałam się spoglądać na swoje konto i czytać te wszystkie komentarze. Nie chciałabym teraz zobaczyć jakichś niemiłych słów na temat mojego głosu i zachowania – zawsze znajdą się jacyś hejterzy, którzy będą chcieli zniszczyć twoje życie, a że moje było już zniszczone, nie potrzebowałam dodatkowych gwoździ do trumny.
Po jakimś czasie, może po dwóch tygodniach, może trzech, mogłam wrócić do domu. Rurka w mojej szyi była bardziej zgrabna niż po operacji, a jednak wstydziłam się chodzić z nią na wierzchu. Do domu jechałam z pochyloną głową, a gdy weszłam już do pokoju, owinęłam się zielonkawą chustą, niepasującą do mojego ubioru – wiedziałam, że będę musiała kupić sobie nowe szale.
Przez cały kolejny dzień siedziałam w domu. Musiałam nadrobić sporo opuszczonych lekcji. Problem tkwił w tym, że nie chciałam. Po co? Nawet, jeżeli zostanę zapytana o coś w klasie, nie będę w stanie odpowiedzieć żadnemu nauczycielowi na zadane pytanie. Czy rodzice powiadomili ich już o moim stanie? Czy cała klasa przypadkiem już o tym nie wiedziała? Z jakiegoś powodu było mi głupio i nie chciałam wracać do szkoły. Szczególnie nie do Erica. Na pewno będzie chciał złapać ze mną kontakt. Jego SMS-y ucichły, ale pewnie wciąż się niepokoił. Musiałabym go nie znać.
Miałam tydzień na nadrobienie zaległości szkolnych. Tydzień na pogodzenie się z faktem, że już nigdy nie zamienię słowa z żadnym człowiekiem. Tydzień na przyzwyczajenie się do obecnego stanu rzeczy. Tydzień na rozpacz. Później będę musiała udawać, że wszystko jest w porządku. A ja nigdy nie potrafiłam udawać.


II. Dzień, w którym go poznałam


Od początku wiedziałam, że nie będzie łatwo. Ludzie oglądali się za mną i szeptali, zupełnie, jakby zapomnieli, że straciłam głos, a nie słuch. Teraz wszyscy bali się ze mną witać. Znajomi albo odwracali wzrok, gdy nadchodziłam, albo zmieniali kierunek swojej podróży, żeby tylko się na mnie nie natknąć. Byłam teraz lekkim podmuchem jesiennego dnia. Odczuwalnym, ale niezauważalnym. Nie świeciłam już jak słońce o poranku, które rozweselało swoim śpiewem cały dom i wzbudzało podziw w szkole. Nie uśmiechałam się, nie wyglądałam i nie brzmiałam. Barwne skrzydła motyla zostały odcięte skalpelem, przez co stałam się białą larwą, stąpającą z wolna po ziemi. Nikt jej nie zgniecie, bo jest za mała, ale nikt też nie zwróci na nią uwagi. To mnie bolało.
Eric przestał się do mnie odzywać. Nie postępował inaczej niż reszta szkoły. Coraz częściej widywałam go na korytarzu lub przed szkołą, kiedy całował się z Elisabeth – swoją piękną dziewczyną o dźwięcznym głosie. Przechodziłam obok nich z krzywą miną, choć starałam się wyglądać obojętnie. Potem biegłam przed siebie, pragnąc zapomnieć o tym, co zobaczyłam, a łzy spływały po moich policzkach milcząco. Miałam wtedy ochotę umrzeć. Zniknąć z tego świata raz na zawsze, zakopać się pod ziemią, stać się niewidzialna. To prawda, że nie odpisywałam Ericowi na wiadomości, ale czy musiał mnie od razu ignorować? Bycie samemu na Ziemi bolało, szczególnie, gdy posiadało się tylko i wyłącznie złe myśli, których nie można było w żaden sposób wyrazić. Nigdy nie potrafiłam trzymać w sobie tego, co złe, moje myśli prędzej czy później opuszczały głowę. Jak miałam żyć, kiedy głupie pisanie pamiętnika mi nie wystarczało?
  Rodzice podchodzili do mnie bardzo ostrożnie. Częściej kontaktowali się ze mną poprzez pisanie wiadomości na lodówce. Nie zadawali mi nigdy pytań, bo doskonale wiedzieli, że im na nie nie odpowiem. Pewnego dnia dowiedziałam się na papierze, że zostałam zapisana na lekcje języka migowego. Natychmiastowo podarłam karteczkę i wyrzuciłam ją do śmietnika. Na zajęciach nigdy się nie pojawiłam, bo nie chciałam niczego umieć. Język migowy jest dla tych, którzy chcą żyć, dla tych, którzy nie boją się pokazywać, że nie mogą mówić. Ja się tego bałam. Wolałam zostać uznana za wariatkę, która boi się odezwać, niż smutną dziewczynę, która utraciła głos.
Rodzice zauważyli we mnie zmianę i bardzo się o mnie niepokoili. Rozmawiali kiedyś o tym, żeby posłać mnie do psychologa, ale czy był psycholog dla tych, którzy nie mówią? A może powinnam zapisać się na internetową sesję terapeutyczną? Mogłabym pisać do specjalisty, a on odpowiadałby mi na głos. Tego również nie chciałam. Zawsze potrząsałam głową, nie argumentując swojej niechęci. Wiedziałam, że rodzice się martwią, wiedziałam, że próbują mi pomóc, a jednak nie potrafiłam ich zadowolić. Dawna Livie bezpowrotnie odeszła, zabierając ze sobą mój głos.
Mijały miesiące, a ja z każdym dniem stawałam się coraz słabsza fizycznie i psychicznie. Przez rurkę w tchawicy łatwo łapałam przeziębienia. Częściej leżałam w domu niż wychodziłam do szkoły. Dyrektor trzymał mnie tu tylko ze względu na litość – nauczyciele cicho powtarzali, że powinnam zostać przeniesiona w następnym roku do specjalnej szkoły dla ludzi niemogących mówić. Rodzice również to rozważali, ale oczywiście gdy pytali mnie o zdanie, kręciłam tylko głową. Już dawno nie pamiętam, żebym nią kiwała, zatwierdzając jakąś sprawę. Stałam się panią zaprzeczeń. Bywało, że zamykałam się w pokoju i nie wychodziłam przez tydzień, leżąc pod kołdrą i wylewając bezcelowo łzy. W pewnym momencie, doszło nawet do tego, że zaczęłam rozważać ciche samobójstwo. Przeglądałam różne strony internetowe, które oferowały mi pomoc. Ktoś mówił o dwóch paczkach tabletek przeciwbólowych – wystarczyłoby, aby zapaść w śpiączkę. Ktoś mówił o środkach narkotyzujących, które pozwolą mi pozbyć się barier i podejmą za mnie decyzje o śmierci. Ktoś mówił o skoku w przepaść – mój mózg rozpłaszczy się na skale i nie zdążę poczuć bólu. Ktoś mówił o tabletkach nasennych i zaśnięciu w wannie – nie zareaguję, gdy usnę i zacznę się topić.
Próbowałam się ciąć, ale ból nie dawał mi satysfakcji. Próbowałam się zabić, ale nie wiedziałam jak. Trwałam w tym obłędnym, depresyjnym świecie, udowadniając sobie każdego dnia, że nie jestem niczego warta. Łatwo popadłam w depresję i nie mogłam się z niej uwolnić. Życie w ciągłym smutku było nawet łatwiejsze niż próba życia. Mogłam usiąść, użalać się nad sobą bez końca i niczym innym się nie martwić. To było moje nowe hobby, które zastąpiło mi śpiew.
Moja ostatnia piosenka stała się hitem na YouTubie. Dostałam miliony komentarzy, a większość z nich była pozytywna – od nadmiaru współczucia robiło mi się niedobrze. Wolałam te złe opinie, które robiły ze mnie idiotkę: „kłamca, po prostu nie umie śpiewać i ucieka”, „weź nie piernicz, co za prank”, „to nie jest zabawne, zawiodłam się na tobie”, „głupia szmata, dobrze, że stracisz głos, nie będziesz już jęczeć”.
Już dawno przestałam sprawdzać pocztę elektroniczną. Dostałam aż trzy propozycje współpracy ze studiem nagrań. Nigdy nie dostałam żadnej propozycji, dlaczego więc dostawałam je po tym, jak straciłam głos? Wielu ludzi po prostu mi nie wierzyło, a już szczególnie nie sponsorzy i muzycy.
Po miesiącu skasowałam swoje konto i uciekłam z bloga, a jednak to nie wystarczyło, by słuch po mnie zaginął. Ludzie mieli moje nagranie, udostępniali je w Internecie. Vlogerzy nagrywali filmiki na temat tego co mogło się ze mną stać. Eric został zasypany pytaniami na mój temat na swoim kanale, gdzie również nagrywał piosenki, ale nigdy nie odpowiadał na uciążliwe komentarze. Już go nie obchodziłam.
Moje życie straciło jakikolwiek sens i nawet wakacje, które nadeszły, nie sprawiły, że coś się zmieniło. Mimo gorących dni, wciąż przesiadywałam pod kołdrą, a rodzicom tylko siłą udawało się mnie wyciągnąć na zewnątrz. Myśl o samobójstwie nasilała się z każdym dniem. Nie sądziłam, że jeszcze kiedykolwiek sięgnę po promienie słońca. Nie sądziłam również, że promienie słońca zaczną siłą wdzierać się do mojego pokoju. Wszystko było na nie, aż do czasu, gdy nie pojawiło się małe tak.
Jakiś czas temu, do mieszkania obok wprowadziła się nowa rodzina. Widać było, że szukają kontaktu. Moja mama szybko nawiązała znajomość z ładną sąsiadką. Gdy schodziłam na obiad do kuchni, zazwyczaj od nas wychodziła. Zawsze się do mnie uśmiechała i machała mi ręką na pożegnanie. Była jedną z niewielu osób, które nie pokazywały zażenowania z powodu mojej dysfunkcji, a przecież doskonale o niej wiedziała – moja mama musiała jej powiedzieć.
Nadine Martel – właśnie tak nazywała się kobieta, która szybko stała się najlepszą przyjaciółką mojej rodzicielki. Ich śmiechy i głośne rozmowy rozlegały się po domu przynajmniej trzy razy w tygodniu. Miałam ochotę na nie warknąć, powiedzieć im, żeby się zamknęły, problem tkwił jednak w tym, że… nie mogłam.
Pani Martel miała męża mechanika i czwórkę dzieci – małą, kilkumiesięczną Annabeth, sześcioletnią Lily, której wszędzie było pełno, czternastoletniego buntownika Archera, który nosił podarte spodnie i siedemnastoletniego Blaise’a o którym niczego nie wiedziałam, oprócz tego, że był moim równolatkiem. Wszystkie dzieci pani Martel choć raz były w naszym domu, najrzadziej pojawiał się tu Blaise. Słyszałam go tylko trzy razy – głośno się śmiał i miał dźwięczny, przepełniony radością głos. Nienawidziłam go za to, że się cieszył. Nienawidziłam go za to, że mógł się śmiać. Nienawidziłam go za jego optymizm i ładny głos. Nieważne, że nigdy nie widziałam go na oczy. Nie chciałam. Ignorowałam nawoływania mamy, gdy pojawiał się u nas w domu jako unikatowy i wyjątkowy gość. Tyle razy powtarzała mi przy obiedzie, że powinnam go poznać, bo to taki miły chłopak. Na dodatek słuchał coverów „śpiewającej Livie” i wyraził smutek z powodu mojej utraty głosu – trzeba podkreślić, że przez tą wiadomość wcale nie porzucił nadziei, że kiedykolwiek zejdę na dół i zechcę go poznać. Nie obchodziło mnie to. Kiwałam głową, jednym uchem słuchając, drugim to wszystko wypuszczając. Nabierałam na łyżkę kolejną porcję okropnej zupy.
Wiedziałam, że póki siedzę w pokoju, jestem bezpieczna. Poza tym nie zdziwiłabym się, gdyby się okazało, że to moja mama wymyśliła tę historyjkę na temat syna pani Martel. Miała bujną wyobraźnię i za wszelką cenę chciała mnie wyrwać spod kołdry. Przecież żaden normalny chłopak nie chciałby poznać milczącej Livie – ludzie woleli śpiewającą Livie, a ona już nie istniała. To był powód dla którego nie chciałam poznawać nikogo nowego. Nie byłam zwierzęciem, któremu można dać obraną marchewkę i patrzeć jak śmiesznie ją zjada. Mimo braku poczucia własnej wartości, nie chciałam siebie poniżać. Wystarczająco dużo zniosłam.
Wspominałam wcześniej o promieniach słońca, które same wdzierają się przez okno do środka. Wtedy nie miałam na myśli intruza, który wejdzie do mojego pokoju i będzie starał się przegonić ciemne chmury mojego umysłu. Teraz to dobre porównanie.
Zawsze sądziłam, że jestem bezpieczna w swojej ciemnicy – bardzo się wówczas myliłam. Wciąż były osoby, które siłą mogły wedrzeć się do mojego pokoju. Taką osobą okazał się być Blaise Martel.
Siedziałam pod kołdrą ze szklanką zimnej herbaty na szafce i przegrzanym laptopem na kolanach. Rolety w moim pokoju były zasłonięte, okna zamknięte, panował skwar. Ilekroć mama wchodziła do środka, zaczynała się pocić i wachlować dłonią, jednak nigdy nie powiedziała mi, że mam otworzyć okno albo chociaż użyć wentylatora. Wiedziała, że to będzie bezskuteczne gadanie. Odkąd straciłam głos, pozwalała mi na to, na co miałam ochotę, a ja rzadko miałam na coś ochotę, może właśnie dlatego to robiła? 
Przeglądałam jakąś stronę z plotkami na temat gwiazd. Nie znosiłam gwiazd, a mimo tego o nich czytałam. To znak, że naprawdę straciłam sens życia i pasję. Robiłam to, czego tak naprawdę nigdy nie chciałam robić, na przekór starej Livie, która pewnie przewracała się w grobie. Głosy Martelów od rana rozbrzmiewały w kuchni. Nie przejmowałam się nimi i nie wsłuchiwałam w rozmowy. Mama wspominała, że będzie pomagała pani Martel w przygotowaniu jakiejś imprezy w ogrodzie. Nasza kuchnia stała się ich punktem orientacyjnym. Na dworze pomimo zamkniętego okna słyszałam głośne rozmowy i stukanie – ktoś rozkładał stoły ogrodowe wraz z krzesłami. W domu i poza nim panowała ogólna wesołość, tylko ja siedziałam jak zawsze w pokoju, milcząca i obojętna. Mama nawet nie zadała sobie trudu, żeby spytać mnie czy nie pomogę przy imprezie – doskonale wiedziała, że potrząsnę przecząco głową, a ona straszliwie tego nie lubiła. Przez moją negatywną postawę coraz rzadziej zaczęła mnie do czegokolwiek przekonywać. Tak było mi lepiej.
Gdy dowiedziałam się o tym, że jakiś nieznany mi piosenkarz zdradza swoją żonę i pisze piosenki dla swojej kochanki, usłyszałam dobrze mi znane skrzypienie schodów. Domyślałam się, że to moja matka. Już po chwili rozległo się ciche pukanie. Nie byłam w stanie powiedzieć „proszę”, dlatego drzwi po pewnym czasie same się otworzyły. Nie spuszczałam obojętnego wzroku z laptopa i czekałam na to co powie wesołym głosem matka. Tyle, że zamiast niego, dosłyszałam obce chrząknięcie.
Zaskoczona spojrzałam w stronę drzwi. Stał tam chłopak i nie musiałam się długo zastanawiać nad tym kim był. Miał płonące radością jasne zielone oczy, rozczochrane, krótkie brązowe włosy i tak zniewalający uśmiech, że nie zdziwiłabym się, gdyby porwał za sobą już tysiące kobiet. Był przystojny. Może nie jakoś szczególnie umięśniony, może nie wysoki i nie nadzwyczajny – wszystko co w sobie miał, przywodziło na myśl prostego uśmiechniętego chłopaka – ale jednak było w nim coś, co przyciągało. Może to te dołeczki w jego opalonych na brązowo polikach? Może okrągła buzia odejmująca mu kilka lat? Może zmarszczone w śmieszny sposób czoło i lekko spłaszczony nos, razem z wysuniętym do przodu podbródkiem? Nie miałam pojęcia. Miałam w tym momencie ochotę zakopać się pod kołdrą i umrzeć.
Poczułam jak niespodziewanie na moje poliki wchodzą rumieńce. Nie chciałam, żeby ktokolwiek obcy widział mnie z roztrzepanymi włosami i w koszulce od piżamy z wielkim kotem na piersiach, kiedy niczego pod spodem nie miałam. Momentalnie się skuliłam i zasłoniłam laptopem. Dawno nie czułam tak wielkiego zawstydzenia, szczególnie, że chłopak stojący w drzwiach był ubrany jak porządny nastolatek – spodobała mi się jego koszula w kratę z krótkim rękawem – była zielona jak i jego oczy.
– Hej – przywitał się lekko zażenowany chłopak. Jego koszulka uniosła się lekko, gdy wystawił dłoń do góry i szybko podrapał się nią w tył głowy. – Kurde, ciężka sprawa. Pomyliłem twój pokój z łazienką.
Uniosłam brew do góry. Jak mógł pomylić mój pokój z łazienką, skoro na drzwiach wisi tabliczka z imieniem „Livie”?
– Wiesz, czasem się trochę zamyślę i nie widzę gdzie idę – zaśmiał się, a całe jego zawstydzenie gdzieś zniknęło. Zaczął bezczelnie przyglądać się mojemu pokojowi. – To ty jesteś Livie, prawda? – zapytał, nie patrząc mi w oczy.
Doskonale wiedział, że nie odpowiem, ale zauważył kątem oka moje kiwnięcie głową.
– Fajnie jest zobaczyć cię w takiej wersji z kotem – zaśmiał się.– Odjazdowy jest.
Znów się zarumieniłam i skuliłam jeszcze bardziej. Ten kot był na piersiach, które były zasłonięte tylko piżamą. Nie musiał się tak w niego wgapiać.
– A, przepraszam, pewnie zastanawiasz się kim jestem. Wtargnąłem do ciebie tak znienacka. Przepraszam, gdzie moje maniery – zaśmiał się dźwięcznie w ten irytująco słodki sposób. Nie zdołałam ukryć skrzywionej miny. – Mama często mi powtarza, że jestem niewychowany. Właśnie teraz to widzę. – Chłopak znów podrapał się po głowie, co zdradziło jego niepewność. – Zaraz sobie stąd pójdę, dobra? Nie martw się. – Wystawił przed siebie ręce i przybrał poważną minę. Wyglądał teraz tak śmiesznie, że mało się nie uśmiechnęłam. – Tak poza tym to jestem Blaise. Blaise Martel. Wiesz, ten co się tak zawsze głośno drze. Czemu tak dziwnie na mnie patrzysz? Każdy tak mówi – zaśmiał się. – Ponoć za dużo we mnie energii. I za dużo mówię – dodał marszcząc czoło. Tak, akurat to była prawda. – Przepraszam, że cię zagaduję. A tak w ogóle to… mówiłem, że miło cię poznać? Jeśli nie to… miło cię poznać.
Zaczęłam szarpać dół piżamy, jakbym się czymś stresowała. Blaise nieustannie patrzył w moją twarz, czułam to, a tymczasem ja wgapiałam się w kołdrę, nie wiedząc jak zareagować na jego odwiedziny. Nie byłam na nie przygotowana.
– Pójdę sobie już, ok? – spytał, wskazując palcem na drzwi. – W sumie to łazienka mnie wzywa, tak jak mówiłem. I wiesz co? Mogłabyś zejść do nas na dół. Urządzamy imprezę powitalną i zapraszamy wszystkich sąsiadów. Szykuje się niezła impreza. – Blaise uśmiechnął się w taki sposób, że poczułam rażące moje oczy promienie słońca. Nie znałam nikogo, kto robiłby to w tak szczery sposób. Na dodatek nie tylko jego usta się uśmiechały. Uśmiechała się cała jego twarz, a więc policzki, oczy, brwi i nos – każdy skrawek jego skóry.
– Będzie nam miło jak przyjdziesz, Livie. To znaczy mi będzie miło, ale reszcie na pewno też, a szczególnie twojej mamie – powiedział entuzjastycznym głosem i puścił mi oczko. Potem wycofał się za drzwi i chwycił za klamkę. – Swoją drogą: fajny pokój. Mój nie jest taki czysty jak twój. – Modliłam się, żeby w końcu przestał tyle mówić i zamknął za sobą drzwi. – Przyjdziesz, prawda? Będę czekał. I przepraszam, że zawracam ci głowę. Znowu gadam dużo i… głupio, wiem. Już, daję ci spokój. – Blaise zaczął zamykać drzwi, ale szybko znów je otworzył. – No i podoba mi się nie tylko twój pokój i kot na piżamie. Masz ładne imię, Livie. Mógłbym je wypowiadać bez końca – zaśmiał się, ale za chwilę przybrał przerażoną minę. – O Jezu, nie wierzę, że mówię takie bzdury, wybacz. Czasem za daleko się zapędzam! Ale serio, ładne masz imię – przerwał, uśmiechnął się i pomachał mi ręką. – Do zobaczenia, Livie.
Drzwi się zamknęły, a mnie nagle zaczęła przytłaczać cisza. Byłam zdziwiona nie tylko faktem, że chciałam, aby chłopak tu wrócił i mówił te swoje chaotyczne głupoty. Byłam zdziwiona dlatego, że niespodziewanie zaczęłam się uśmiechać, a to nie było podobne do nowej Livie.
Co takiego się ze mną działo?



III. Dzień, w którym zostałam przyłapana


Tamtego dnia nie zeszłam na dół. Nie miałam ochoty na zabawę, wolałam zostać pod kołdrą. Wyjątkowo otworzyłam jednak okno. Chciałam nasłuchiwać śmiechu Blaise’a i jego głośno wypowiadanych słów – każde w jego ustach brzmiało jak czysta euforia spowodowana jakimś wzniosłym wydarzeniem. Co za ironia losu – kiedy on mówił dużo, ja nie odzywałam się w ogóle. Z jednej strony irytowała mnie jego energia w głosie, z drugiej strony miło było go słuchać.
O Blaisie Martelu myślałam przez całą noc. Wysłuchiwałam jego głośnego śmiechu nawet o czwartej nad ranem, kiedy pomagał zbierać rodzinie brudne naczynia i butelki po alkoholu – każdy go uciszał, w końcu wciąż trwała cisza nocna. Przestawał mówić głośno, ale potem nieświadomie wracał do charakterystycznego dla siebie tonu. Był trzeźwy, a jednak brzmiał, jakby wypił za dużo alkoholu uwalniającego szczęście. Dlaczego mi brakowało takiej swobody? Może dlatego, że on mógł mówić, a ja nie. Zazdrościłam mu tego. Zazdrościłam tego większości ludziom, którzy mogli mówić.
                Wczesnym rankiem usiadłam na kafelkach w łazience i próbowałam sobie udowodnić, że tworzenie na skórze krwawych rys, zmieni coś w moim życiu. Czułam ogromny wstyd z powodu tego, że siebie okaleczałam. Niegdyś uważałam to przecież za czyste szaleństwo. Za każdym razem powtarzałam sobie, że to ostatni raz, ale nie miałam na tyle silnej woli, aby przestać. Czy widziałam w tym jakiś sens? Żaden. Cel? Żaden. Zawsze szukałam ulgi tam, gdzie nie mogłam jej znaleźć, ale jeżeli moja frustracja i samobójcze myśli miały przez to zostać odsunięte w kąt choć na chwilę – chciałam to robić.
Po tym niezwykle higienicznym procesie o siódmej nad ranem, położyłam się spać. Głosy imprezowiczów na dole już dawno ucichły, wszyscy rozeszli się do domów. Zdawałam sobie sprawę z tego, że moi rodzice przez cały dzień będą leżeć w łóżku, a jedyną osobą, która będzie mogła cokolwiek zrobić w domu, będę ja. Nie cieszyło mnie to, ale zdążyłam się z tym pogodzić jeszcze zanim poszłam spać. Zazwyczaj to rodzice wokół mnie skakali, choć raz to ja mogłam przejąć rolę głowy rodziny.
Spałam tylko dwie godziny, a gdy podniosłam się z łóżka, dostałam pierwsze zadania do wypełnienia: nakarmić kota. Potem pojawiło się następne wyzwanie: nakarmić rodziców, a po nich kolejne: sprzątnąć dom i zrobić pranie. Na szczęście lodówka była pełna, dlatego też nie musiałam wychodzić do sklepu. Bogu dzięki, ostatnimi czasy nie znosiłam tłumów. Przynajmniej w wakacje chciałam się od nich odciąć i nie słyszeć tych głupich szeptów za plecami. Wystarczały mi podejrzliwe spojrzenia sąsiadów i ich pytania w stylu: „jak się czujesz, Livie?” – zupełnie, jakbym miała zaraz przemówić głosem bożym.
Moim ostatnim popołudniowym zadaniem było podlanie kwiatów na przedzie domu. Musiałam załatwić to szybko. Specjalnie ubrałam szeroki kapelusz, który osłaniał moją bladą twarz. Nie wypadało również wychodzić z takimi ranami do ludzi i to w krótkim rękawku – zmieniłam go na koszulkę z rękawami w długości ¾ – zwiewną, niebieską z niewinnym napisem: „I’m pretty Angel”. Idealny kamuflaż.
Kwiaty starałam się podlać jak najmniej dokładnie, bo przecież chciałam szybko zniknąć w domu, nijak mi to jednak wychodziło. Wciąż musiałam się wracać do domu i nalewać nowej porcji wody, mieszając ją długim metalowym prętem, żeby nawóz się rozpuścił. Zajęło mi to godzinę. Dlatego gdy ostatnie fioletowe kwiaty zasadzone przy rogu mojego domu, zostały obdarowane życiodajną, chemiczną strawą, nareszcie mogłam udać się do swojej ciemnicy.
– Hej, Livie! – usłyszałam znajomy głos zza płotu, akurat, gdy pochylałam się by podnieść pustą konewkę. Zacisnęłam usta i wyprostowałam obolałe plecy. Nie mogłam zachowywać się jak dzikus, przecież Blaise Martel był dla mnie miły.
Obróciłam się w jego stronę z miną niewyrażającą niczego podejrzanego. Chłopak zwisał z płotu rękami do dołu i uśmiechał się tak szeroko, że byłam pod wrażeniem jego niesamowicie promiennej energii – oślepiała mnie bardziej niż popołudniowe słońce.
Radosny Blaise przeskoczył przez płot, a ja poczułam się nagle dziwnie zagrożona. Miałam ochotę uciec jak najdalej stąd, choć doskonale wiedziałam, że chłopak nie zrobi mi krzywdy. Skąd te obawy?
Zdołałam postawić zaledwie jeden krok w tył, gdy mój siedemnastoletni sąsiad stanął przede mną i wsadził ręce do kieszeni. Tym razem wydawał się być o wiele bardziej swobodny. Nie dziwiłam się, że ostatnim razem mówił takie głupoty. Ja też nie czułabym się dobrze w pokoju obcej dziewczyny – w końcu to jej terytorium, nie moje.
– Zdążyłaś zauważyć jakie dziś na ulicach pustki? – spytał rozbawiony chłopak w konspiracyjnie zabawny sposób rozglądając się po osiedlu. Wyglądał tak, jakby oczekiwał, że zza rogu wyskoczy zombie i będzie chciało go zaatakować.
Potrząsnęłam głową zgodnie z prawdą. Nie zwracałam uwagi na ludzi, czy może raczej na ich brak.
– Pewnie wszyscy leczą kaca po ostatniej imprezie – zaśmiał się Blaise, przeczesując swoje brązowe włosy ręką. – Moi rodzice od rana nie ruszyli się z łóżka, wszystko na mojej głowie – mówiąc to, wzruszył ramionami. Miałam ochotę powiedzieć, że u mnie jest tak samo, ale tylko otworzyłam usta. No, tak. Czasami zapomniałam, że nie mogę mówić. Blaise’a to jednak nie zrażało, zupełnie, jakby tego nie zauważał.
– Szkoda, że nie przyszłaś, ale liczę, że następnym razem dasz się namówić. – Młody Martel spojrzał mi w oczy i uśmiechnął się delikatnie. Poczułam się zakłopotana, dlatego uniosłam dłoń do włosów i odgarnąłem ich kosmyk z ucho. To był błąd.
Blaise niespodziewanie chwycił za moją rękę i pociągnął ją w swoją stronę. Nie zdążyłam nawet zaprotestować, kiedy podwinął rękaw do góry. Bezlitośnie pokazał światu, jak wielką idiotką jestem, robiąc sobie krzywdę żyletką.
Poczułam wielki wstyd. Szybko wyrwałam rękę z jego objęć i cofnęłam się kilka kroków w tył. Nie miałam odwagi, żeby spojrzeć mu w oczy. Modliłam się o to, żeby milczał albo zaczął gadać te swoje głupoty, nie zwracając uwagi na sytuację, ale… to były tylko niespełnione marzenia, przecież nie znałam jeszcze Blaise’a Martela i nie mogłam się domyślać co takiego zrobi.
– Livie – moje imię w jego ustach zabrzmiało zbyt twardo i poważnie. Uniosłam oczy do góry i spojrzałam na swojego rozmówcę spode łba jak obrażone dziecko. – Nie, żeby coś, ale… – umilkł i zmarszczył czoło. – To chyba podchodzi pod psychologa, wiesz? – pytanie wymówił, pochylając się nad moją twarzą. Najwyraźniej nie chciał, aby ktoś to usłyszał. – Jeżeli robisz sobie krzywdę…
Zacisnęłam usta i odwróciłam się na pięcie. Nie dałam skończyć swojemu sąsiadowi tego, co zamierzał powiedzieć. Ja i tak wszystko doskonale wiedziałam.
Byłam głupia, byłam bezmyślna, byłam idiotką. I co najważniejsze: zamierzałam nigdy więcej tego nie robić. Bo raz wydana tajemnica, mogła pójść świat, a potem nie wrócić. W końcu nie znałam Blaise’a Martela i jego zamiarów.



IV. Dzień, w którym zostałam zrozumiana



Nigdy nie byłam w domu u Martelów, większości z nich nie widziałam nawet na oczy, a jednak zdawało mi się, ze wiem o nich więcej niż powinnam wiedzieć. Gdy tracisz w życiu coś, co było dla ciebie ważne i bez czego nie potrafiłeś funkcjonować, nagle stajesz się bardziej czuły na bodźce, którymi wcześniej niekoniecznie dobrze się posługiwałeś. Od zawsze byłam wielką marzycielką, która nie przysłuchiwała się zbytnio ludziom – lubiłam mówić dużo i chaotycznie, głośno wyrażałam własne zdanie i śmiałam się tak często jak dziecko. Gdy straciłam głos, zaczęłam bardziej przysłuchiwać się ludziom. Mój słuch stał się tak czuły, że budząc się w środku nocy, byłam w stanie rozpoznać, kto toczył się chodnikiem do domu po imprezie, a kto w moim własnym mieszkaniu dobiera się nad ranem do lodówki. Zaczęłam bardziej zwracać uwagę na brzmienie czyjegoś głosu i wiele ciekawych rzeczy mogłam z niego wywnioskować. Tak oto wykreował się przede mną obraz rodziny Martelów.
Nadine Martel, przyjaciółka mojej mamy, mówiła żywym, dźwięcznym głosem. Często się śmiała, ale potrafiła być też poważna, co świadczyło o jej taktownej postawie. Gdy spotykała mnie w kuchni, zawsze się do mnie uśmiechała i mówiła miło: „cześć Livie”. Odpowiadałam jej wtedy kiwnięciem głową. Jej mąż, Andy Martel, był u nas w domu zaledwie dwa razy. W przeciwieństwie do żony wydawał się być zamknięty w sobie i wycofany. To nie tak, że nie lubił moich rodziców. Odpowiadał na ich pytania z kulturą i nigdy się nie denerwował – nawet wówczas, gdy jego dzieci zbroiły coś na podwórku. To spokojny domator, który wolał się wstrzymać od spędzania czasu w towarzystwie obcych ludzi.
O najmłodszej pociesze Martelów nie mogłam powiedzieć zbyt wiele – Annabeth miała zaledwie kilka miesięcy. Jedyne, co wywnioskowałam to to, że jest niezwykle rozkrzyczanym dzieciakiem, który bezustannie płacze. Pani Martel nauczyła się zostawiać Annabeth w domu, gdy przychodziła do mojej mamy na herbatę, w przeciwnym razie nie mogły jej uspokoić i spędzały czas na wymyślaniu zabaw, które mogłyby ją zainteresować i przy okazji uciszyć.
Lily Martel, która właśnie wybierała się do szkoły, była tak samo entuzjastyczna jak i jej matka, jednak w przeciwieństwie do niej, wydawała się być bardziej temperamentna – choć była drugą najmłodszą pociechą w rodzinie, nigdy nie dawała za wygraną, gdy kłóciła się z braćmi o słodycze czy pilota – jej krzyki dobiegające z domu, słyszałam nawet u siebie w pokoju.
Archer Martel to typowy nastoletni buntownik. Swoim stylem bycia, prychnięciami i ignorancją, wkurzył już niejedną osobę. Nie chciałam go poznać na żywo, bałam się, że zmierzyłby mnie groźnym spojrzeniem i rzucił jakąś niemiłą obelgą.
Ostatnim dzieckiem w rodzinie był najstarszy syn Martelów – Blaise. Charakter z pewnością odziedziczył po matce, tylko nie mam pojęcia skąd wzięła się u niego ta przerażająca gadatliwość. Nawet, gdy przychodził do nas do domu, żeby dostarczyć mamie coś od pani Martel, zagadywał ją na następne kilkanaście minut. Nieraz chciało mi się śmiać z zakłopotania mojej rodzicielki. Chłopak był niesamowicie otwarty. Bardzo mu tego zazdrościłam, a jednocześnie zdawałam sobie sprawę z tego, że gdyby spotkało go to samo co mnie, zapewne nie byłby tak entuzjastyczny. Blaise sprawiał wrażenie, jakby nie miał w życiu żadnych kłopotów.
Od ostatniego zdarzenia, kiedy przyłapał mnie na gorącym uczynku, nie widziałam go ani razu. Pojawiał się w naszym domu częściej niż powinien i nieraz słyszałam, że o mnie pyta. W jego głosie nie kryło się podejrzenie, że mogłam pociąć się na kawałki. Pytał o mnie z tym swoim śmiesznym entuzjazmem i równoczesną troską. Dziękowałam mu, że nikomu o tym nie powiedział, bo spłonęłabym ze wstydu. Było mi głupio, że mnie przyłapał, ale dzięki temu skończyłam z samookaleczaniem.
Podwinęłam rękaw i spojrzałam na blizny. Jeszcze trochę czasu minie zanim całkowicie znikną, na szczęście nie wyglądały już tak źle.
Do kuchni weszła uśmiechnięta mama. Na rękach miała rękawice kuchenne w słoneczniki. Niosła gorącą blachę z ciastem, a duma wręcz emanowała z jej twarzy. Postawiła swoje dzieło na stole, a ja uniosłam pytająco brew do góry.
– Sama zrobiłam – powiedziała głosem dumnej nastolatki, która stroszy piórka, kiedy ładnie się ubierze. – A doskonale wiesz, że wypieki zazwyczaj mi nie wychodzą.
Kiwnęłam głową.
– To z przepisu Nad – dodała. „Nad” to zapewne skrót od imienia pani Martel. Ciekawe jak ona nazywa moją mamę. Sam? Samcia? Sammy? Aż przeszły mnie ciarki. – Zaniosłabyś jej kawałek? – Spojrzała na mnie i uśmiechnęła się przymilnie.
Serce stanęło mi na chwilę w miejscu. Pójść do Martelów? I zobaczyć Blaise’a?
Splotłam nerwowo dłonie. Nawet dźwięk wyjącego czajnika przestał mieć dla mnie znaczenie. To mama musiała wstać i go wyłączyć, a potem zalać moją herbatę – to był powód dla którego siedziałam w kuchni. Nim się obejrzałam, zaczęła również kroić ciasto na kawałki – sześć z nich ułożyła na osobnym talerzu.
– Livie, tylko zapukasz i wręczysz Nadine ciasto. Napisałem jej już wiadomość – westchnęła i spojrzała w moje przerażone oczy. – Nie patrz tak na mnie, nie masz się czego bać, przecież Nadine wie, że nie możesz mówić. Nie będzie cię zajmować konwersacją. To nie Blaise. – Mama na samo jego wspomnienie wybuchła śmiechem. – Co za chłopak. Dzisiaj rano znowu tu był. Powiedział, że ma nietypową prośbę. Wiesz o co poprosił? O mleko, bo nie mogli uspokoić małej Annabeth, kiedy Nadine pojechała do miasta.
Patrząc na uśmiech mamy wreszcie coś zrozumiałam. Ona nigdy nie miała takiej przyjaciółki jaką była teraz pani Martel. Na naszym osiedlu wiało nudą i plotkami, rodzice trzymali się od wszystkich sąsiadów najdalej jak tylko mogli. Nie obchodziło ich kto kogo i z kim zdradził, kto wziął ślub, a kto umarł, żyli własnym życiem. Jak Martelowie.
Mimowolnie się uśmiechnęłam.
– Blaise ciągle o ciebie pyta, wiesz? – Mama przykryła ciasto folią, a ja zesztywniałam. – To miły i troskliwy chłopak.
Kiwnęłam głową i nim moja mama opatuliła dokładnie ciasto, zdążyłam już wyrwać jej talerz z rąk i ruszyć w stronę drzwi. Chyba ją czymś rozbawiłam, bo nagle zaczęła się śmiać.
Chciałam załatwić to jak najszybciej się dało, a poza tym nie mogłam już słuchać opowieści o Blaisie. Jego wspomnienie wywoływało u mnie zażenowanie. Ostatnio kazał mi iść do psychologa. Musiał uważać mnie za wariatkę. Może dopytywanie się o mnie było pewną formą nabijania się ze mnie? Nie znałam go przecież. Może po prostu ukrywał się za zasłoną zbudowaną z entuzjazmu i optymizmu?
To śmieszne. Nie mogłam przejmować się takimi głupimi rzeczami. Blaise nie był nawet częścią mojego życia. Ledwo się znaliśmy.
Gdy wyszłam na dwór, do moich uszu natychmiastowo doszły okrzyki bitwy. Zapewne Archer i Lily kłócili się o pilot – ich spór musiał być zabawny, bo słyszałam również śmiech Blaise’a. Nawet nie starał się ich uspokoić.
Przełknęłam ślinę i stanęłam przed drzwiami. Moja zwinięta w pięść ręka zawisła w górze, nie dotykając drzwi. Bałam się nawet zapukać! Czy wizyta w domu Martelów aż tak mnie przerażała? Wystarczyło wręczyć talerz z ciastem komukolwiek z rodziny i po prostu stąd odejść!
Gdybym mogła mówić, zapewne wydałabym z siebie cichy jęk bezradności, ale zamiast tego stałam przed drzwiami z cierpiącą miną.
Nie mogłam być tchórzem. To tylko kilka sekund.
Wzięłam głęboki wdech i wreszcie zapukałam. Trochę cicho, niezgrabnie i niemiarowo, ale… kto by zwracał uwagę na styl mojego pukania do drzwi? Rozumiem, gdybym rąbnęła w nie siekierą.
– Już idę! – usłyszałam chłopięcy głos. To był Blaise. Oczywiście. Tylko ja mogłam mieć takie szczęście.
Moje mięśnie się napięły, a serce szybciej zabiło. Nie rozumiałam czym tak bardzo się stresowałam. Tym, że Blaise ma świadomość co ze sobą robiłam? Czy tym, co może powiedzieć? Byłoby niezręcznie, gdyby zareagował na moją obecność niepewnością.
Drzwi otworzyły się szybciej niż powinny. Stanął w nich uśmiechnięty Blaise, który wyglądał, jakby spodziewał się mnie tutaj. Byłabym zła, gdyby się okazało, że mama wysłała mnie tu specjalnie.
– Livie – odezwał się entuzjastycznie. – Dawno cię nie widziałem! – Odsunął się w bok i machnął ręką do wnętrza, jakby mnie zapraszał. Potrząsnęłam uprzejmie głową i wystawiłam do góry talerz z ciastem. Nachmurzył się. Chyba jednak jego wcześniejszy brak zdziwienia był naturalny. Nie wyglądał na takiego, co by się spodziewał ciasta.
– Ale ja zapraszam do środka ciebie, a nie ciasto – zachichotał i zanim cokolwiek zdążyłam zrobić, wciągnął mnie do środka. Stanęłam na przedpokoju i wyprostowałam się z przestrachem. Czułam się tak obco i dziwnie. Już dawno zapomniałam jak to jest przychodzić do kogoś w gości. To… stresujące.
Nim się obejrzałam, Blaise wyrwał z moich dłoni talerz, a potem chwycił mnie za wolną rękę i pociągnął w głąb domu. Mało nie potknęłam się o wystający puchaty dywanik.
Co tu się działo? Co on robił? Oszalał?!
Talerz z ciastem wylądował na blacie w kuchni. Lily i Archer siedzący na kanapie spojrzeli na mnie ukradkiem – kuchnia była połączona z salonem, gdzie oglądali obecnie film. Z rumieńcami na policzkach przywitałam ich skinięciem głowy. Młodsza siostra Blaise’a pomachała mi ręką, a Archer wzruszył ramionami i powrócił do oglądania telewizji. Najwyraźniej dogadali się w sprawie oglądania TV.
– Chodź, muszę ci coś pokazać – powiedział Blaise. Zabrzmiał tak tajemniczo, że przeszły mnie ciarki. Wszystko naprawił jednak swoim uroczym uśmiechem, który posłał mi w tył. Posłusznie podążałam za nim, bo co innego miałam zrobić? Przecież nie wyrwę się z jego uścisku jak ostatnia wariatka na świecie i nie ucieknę do domu. Byłam aspołeczna, ale nie chora na głowę.
Wdrapaliśmy się po wąskich schodach do góry. Blaise wyglądał na pełnego entuzjazmu. Ciągnął mnie tak, jakbyśmy uciekali przed ogniem. Ledwo nadążałam za jego krokami, czego zdawał się nie zauważać.
Jego pokój znajdował się na końcu piętra. Drzwi niczym się nie wyróżniały, nie było nawet imienia – w przeciwieństwie do reszty pokoi, gdzie wisiały tabliczki z napisem „Lily” i „Archer”.
Weszliśmy do środka, a ja poczułam się jak w innej krainie. Pełno tu było zieleni – zielone ściany, porozstawiane na stole i podłodze kwiaty doniczkowe i sporych rozmiarów palma gdzieś w rogu. Brakowało tylko małp, które zaczną w nas rzucać kokosami. Dwie z ścian były obklejone różnymi plakatami zespołów – to zdradziło gatunek muzyczny, jakim interesuje się Blaise. Nie wyglądał mi na rock&rollowca, a jednak to najwięcej zespołów rockowych znalazło się na papierowych kartach. Były też jakieś dawniejsze gwiazdy popu, które kojarzyłam, ale nie znałam ich twórczości. Pod oknem stało wielkie łóżko, w którym zmieściłoby się co najmniej pięć osób – kołdra w kratę, która tam była, nie pasowała do zielonych ścian – rzucała się w oczy swoją odmiennością. Rozmiarem również.
Panował tu twórczy nieład – równoczesny porządek i lekki chaos. Nie było kurzu, nie było żadnych okruchów w puchowym dywanie, tylko porozrzucane po biurku kredki i kartki z dziecięcymi rysunkami – zapewne nie Blaise’a – i krzywo poukładane poduszki. Lubiłam perfekcyjny porządek, ale ten mały chaos wcale mi nie przeszkadzał.
– Tadam! – wykrzyknął chłopak tuż nad moim uchem, aż podskoczyłam. – Moja oaza spokoju.
Dla Blaise’a jego pokój był oazą spokoju, dla mnie mój pokój ciemnicą, w której mogłam się skryć.
                Pokiwałam głową i delikatnie wyrwałam swoją rękę z jego uścisku. Niezręcznie było stać i trzymać się za ręce. Nie byliśmy parą. Nie byliśmy nawet przyjaciółmi.
                Blaise nie zauważył mojego gestu. Podszedł do łóżka, usiadł i wychylił się za nie jak dzieciak szukający wrażeń. Wyjął spod niego coś, co mogło mieć format kartki A4 i ułożył to na kolanach. Potem spojrzał na mnie z uśmiechem, a jego oczy aż promieniowały radością. Przeszły mnie ciarki. Nie byłam przyzwyczajona do rażącego blasku słońca.
                – Podejdź, Livie. – Chłopak przywołał mnie ruchem dłoni, a ja jak marionetka kierowana jego głosem, podeszłam do łóżka. – Nie wstydź się, usiądź.
                Pokiwałam dziękująco głową i spoczęłam w odpowiedniej odległości od niego. Czułam się naprawdę dziwnie będąc u Blaise’a w pokoju. Na dodatek zachowywałam się jak robot. To nie było do mnie podobne. Zanim straciłam głos byłam otwarta na ludzi. Może nawet tak samo promienna jak Blaise. Tyle, że on miał w sobie większy czar. Nie tylko jego postać świeciła. Świeciło całe jego otoczenie i nie w sposób było się nie uśmiechnąć. Czy ktokolwiek mógł go nie lubić? Nigdy nie słyszałam z ust sąsiadów złego słowa na jego temat. Prędzej na swój.
                – To dla ciebie. – Blaise wystawił w moją stronę dziwną tablicę.
Dlaczego miałabym przyjmować prezent od obcego chłopaka z sąsiedztwa? Jaki miał w tym cel? Bo przecież musiał jakiś mieć, prawda?
                – Nie gryzie – zachichotał Martel i położył prezent na moich kolanach. Patrzył na mnie wyczekująco, a jego oczy zdawały się mnie hipnotyzować. Nie mogłam powstrzymać rumieńca, który wszedł na moją twarz. Zawsze miałam dobre kontakty z chłopakami i nigdy się nie wstydziłam rozmową z nimi, ale… z Blaisem było zupełnie inaczej. Jego oczy wierciły we mnie dziurę i przenikały do samej duszy.
                Chcąc nie chcąc, zaczęłam rozpakowywać prezent z folii. Już po chwili ukazała się moim oczom biała tablica z pisakiem i przyczepioną do jego końcówki gąbką. W zestawie było więcej pisaków i… więcej gąbek, ale leżały w pudełku obok. Czułam się zdezorientowana. Spojrzałam pytająco na Blaise’a.
                – Wiesz – zaczął trochę niepewnie – Chodzi o to, że nie mówisz, prawda?
                Kiwnęłam głową. Ameryki przecież nie odkrył.
                – I twoja mama mówiła, że nie chcesz uczyć się języka migowego ani… innych rzeczy, które pomogłyby ci się porozumieć z ludźmi. Dlatego postanowiłem kupić ci coś innowacyjnego. – Całe zażenowanie chłopaka gdzieś uciekło, jakby nieposiadanie głosu było dla niego czymś najzwyklejszym na świecie. To pierwsza osoba, która nie podchodziła do mnie z nadmierną ostrożnością i potrafiła powiedzieć wprost: nie mówisz.
                Nie spodziewałam się, że coś poruszy moją duszę. Od pewnego czasu byłam kamieniem bez uczuć. A jednak. Łzy niespodziewanie zaszły mi za powieki. Nie mogłam ich już powstrzymać. Czara się przelała i posłała wody Dunaju na moje poliki. Chciałam się ukryć. Spróbowałam to zrobić z pomocą dłoni, ale wyglądałam jeszcze bardziej żałośnie niż mogłam wyglądać. Blaise trochę się zdziwił. Nie wiedział czy sprawił mi przykrość, czy może się wzruszyłam. Wystawił przed siebie ręce, jakby chciał mnie dotknąć, ale nie mógł.
                – Znaczy… wiesz, nie musisz tego używać, nie zmuszam cię, po prostu… domyślam się, że nie fajnie jest nie móc kontaktować się z innymi i… skoro nie chcesz próbować innych rzeczy to możesz zacząć od najprostszego. Widziałem coś takiego na filmach. – Słowa mieszały mu się w ustach. Wyglądał tak bezradnie i niepewnie, że nie mogłam się nie uśmiechnąć, wciąż jednak musiałam wyglądać żałośnie. – Podoba ci się? – spytał szeptem Blaise, patrząc mi prosto w oczy.
                Kiwnęłam głową.
                – To… może mała próba?
                Spojrzałam niepewnie na tablicę i otworzyłam wieko mazaka. Łzy kapały mi na śliską, białą taflę, ale ominęły napis, który stworzyłam. Był w czarnym kolorze, lekko krzywy i niezgrabny. Niezbyt ładny, ale… szczery. Wystawiłam tablicę w stronę Blaise’a, zasłaniając nią twarz.
                „Dziękuję”.
                Usłyszałam śmiech chłopaka. Nie, nie naśmiewał się ze mnie, po prostu… brzmiał, jakby się ucieszył.
                – Nie ma za co – powiedział na głos i opuścił tablicę w dół. Jeszcze raz spojrzał mi w oczy. Tym razem uśmiechał się delikatnie i krzepiąco. Miałam wrażenie, że płoną mi nie tylko policzki, ale również uszy i nos. Dziwne uczucie. Przez nie miałam ochotę stąd uciec.
                Zaczęłam powolnie zmazywać napis z tablicy. Nie chciałam patrzeć na Blaise’a, dlatego udałam, że jestem zajęta.
                – Livie, nie chcesz się może jutro ze mną spotkać? Moglibyśmy się przejść do parku – stwierdził. Wciąż na niego nie patrzyłam. Moja ręka z pisakiem zawisła nad tablicą. Drżała.
                „Dlaczego jesteś dla mnie taki miły?”
                Pokazałam mu wiadomość i spojrzałam w bok.
                – To nie tak, że jestem miły dla ciebie. Jestem miły dla wszystkich, Livie. – odparł chłopak. Jego odpowiedź brzmiała bardzo swobodnie, tak więc musiała być prawdziwa. – To fajne uczucie, gdy ktoś jest dla ciebie miły, prawda? Uważam, że ludzie częściej powinni sobie pomagać, mówić komplementy i… nie traktować ich jak „coś więcej”.
                Znów poczułam, że robi mi się gorąco. Nerwowo zmazałam poprzednią wiadomość i napisałam:
                „Wcale nie uważam, że coś do mnie czujesz! Przepraszam, jeśli tak to zabrzmiało!”
                – Ale nie, spokojnie, nie o to mi chodziło! – zaśmiał się Blaise. – To nie był zarzut w twoją stronę, Livie.
                Teraz byłam już zapewne czerwona jak burak. Zaprzestałam pisania i kiwnęłam głową. Usta zacisnęłam w wąską kreskę, a brwi ściągnęłam do środka. Pokazałam tym samym, że jestem zestresowana. Można było ze mnie czytać jak z otwartej księgi.
                – To jak z tym spacerem? – spytał raz jeszcze mój sąsiad. Przekręcił głowę w bok niczym pies oczekujący na dobrą przekąskę. W sumie gdyby był zwierzęciem na pewno byłby psem. Jest taki łagodny i radosny. – Oczywiście do niczego cię nie zmuszam.
                Zanim się poważnie nad tym zastanowiłam, odpisałam:
                „Zgadzam się” – a potem jęknęłam w duchu. Przecież tak naprawdę nie chciałam się z nim spotykać. Dlaczego nie napisałam czegoś w stylu: „przepraszam, ale jutro muszę pomóc mamie” albo… „nie mam czasu”? Wcale nie chciałam się z nim spotykać. Nie chciałam się spotykać z nikim. Lepiej było mi, gdy zamykałam się w swojej ciemnicy i… po prostu tam siedziałam, tracąc bezowocnie czas.
                – Nie wyglądasz na zadowoloną – stwierdził Blaise, jednak nie wydawał się być zawiedziony. Uśmiechał się ze zrozumieniem, ale i podejrzliwością. Był lekko rozbawiony.
                Westchnęłam i napisałam:
                „To nie tak, nie zrozum mnie źle, po prostu dawno z nikim nigdzie nie wychodziłam”.
                – Czas najwyższy! – wykrzyknął z entuzjazmem chłopak i zaklaskał w dłonie.
„W takim razie o której się widzimy?”
– O 15 ci pasuje?
Kiwnęłam głową i położyłam tablicę na kolanach. Na swoje nieszczęście, czarnymi literami do dołu – moje kolano zdobił teraz napis: „nie zrozum mnie źle”. Jęknęłam w duchu, a Blaise wybuchnął śmiechem.
– Taki tatuaż wygląda na twojej nodze całkiem nieźle!
Przewróciłam oczami, ale się uśmiechnęłam. Naprawdę się uśmiechnęłam. I to szczerze. Jakaś cząstka dawnej radości wydostała się z ciemności i rozświetliła mój ponury światopogląd. Ten chłopak naprawdę zarażał radością.
„To nie jest śmieszne!”
– Wybacz, ale jest!
„Hej!” – Nachmurzyłam się.
– Już dobrze, dobrze, nie będę się śmiał – zachichotał.
Uśmiech wciąż nie schodził mi z twarzy. Do czasu, kiedy sobie nie przypomniałam, że przecież nie jestem taka jak inni. Blaise nigdy nie będzie mógł zamienić ze mną słowa. Będę za nim chodzić z tą dziwną tablicą, a ludzie będą na mnie patrzeć jak na idiotkę. Życie to nie film, bo choć gest Blaise’a był niezwykle pomysłowy i miły, to jednak nie spotkałam jeszcze niemowy chodzącej z tabliczką i mazakiem po mieście. Ludzie będą się ze mnie śmiać.
Opuściłem głowę w dół i zaczęłam rozcierać napis na nodze. Teraz stał się brzydką plamą, barwiącą bez celu moje udo.
– Coś nie tak?
Westchnęłam w duchu. Miałam się nie uzewnętrzniać, miałam pokiwać głową lub napisać po prostu: „nie, wszystko w porządku”, ale moja ręka żyła swoim życiem.
„Nie przeszkadza ci to, że nie mówię?” – tym razem spojrzałam na Blaise’a lekko zasmucona. Nie chciałam, żeby przyjaźnił się ze mną tylko dlatego, że to nasze mamy uknuły jakiś spisek, a przecież mogło tak być. Nie chciałam czuć się jak kolejny ciężar, którego nie można zrzucić z pleców na rzecz bycia miłym.
– Livie. – Teraz Martel wyglądał na poważnego. Pochylił się do przodu, a mnie przeszły ciarki. Wyglądał tak samo jak wtedy, kiedy przyłapał mnie w ogrodzie. – Czy przez to, że nie mówisz, czujesz, że jesteś gorsza od innych?
Serce stanęło mi w miejscu. On naprawdę czytał w mojej duszy. A może po prostu… byłam przewidywalna?
Milczałam.
– Nie jesteś. – Jego głos był ostry, niepodobny do niego. – Każdemu z nas czegoś brakuje, ale to nie znaczy, że ten ktoś jest inny, że jest gorszy od reszty. A tym, którzy tak sądzą, brakuje inteligencji – odpowiedział z uśmieszkiem. – To też jakiś brak, prawda? Nie możemy mieć wszystkiego. A czasem… możemy stracić wszystko. Nie straciłaś życia, straciłaś tylko głos. Musisz się nauczyć żyć po prostu… – przerwał i zamyślił się – W inny sposób niż dotychczas. Rozumiesz? – Spojrzał na mnie pokrzepiająco i uniósł do góry brew.
Pokiwałam głową i zacisnęłam usta, żeby się nie popłakać. Blaise miał racje. Doskonale zdawałam sobie z tego sprawę, ale… nie mogłam pozbyć się wrażenia, że każdy uważał mnie za kogoś gorszego. Miałam wrażenie, że ludzie na każdym kroku szepczą za moimi plecami i śmieją się ze mnie. Bałam się, że nikt na świecie mnie nie lubi i życzy mi jak najgorzej. Ale Blaise. Blaise taki nie był, prawda? Nie mógł kłamać. Jego oczy były takie szczere, ciepłe, radosne.
– Livie, spójrz na mnie.
Przeniosłam na niego wzrok.
– Brak głosu nie jest wadą. Nie definiuje tego, kim jesteś. To wszystko co robisz definiuje twoją osobę. Jesteś wspaniała, Livie, uwierz mi. – Blaise miał taki łagodny głos. Nie krzyczał, nie emocjonował się jak zawsze. Gdyby przemawiał do mnie tym tonem na dobranoc, spałabym tak spokojnie, jak nigdy wcześniej, a żeby słyszeć jego głos dałabym wszystko. Gdy byłam „śpiewającą Livie” miałam obsesję na punkcie wsłuchiwania się w męskie brzmienie. Eric miał cudowny głos – seksowny, niski i głęboki. Blaise miał łagodny przepełniony emocjami ton. Mógłby śpiewać.
– Livie, uśmiech. Jeszcze wiele rzeczy możesz osiągnąć. – Twarz Blaise’a rozpromieniona została przez szeroki uśmiech. Zacisnęłam ręce w podołku i kiwnęłam głową. Nie byłam co do tego przekonana, ale… gdy patrzyłam na Blaise’a Martela, mogłam się domyślić, że nie spocznie, póki nie pokaże mi jakie życie może być piękne.
A to będzie trudne.



V. Dzień, w którym zyskałam przyjaciela


Spotkanie się nie odbyło i nie była to bynajmniej wina mojego entuzjastycznego sąsiada. To ja musiałam je odwołać. W pewnym sensie czułam ulgę, w pewnym sensie byłam zawiedziona. Nie mogłam z tym niczego zrobić.
Mój organizm zarządził stan wojenny. Przez to, że usunięto mi krtań, moje drogi oddechowe były zdecydowanie bardziej wrażliwe. Często łapałam przeziębienia i nieważne jak wyglądały, były groźne dla mojego zdrowia – w końcu miałam skrócone drogi oddechowe. Rodzice byli tak zmartwieni, że gdy tylko zaczynałam kichać, posyłali mnie do łóżka (jeżeli oddźwięk, który z siebie wydawałam można było nazwać kichaniem). Tym razem było gorzej. Miałam trudności w oddychaniu, a gorączka osiągała szczyty. Mama zastanawiała się nad zadzwonieniem na pogotowie, ponieważ niedługo wychodziła do pracy, a taty już dawno nie było. Kontaktowali się między sobą telefonicznie i jęczeli nad moim losem. Strasznie mnie to irytowało. Przecież nie umierałam, a nawet jeśli…
Od razu przypomniałam sobie o Blaisie. Zakryłam twarz kołdrą, jakbym chciała uciec przed własnymi myślami. To przez niego bałam się teraz myśleć o śmierci. Miałam wrażenie, że gdy następnym razem mnie zobaczy, znów przeszyje mnie swoimi zielonymi oczami i zgłębi tajniki mojej duszy. To mnie przerażało. Przy nim czułam się jakbym była naga, a nigdy nikomu nie pokazałam się nago.
Od godziny zapewniałam zestresowaną mamę, że nic mi się nie stanie, ale ona nie chciała mnie słuchać. Zadzwoniła nawet do swojej przyjaciółki po poradę. Wiedziałam, że to się skończy źle. Zdążyłam już poznać Blaise’a. Gdy mu napisałam SMS-a, że jestem chora i nie mogę się z nim dzisiaj spotkać, spytał czy może do mnie przyjść. Nie odpisałam. Nie wiedziałam co. Nie chciałam, żeby oglądał mnie w takim stanie. Byłam roztrzepana, zmęczona, czerwona i dyszałam jak po przebiegniętym w górach maratonie. Na dodatek miałam na sobie piżamę w różowe serduszka. Ale to oczywiście nie była przeszkoda dla Blaise’a.
– Jezu, naprawdę, Nad? Przyślesz go tu? Livie pewnie się ucieszy! – usłyszałam głos matki za drzwiami. – Nawet nie wiesz jak bardzo jestem wam wdzięczna! Strasznie się o nią boję!
Gdybym mogła, zaczęłabym krzyczeć z rozpaczy.
– Będzie tu za kilka minut? Świetnie, naprawdę wam dziękuję!
Zerwałam się z łóżka potykając się o własne kapcie. Wylądowałam jak długa na dywanie i poczułam, że brakuje mi powietrza w płucach. Świat zdawał się rozpadać na miliony kawałeczków. To wydłużyło mój gorączkowy maraton. Podnosiłam się powoli. Tak samo powoli szłam do szafy – musiałam się podpierać o najbliższe meble, żeby nie upaść. Po drodze chwyciłam za szczotkę i wplotłam ją we włosy – były tak skołtunione, że na nich zawisła. Z garderoby wyjęłam bieliznę i nową piżamę, która nie była spocona jak moje „różowe serduszka”. Już chciałam zacząć się przebierać, gdy do pokoju niespodziewanie wszedł Blaise. Spojrzał na mnie i przekręcił głowę w bok.
– Przeszkadzam? – spytał miło. – Wiesz, pukałem, ale chyba trochę cicho.
Westchnęłam bezradnie i opuściłam koszulkę w dół – na szczęście odkrywała tylko kawałek mojego brzucha.
Wrzuciłam piżamę do szafy i odsunęłam się od niej. Pomachałam niewinnie do swojego ulubionego sąsiada.
Blaise zaczął się śmiać. Nie miałam pojęcia o co mu chodzi. A może miałam? Przecież wyglądałam okropnie. Nawet nie musiałam patrzeć w lustro.
– Coś ci zwisa – zachichotał.
Zaczęłam oglądać siebie z każdej strony. Zapomniałam o szczotce, która wciąż tkwiła w mojej szopie na głowie. To Blaise mi o niej przypomniał. Podszedł do mnie i wyjął ją delikatnie, jakby bał się, że wyrwie mi wszystkie włosy. Wystawił przed siebie przedmiot własnego rozbawienia.
– Chyba stwierdziła, że cię uczesze – mówiąc to, mrugnął do mnie.
„Przydałoby mi się” – pomyślałam i wycofałam się w stronę łóżka. Na szafce czekała na mnie moja tablica. Położyłam ją na kolanach i napisałam:
„Usiądź, skoro już jesteś”.
– Nie podoba ci się, że tu przyszedłem? Może za bardzo się narzucam? – Chłopak zastanowił się przez chwilę i spojrzał w sufit.
Potrząsnęłam gwałtownie głową. Z jakiegoś powodu nie chciałam go urazić.
„Zapraszam”
– Do łóżka?
„Na łóżko!” – tablicę wystawiłam przed siebie gwałtownie, oblewając się rumieńcami, chociaż na pewno nie było ich widać, w końcu miałam gorączkę. I tak wyglądałam jak burak wyrwany prosto z ogródka.
– Jeśli potrzebowałabyś dodatkowej kołdry to służę pomocą. – Blaise rzucił się na moje łóżko, aż podskoczyłam do góry. Był naprawdę blisko mnie, prawie stykaliśmy się ramionami. Miałam ochotę się odsunąć, ale nie zrobiłam tego. Nie chciałam, żeby poczuł się urażony.
„Chcesz być moją kołdrą?” – napisałam nerwowym gestem.
Blaise wybuchnął śmiechem i rzucił się plecami na moją kołdrę – zaczął się po niej tarzać, trzymając się za brzuch. Trochę się przestraszyłam. Wyglądał, jakby dostał jakiegoś ataku. Jego śmiech niósł się miarowo wśród ścian mojego pokoju. Brzmiał… rozkosznie. Gdybym mogła, sama zaczęłabym się śmiać. Zamiast tego wyszczerzyłam jednak zęby i napisałam:
„Ha. Ha. Ha. Nie naśmiewaj się ze mnie, tak to zabrzmiało”.
– Wiem, przepraszam, nie to miałem na myśli – odpowiedział z uśmiechem. – Chociaż gdybyś chciała – zamyślił się z iskierkami rozbawienia w oczach.
Dawna Livie zaczęłaby piszczeć, dzisiejsza Livie po prostu rzuciła Blaise’a poduszką. Czułam się zażenowana. Zrobiłam to zanim pomyślałam o tym, co robię. Chłopaka to lekkie uderzenie tylko rozbawiło.
 To dziwne. Przez tą krótką chwilę, kiedy się tu zjawił, całe moje złe samopoczucie uległo zmianie. Poczułam się, jakbym znów miała przed sobą najlepszego przyjaciela z którym mogłam się wygłupiać, śmiać, a czasem być nawet poważną. I wcale nie potrzebowałam do tego głosu. Naprawdę mnie to szokowało. Głupia tabliczka uwolniła we mnie tyle pozytywnych emocji! Tylko dlaczego czułam się tak wyłącznie przy Blaisie? To tak, jakby nasze spotkania odbywały się na zupełnie innej planecie w odosobnieniu od ludzi. Jakbyśmy obydwoje byli kosmitami, których nikt nie mógł zrozumieć. W ciągu kilku chwil poczułam, że Blaise jest mi w jakiś sposób bliski.
– Jak się czujesz? – spytał nagle chłopak.
Czar prysnął.
„Bywało lepiej”.
– To do łóżka, już! – Blaise zmarszczył czoło i pociągnął kołdrę do góry. Posłusznie, niczym mała dziewczynka władowałam się pod nią. Miękka poduszka przywitała moje plecy. Zachciało mi się spać, ale… miałam gościa. Musiałam się powstrzymać.
Ziewnęłam ukradkiem, zasłaniając usta dłonią.
Odkąd przyszedł Blaise, mój stan trochę się poprawił. Gorączka już tak bardzo mi nie doskwierała, choć każdy mięsień zdawał się krzyczeć z bólu.
Chłopak ułożył się wygodnie na kołdrze w pozycji tureckiej. Towarzyszył mu ten sam entuzjazm co zawsze. Jednak coś się nie zgadzało. Co jakiś czas chwytał się za koszulkę, a potem wachlował nią, jakby było mu gorąco. Marszczył przy tym dziwnie czoło. Zdążyłam go zarazić?
„Wszystko w porządku?”
– Jak najbardziej – odpowiedział ze szczerym uśmiechem. – Po prostu trochę u ciebie gorąco, ale to nic. Musisz się przecież wygrzać – dodał z powagą. – Twoja mama zostawiła dom pod moją opieką, mam nadzieję, że niczego nie spalę.
„Brzmisz, jakbyś chciał mi coś ugotować”.
– Herbatę – powiedział z rozbawieniem. – Tylko to potrafię zrobić.
„Jesteś mistrzem kuchennej zagłady, który potrafi zniszczyć kuchnię, robiąc tylko i wyłącznie herbatę?” – mój tekst ledwo zmieścił się w ramce tabliczki. Chyba niedługo będę musiała kupić sobie nową, większą.
– Kawę też – zachichotał. – Wszyscy wiedzą, że jestem wspaniałym kucharzem!
„Zawsze zastanawiałam się jak smakuje kawa z popiołem”.
– Rozkręcasz się. – Blaise odrzucił w moją stronę poduszkę, którą wcześniej go rzuciłam. Znów śmiał się w ten swój miarowo łagodny sposób. Czy on potrafił wytrzymać godzinę w milczeniu? Szczerze w to wątpiłam.
Skąd on brał ten optymizm? Skąd on brał energię, która służyła mu do ciągłego radowania się życiem? Naprawdę musiał być farciarzem.
Mój sąsiad chrząknął, jakby właśnie przygotowywał się do jakiegoś przedstawienia.
– Wiesz co? – spytał. – Ostatnio w autobusie zacząłem się przyglądać takim głuchoniemym paniom po pięćdziesiątce. – Zastanawiało mnie do czego zmierza.
„Lubisz starsze panie?”
Blaise spojrzał na mnie z błyskiem w oku. Przez chwilę przypominał mi tygrysa. I to takiego, który chce na mnie zapolować.
– Wolę młodsze, takie jak ty – zachichotał. Nie wiedziałam co napisać, poczułam się lekko zawstydzona. Doskonale wiedziałam, że to tylko żart, cięta riposta, a jednak… jednak było mi głupio. Gdy rozmawiałam z Blaisem, miałam się czym zasłonić – tablica służyła mi na różne sposoby. Ponad nią wystawały teraz tylko moje brązowe oczy.
Chłopak chrząknął i bez zażenowania wrócił na tor wcześniej poruszonej kwestii:
– Te panie, które spotkałem, porozumiewały się gestami. No, wiesz, na migi. I robiły to z takimi emocjami, że opadła mi szczęka. Nawet nie spostrzegłem, kiedy zaczęły się ze mnie śmiać, a mnie zrobiło się straszliwie głupio – zachichotał.
„Tobie?”
– Och, Livie, ja też jestem człowiekiem. Czasem muszę zminimalizować otwarte okno w przeglądarce.
„To była metafora czy nawiązanie do tego, że oglądasz niecenzuralne filmy?”
Blaise się zaśmiał.
– Metafora. No, wiesz. Jestem otwarty, więc otwarte okno, minimalizacja, czyli stonowanie mojego charakteru, przeglądarka to po prostu życie. – Zabrzmiał tak poważnie, że nie mogłam powstrzymać uśmiechu wpełzającego na moją twarz, a także ręki, która tak swobodnie zapisywała kolejną wypowiedź:
„Masz zadatki na poetę”.
– A wiesz, że jak byłem mały to chciałem zostać filozofem? – spytał, wypinając dumnie pierś. Wyglądał teraz jak dzieciak, który rzeczywiście chce zostać filozofem. Brakowało mu tylko filozoficznej brody Sokratesa i białego prześcieradła robiącego za gustowną szatę. – Ale zmieniło mi się to na psychologa.
„Chcesz zostać psychologiem?” – zdziwiłam się, a potem, zanim cokolwiek zdążył odpowiedzieć, dopisałam: „Zaraz. Nie jestem przypadkiem twoim obiektem doświadczalnym?”.
– Tak, chcę zostać psychologiem i nie, wcale cię tak nie traktuję, głuptasie. Nikogo nie można tak traktować – uśmiechnął się łagodnie. – Ja po prostu lubię pomagać tym, którzy tego potrzebują.
„Potrzebuję cię?” – to pytanie równie dobrze mogłam zadać samej sobie.
– Nawet nie wiesz jak bardzo – mówiąc to, puścił mi uwodzicielskie oczko. Wiedziałam jednak, że w rzeczywistości nie próbuje mnie poderwać. Blaise taki nie był. Wszystko co robił to tylko drobny żart, łagodna kpina z sytuacji, rozbawienie. Nie był poważny. Lubił żartować.
– Znowu schodzimy z tematu, Livie!
„To ty schodzisz z tematu!”
– To ty mi zadajesz pytania!
„Mam przestać?”
– Znowu to robisz – zachichotał i szturchnął mnie pięścią w ramię. Nachmurzyłam się i odłożyłam tabliczkę na kolana. Ręce złożyłam na piersi, udając obrażoną.
– Nie umiesz kłamać, Livie – uśmiechnął się i przejechał palcem po moim nosie, opuszkiem tykając mnie w jego czubek. Lekko się zakłopotałam. Wiedziałam, że jest otwarty, ale nie spodziewałam się, że mnie dotknie akurat w tej chwili. Skuliłam się pod kołdrą i napisałam:
„Kontynuuj”.
– No, więc pomyślałem sobie wtedy, gdy te babcie zobaczyłem… no, dobra, to nie były takie do końca babcie. Nie były stare. Aż tak. – Nachmurzył się, a ja potrząsnęłam głową z rozbawieniem. Czasem naprawdę za dużo gadał. Zapewne niektóre krótkie historie mógł opowiadać godzinami. – No, więc pomyślałem, że nauczę się kilku migowych gestów. Nie, to nie tak, że chcę cię do tego przekonać, serio. Pisanie na tabliczce przecież ci się podoba, prawda? Chodzi o to, że… od dziecka lubię nowe rzeczy. Do tej pory uczyłem się już pięciu języków, a migowy… migowy jest czymś totalnie nowym! – Iskierki w jego oczach podpowiadały mi, że to prawda. – Zazwyczaj szybko się uczę, ale to tylko jeżeli chodzi o użycie języka. Znaczy nie mielenie nim albo wiesz… całowanie, chodzi mi o… Hej, widzę, że się śmiejesz, Livie!
Ukryłam głowę za tablicą. Moje ciało zaczęło drżeć. Gdybym miała głos, zapewne wybuchłabym gromkim śmiechem.  
– No, więc przyszedłem do domu, włączyłem YouTube’a i hopsa. Nauczyłem się kilku fajnych gestów. – Blaise ułożył się wygodniej na kołdrze i przybrał arcypoważną minę. – Patrz uważnie. – Miałam wrażenie, że za chwilę się zaśmieje. Z trudem utrzymywał kąciki ust w poważnym tonie. Powoli mu drgały, jakby miał się zaraz wyszczerzyć i pokazać światu swoje lekko krzywe, ale całkiem ładne zęby. – Patrz. Znak dzień dobry jest bardzo prosty. Ustawiasz ręce kciukami na zewnątrz, robisz takie sztywne łapki, o tak – mówiąc to, pokazał mi swoje złożone dłonie. – Teraz je krzyżujesz i rysujesz w górze taką wielką tęczę! Ale to nie koniec – znów przybrał poważną minę. – Teraz robisz takie „o” z kciuka i palca wskazującego. No wiesz, zazwyczaj kucharze robią ten śmieszny gest, jeżeli coś jest takie bon appetit.
„Blaise, bon appetit to smacznego” – uśmiechnęłam się. Miałam ochotę dopisać czy aby na pewno uczył się pięciu języków, skoro nie wiedział tak prostej rzeczy, ale się powstrzymałam. Przecież nie musiał uczyć się akurat francuskiego!
Chłopak przewrócił oczami.
– Ważne, że mamy kontakt myślowy. Bo chyba mamy, prawda?
Pokiwałam głową.
– No to robisz takie bon appetit przy ustach i tak tę rękę lekko odsuwasz. No i masz! Dzień – mówiąc to zrobił w górze tęczę – dobry – zakończył ze swoim „bon appetit”.
„Jesteś naprawdę dobrym lingwistą” – gdy to napisałam, pokazałam mu kciuk.
– Kłaniam się szanownej pani – powiedział głębokim głosem Blaise, układając sztywną dłoń na brzuchu, drugą zaś pomachał do niewidzialnej publiczności. – A teraz następny znak! Patrz! – Entuzjazm Blaise’a powrócił. – Składasz pięść jak do żółwika, a z drugiej robisz taką zwartą ścianę ze wszystkich palców i potem walisz żółwiem w ścianę i…
„Blaise, nie można walić żółwiem w ścianę, to łamie prawa zwierząt!”
– Naprawdę się rozkręcasz – zachichotał chłopak. – No, to niech to będzie piłka do kosza waląca o tablicę – dodał z uśmiechem. – I… to jest najlepsze. – Blaise przybliżył się do mnie tak, że prawie nachylał się nad moją twarzą. Poczułam się lekko niezręcznie, za to mój sąsiad niczym się nie zraził. Bliskość była dla niego czymś normalnym. – Teraz robisz taki gest jak w filmach. Ten z serii: hej, bejbe, obserwuję cię. – Jego głos przybrał uwodzicielski ton. Zacisnęłam usta, żeby powstrzymać się od uśmiechu, Blaise zaś skierował swoje palce ułożone w literę „v” do oczu i przesunął je w moją stronę. – Do – znów walnął żółwiem w ścianę – widzenia – i zrobił uwodzicielski gest obserwowania.
Musiałam przyznać, że to całkiem zabawne, szczególnie, gdy tłumaczył mi te gesty Blaise. Pokiwałam głową z uznaniem i zaklaskałam w dłonie.
– A wiesz jak się robi żółwia? – zapytał, szczerząc się. Położył prawą rękę na lewej i zamachał dwoma kciukami, jakby pływał nimi w basenie. Ten gest wyglądał naprawdę uroczo!
– A teraz coś dla miłośników głębszych doznań – dodał swoim niezwykle głębokim i seksownym głosem. Chrząknął, jakby miał coś powiedzieć, a potem skrzyżował na swojej piersi ręce. Następnie utworzył z kciuka i palca wskazującego leżące w górze „c” – resztę palców zwinął do środka – całą przygotowaną już rękę opuścił w dół. – Kocham cię – powiedział.
W tym samym momencie zakrztusiłam się własną śliną. Z moich ust wydarł się oddźwięk przypominający kaszel, a w oczach stanęły mi łzy. Blaise natychmiastowo poklepał mnie po plecach – zrobił to jednak delikatnie.
Czułam, że robi mi się gorąco. Nawet bardzo gorąco. Nie wiedziałam czy to z powodu gorączki, czy po prostu słowa Blaise’a tak na mnie wpłynęły. To tylko kilka głupich gestów oznaczające słowo „kocham cię”. Mały instruktaż. Nie pokazał, że naprawdę mnie kocha, a jednak się zawstydziłam.
– Chyba koniec lekcji na dziś, co? – zaśmiał się.
Pokiwałam niepewnie głową. Gdy moje płuca już się uspokoiły, chwyciłam za tabliczkę i napisałam:
„To bardzo pouczająca lekcja. Jeżeli zostaniesz moim nauczycielem, może również zacznę się uczyć języka migowego” – nie wierzyłam, że to napisałam. Przecież tak bardzo uciekałam od tych śmiesznych gestów! A one tak naprawdę nie były ani trudne, ani złe. Były… ciekawe. Jakaś cząstka mojej duszy chciała się ich nauczyć.
– Naprawdę? – zdziwił się Blaise. – To cudownie! – Teraz sam klaskał w dłonie jak małe dziecko.
„Zrobiłeś to specjalnie, żeby mnie przekonać, prawda?”
Martel przybrał uroczo-niewinną minę i potrząsnął głową. Z palca wskazującego i środkowego ułożył podwójny pistolet, a kciuk wystawił do góry. Drugi gest polegał na złożeniu dłoni w taki sposób, jakby właśnie bawił się w gadającą skarpetę. Zapewne było to słowo „nie”.
Uśmiechnęłam się.
– Musisz być zmęczona – stwierdził po chwili ciszy chłopak. Teraz zadowolona mina ustąpiła miejsca lekkiemu zmartwieniu. Blaise bez uprzedzenia pchnął mnie lekko na poduszkę i przykrył kołdrą po samą szyję. Chciałam zaprzeczyć, ale nie byłam w stanie go okłamać. I tak wiedziałam, że wyczyta z moich oczu prawdę.
Byłam straszliwie zmęczona i obolała. Gdy moja głowa dotknęła poduszki, mogłam już tylko walczyć z sennością, która mnie ogarniała. Oczy same mi się zamykały.
– Pójdę spalić twoją kuchnię, to znaczy… no, wiesz, zrobić herbatę – powiedział, uklepując kołdrę z uśmiechem. – Nie krępuj się i śpij. Będę czuwał.
Pokiwałam głową. Nie byłam w stanie trzeźwo myśleć. Choroba mnie wykańczała. Nie dość, że na dworze było gorąco, to jeszcze musiałam znosić piekło zgotowane mi przez własne ciało.
– Dobranoc – szepnął Blaise, robiąc w górze jakiś dziwny gest z języka migowego. Nie zapamiętałam go. Po chwili już nawet nie wiedziałam co zrobił ze swoją ręką, żeby przekazać mi to krótkie słowo. Ostatnim co zobaczyłam był jego uśmiech i oddźwięk niknących kroków. Świat w niedługim czasie pogrążył się w ciemnościach.
Obudziłam się może dwie, może trzy godziny później. Na moim czole spoczywała mokra i zimna szmatka. Myślałam, że ktoś będzie w pokoju, ale gdy usłyszałam dochodzący z zewnątrz głos mamy, wiedziałam, że Blaise poszedł już do domu. Z jednej strony było mi smutno, z drugiej strony wesoło, bo mimo swojego niecodziennego i męczącego stanu, przeżyłam całkiem fajny dzień. Już dawno nie pamiętam, aby któryś z nich mienił się tysiącami kolorów.
Uśmiechnęłam się do siebie  i wsparłam na łokciach. Na kołdrze, dokładnie na moim brzuchu, leżała tabliczka. Chciałam ją odłożyć na szafkę, ale dostrzegłam tam czarny napis wykonany obcą dłonią.
„Było fajnie! Chyba się nie obrazisz, jeśli jutro znowu wpadnę? Twój ulubiony sąsiad – Blaise” – wypowiedź została zakończona serduszkiem zamalowanym na czerwono. Wiedziałam, że to tak naprawdę nic nie znaczy. Blaise chciał mi po prostu sprawić przyjemność.
Odłożyłam tablicę na szafkę, ustawiając ją tak, żeby wiadomość Martela towarzyszyła mi przez całą noc, a potem rzuciłam się na miękkie poduszki. Byłam spocona, zmęczona i wciąż nie czułam się dobrze, za to mój humor uległ zmianie – już dawno nie byłam taka radosna!
Nie mogłam się doczekać jutrzejszego dnia. Nie mogłam się doczekać każdego następnego dnia. Czyżbym w końcu znalazłam przyjaciela? Przyjaciela na dobre i na złe, na zabawne i poważne, na wesołe i smutne? Tak. Tak właśnie było.
Blaise stał się moim przyjacielem.



VI. Dzień, w którym moja dusza śpiewała


Ostatni dzień wakacji przywitał nas mocnymi promieniami słońca. Od niedawna bardzo lubiłam taką pogodę. Właśnie w takie dni mogliśmy chodzić z Blaisem na długie spacery. Jeżeli niebo tylko lekko się zachmurzyło, dostawałam nakaz siedzenia w domu, w obawie, że znów zachoruję. Czułam się trochę jak dziecko, które jest zmuszone słuchać swojego starszego brata, a nie dość, że Blaise nie był moim bratem, to na dodatek nie był ode mnie starszy.
Nasza przyjaźń rozwijała się i każdy w sąsiedztwie uważał, że jest co najmniej nietypowa. Po raz pierwszy w życiu naprawdę nie przejmowałam się tym, co mówili ludzie. Co z tego, że Blaise był wielkim gadułą, a ja nie mówiłam prawie wcale? Nadrabiałam to pisaniem.
Kiedy jeszcze wszystko było z moją krtanią w porządku, mówiłam tak samo dużo jak Blaise. Nie mogłam sobie wyobrazić naszego spotkania, gdybym nie straciła głosu. Chyba byśmy siebie przekrzykiwali! Z drugiej strony… czy w ogóle bym się wtedy z nim zaprzyjaźniła? Czasem miałam wrażenie, że ktoś go namówił do tego, żeby ze mną porozmawiał. Na razie odsuwałam jednak od siebie te głupie myśli i cieszyłam się jego obecnością.
Na dzisiejszy spacer ubrałam sukienkę. Niebieską z falbankami i kokardką z przodu. Blaise wydawał się być zaskoczony. Spróbował zagwizdać, ale nigdy nie potrafił tego robić, wyszedł mu więc niedoszły oddźwięk parującego czajnika – po nim wybuchnął śmiechem. Ktoś z boku mógłby pomyśleć, że naśmiewa się z mojego ubioru, ale zdążyłam go już poznać na tyle, żeby wiedzieć, iż śmiechem załatwia większość głupich rzeczy, które zrobił bądź nie udało mu się zrobić. Po tym spoważniał i powiedział, że wyglądam nieprawdopodobnie pięknie – słowo „pięknie” zaznaczył gestem języka migowego.
Po miesiącu nauki pod okiem mojego niedoświadczonego przyjaciela, mogłam powiedzieć tyle: Blaise był świetnym nauczycielem, na dodatek miał znakomitą pamięć. Zaczęliśmy się uczyć języka migowego prawie w tym samym czasie, a ja byłam i tak daleko za nim. Nie kłamał, mówiąc, że lubi się uczyć czegoś nowego. Nie dość, że sprawiało mu to radość to szło mu to nadprzeciętnie szybko.
Dzisiaj wybieraliśmy się na łąkę. To było nasze ostatnio znalezione miejsce i uznaliśmy, że zostawimy je na takie okazje jak te, czyli… zakończenie wakacji. Obiecaliśmy sobie, że będziemy przychodzić tu tylko wtedy, kiedy będziemy celebrować jakieś ważne wydarzenie, bądź żegnać nasze smutki (rzadziej: radość).
Kiedy zagłębiliśmy się w lesie, Blaise chwycił mnie za rękę. Lubiłam, kiedy robił ten niezobowiązujący gest. Lubiłam, kiedy robił to poza zasięgiem ludzkiego wzroku – przynajmniej nie musiałam potem wysłuchiwać chichotów mamy, która twierdziła, że zakochałam się w Blaisie. To nie było tak. My naprawdę byliśmy po prostu dobrymi przyjaciółmi. Z nim czułam się tak jak kiedyś z Ericiem, tyle, że w Ericu od jakiegoś czasu byłam zakochana. To właśnie dzięki Blaise’owi zdołałam o nim zapomnieć. Nie mogłam się doczekać, kiedy mój były ukochany zobaczy mnie na mieście z nowym przyjacielem. Chciałam mu pokazać, że niczego nie straciłam, a wiele zyskałam i że tak naprawdę jego odejście mi pomogło, a nie zniszczyło.
Łąka znajdowała się kilka kilometrów za naszym osiedlem. Mieliśmy całkiem spory kawał do przejścia i to na dodatek uzbrojeni w plecaki i koc – stwierdziliśmy, że jeżeli już mamy spędzić tam cały dzień, to warto wziąć coś do zjedzenia, picia i leżenia. Miałam ze sobą nawet swojego ulubionego jaśka, skropionego potajemnie perfumami Blaise’a – naprawdę cudownie pachniał, chociaż i bez perfum miał swój własny, niepowtarzalny zapach – czasem przypominał mi choinkę wyrwaną prosto z lasu. Jego skóra pachniała świerkiem.
Nasza mała oaza spokoju była całkowicie odosobnionym miejscem. Nie twierdzę przy tym, że nikt się tu nigdy nie zjawił, patrząc jednak na wielki gąszcz nieskoszonych traw – rzadko ktokolwiek się tu zapuszczał.
Niebieski koc w wielkie białe kwiaty został rozłożony w miejscu, gdzie trawa nie była tak wysoka, a my mieliśmy znakomity widok na pola pełne kwiatów. Obydwoje woleliśmy cień, który zapewniło nam ogromne, szumiące nad naszymi głowami drzewo. Nawet niczego nie rozpakowaliśmy. Zgodnie rzuciliśmy się plecami na koc i spojrzeliśmy w popołudniowe, czyste niebo, które przysłaniały falujące na delikatnym wietrze korony drzew. Blaise się zaśmiał, ja uśmiechnęłam. Czasem myśleliśmy w podobny sposób.
– Uwielbiam takie popołudnia – powiedział chłopak, wkładając ręce pod głowę. Dzisiaj miał na sobie zieloną koszulkę z białymi bazgrołami. Z prawej strony głowy odstawał mu brązowy kogut, którego żadną siłą i żelem nie mogliśmy przywrócić do ładu. Wyglądał z nim zabawnie. – Nie. Czekaj. Uwielbiam takie popołudnia spędzane z tobą – wyszczerzył się i zwrócił głowę ku mnie. Posłałam mu delikatny uśmiech.
Jeszcze niedawno bałam się jego dotyku i wstydziłam, gdy patrzył mi prosto w oczy, sądząc, że czyta mi w duszy. Czasem dalej tak sądziłam, a jednak zdążyłam się do tego przyzwyczaić. Blaise to niezwykle wrażliwa osoba, czuła na krzywdę ludzi. Potrafił czytać w myślach cierpiącego. Twierdziłam, że w przyszłości zostanie naprawdę dobrym psychologiem. Najpierw musi jednak skończyć szkołę, która… zaczyna się już jutro. Żałowałam, że chodziliśmy do zupełnie innych placówek. Będzie mi go brakowało na lekcjach.
Przez całą drogę niosłam ze sobą swoją tablicę. Żeby coś na niej napisać, musiałam usiąść.
„Będzie mi ciebie brakowało w szkole”.
Pokazałam mu wiadomość i przybrałam smutną minę, która mogła mieć trochę parodyjny wyraz.
Blaise również usiadł.
– Hej, Livie, przecież będziemy się widywać po lekcjach. Jeżeli chcesz, możemy nawet codziennie – powiedział radośnie.
Kiwnęłam głową i odłożyłam tablicę na swoje kolana. Oczywiście przed tym zmazałam napis, żeby nie powtórzyć błędu „pierwszego razu”.
Długo siedzieliśmy w ciszy. Bardzo mnie to zdziwiło, bo choć przyzwyczaiłam się już do swojego milczenia, to jednak nie zdążyłam przyzwyczaić się do milczenia Blaise’a. Spojrzałam na niego ukradkiem. Czasem, gdy pogrążał się w ciszy, marszczył śmiesznie czoło i ściągał brwi. Wydawało mi się wtedy, że jego usta są lekko wykrzywione. Do tego to jego szarpanie koszulki. Wyglądał, jakby chciał ją chwycić wyżej, ale zawsze zjeżdżał kilka centymetrów niżej, a potem uśmiechał się do mnie z nową energią. Nigdy go o to nie pytałam, ale stwierdziłam, że to jego sposób na myślenie. Co prawda wyglądał wtedy, jakby z jakiegoś powodu cierpiał, ale przecież Blaise miał wiele min, które znaczyły zupełnie co innego.
– Chyba nie zdziwię cię tym, że coś dla ciebie przygotowałem? – spytał chłopak, wyjmując z kieszeni telefon.
Tak, rzeczywiście mnie nie zdziwił. Za pierwszym razem była to jego osoba, za drugim razem tablica do pisania, za trzecim jego opieka i przedstawienie znaków migowych, za innym razem miliony innych rzeczy. Blaise tak naprawdę nigdy nie spotykał się ze mną bez… niczego. Zawsze miał coś w zanadrzu i nie chodziło mi tylko o rzeczy materialne. Mój sąsiad tworzył własne malutkie przedstawienia. Oprócz tego, że byłby dobrym psychologiem, mógłby być też dobrym showmanem.
Chłopak chrząknął teatralnie i oddalił się na skraj koca. Zasiadł po turecku i zaczął szperać w telefonie. Byłam niesamowicie ciekawa co znowu wymyślił. Uśmiechałam się jak szalona. Przynajmniej do czasu, gdy z telefonu nie wydobył się oddźwięk dobrze znanego mi pianina. Uśmiech stopniowo zaczął znikać z mojej twarzy. Miałam wrażenie, że moja skóra blednie, a z oczu robią się wielkie spodki. Zesztywniałam. Tylko pokrzepiający uśmiech Blaise’a sprawił, że nie zaczęłam panikować.
We The Kings – Sad song. Jedna z tych piosenek, których nie chciałam nigdy więcej słyszeć, gdy już wytną mi krtań. Ja tak naprawdę nie słuchałam już żadnej piosenki, którą kiedyś lubiłam. Nie słuchałam muzyki. A to dlatego, że się bałam. Uciekałam od wspomnień, które mogły mnie zaboleć, równocześnie uciekając od tego co tak bardzo kochałam.
Moje serce zostało rozdarte na kawałki już w momencie, gdy popłynęło kilka nut zagranych na pianinie. Spodziewałam się, że zaraz z głośnika telefonu Blaise’a wydobędzie się ten słodki głos Travisa Clarka, ale zamiast tego… zaczął śpiewać Blaise.
Przestałam oddychać. Byłam w wielkim szoku. I nie chodziło tu o to, że Martel miał piękny głos. On tak naprawdę nie umiał śpiewać. W jego głosie kryły się lekkie fałsze i widać było, że nie ma w tym wprawy, ale… sam jego głos!
To nie był koniec. Gdy popłynęły z jego ust pierwsze słowa piosenki, zaczął gestykulować. Nie, nie w języku migowym. Interpretował tekst na własny sposób.

You and I,
We're like fireworks and symphonies exploding in the sky.
With you, I'm alive
Like all the missing pieces of my heart, they finally collide.

To co mój przyjaciel wyprawiał z dłońmi w górze, sprawiło, że w oczach stanęły mi łzy, a usta rozszerzyły się w delikatnym uśmiechu. Jego ręce naprawdę wyglądały, jakby właśnie wybuchły milionami świecidełek na niebie niczym fajerwerki, a jego błoga mina świadczyła o słyszanej symfonii, eksplodującej na niebie. Przy nim naprawdę poczułam się, jakby to dzięki mnie był żywy. Jakby każda samotna cząstka jego serca połączyła się ze sobą tylko dlatego, że mnie ujrzała.

So stop time right here in the moonlight,
Cause I don't ever wanna close my eyes.

Ręka Blaise’a wystawiła się naprzód robiąc znak stopu, a potem ułożyła na niebie “c”, które przypominało księżyc. Na koniec zamknął oczy i potrząsnął z uśmiechem głową, ponownie je otwierając. Czułam się, jakbym była w teatrze gestów. W zupełnie innym świecie, gdzie melodia przepływała nie przez uszy, ale przez ręce, a przez to i przez duszę. To zupełnie inny pogląd na piosenki. Moje serce waliło jak szalone. Chciałam więcej i więcej!

Without you, I feel broke.
Like I'm half of a whole.
Without you, I've got no hand to hold.
Without you, I feel torn.
Like a sail in a storm.
Without you, I'm just a sad song.
I'm just a sad song.

W refrenie gesty Blaise’a zmieniły się z tych, które zostają wyrażona sercem w te, które nauczył się dzięki językowi migowemu. Ani trochę nie odjęło to uroku jego przedstawieniu. Język migowy to także język wyrażany emocjami, których nie można przekazać światu poprzez mowę. Każdy gest miał w sobie coś ulotnego i pięknego, wystarczyło to tylko dostrzec, uchwycić oczami i zamknąć głęboko w sercu.
Łzy zaczęły spływać po moich policzkach.
Gdy refren został zakończony delikatnym brzmieniem pianina, Blaise spojrzał na mnie w dziwny sposób. Zupełnie, jakby chciał mnie za coś przeprosić. Nie wiedziałam o co chodzi. O to, że płakałam? To po prostu łzy szczęścia.

With you I fall.
It's like I'm leaving all my past in silhouettes up on the wall.
With you I'm a beautiful mess.
It's like we're standing hand in hand with all our fears up on the edge.

Moje serce stanęło w miejscu, a ja zastygłam w bezruchu jak na samym początku piosenki. Z głośników popłynął mój własny głos. Moje własne wykonanie. Ręce zaczęły mi drżeć, a wszystkie najgorsze wspomnienia wróciły. Byłam na krawędzi paniki. Chciałam uciec. Zerwać się do biegu i zniknąć. Skoczyć ze wzgórza i zabić wszystko, co złego we mnie siedziało przez tyle miesięcy. To nie był dobry pomysł. To nie było dobre posunięcie.
Spojrzałam na Blaise’a z przerażeniem, jakbym oczekiwała, że gdy będę spadać, chwyci mnie w swoje ramiona. Ale on tylko siedział i patrzył na mnie badawczo.
Nagrałam kiedyś swój fragment Sad Song w nadziei, że ktoś będzie chciał użyczyć mi swojego męskiego brzmienia. To nagranie umieściłam kiedyś w Internecie, ale nie miało odzewu. A przynajmniej tak sądziłam.
Zakryłam dłońmi twarz. Czułam jak demony przeszłości zewsząd mnie atakują. Trudno było mi oddychać. Wpadłam w panikę. Gdybym mogła mówić, zaczęłabym krzyczeć, ale teraz tylko moja dusza mogła krzyczeć milczeniem.
Poczułam jak ramiona mojego przyjaciela mnie obejmują. Podkład muzyczny wciąż rozbrzmiewał w głowie echem – piosenka nie została wyłączona. Blaise przytulił mnie do siebie po raz pierwszy, a ja odwzajemniłam uścisk. Chciałam się ukryć w jego piersi i już nigdy nie odrywać. Już nigdy nie wracać do tego, co było.
Jego delikatnie dłonie zaczęły gładzić mnie po włosach. Policzek wtulał w moją głowę w taki sposób, jakby bał się, że zrobi mi krzywdę.
– Hej, Livie – szepnął do mojego ucha spokojnie. – Nie płacz. To przecież część ciebie.
To była część mnie. To już nie jest część mnie. Nie chciałam o tym pamiętać.
Potrząsnęłam głową i zacisnęłam dłoń na koszulce Blaise’a.
– Nie możesz uciekać od tego, co było dla ciebie ważne. Co wciąż jest dla ciebie ważne – mówiąc to, uniósł mój podbródek do góry. Spojrzałam w jego oczy z niechęcią i przestrachem. Wciąż chciałam uciec. Od piosenki rozbrzmiewającej na łące, od niego, od swoich wspomnień.
– Zamień to w miłe wspomnienia. To prawda, że nie możesz śpiewać tak, żeby inni cię usłyszeli, ale… możesz śpiewać w środku, wewnątrz siebie – powiedział Blaise i przyłożył moją dłoń do swojego serca. Wydawało mi się, że bije jakoś dziwnie nierówno. A może to tylko moja wyobraźnia? – Livie. – Blaise spojrzał mi głęboko w oczy i uśmiechnął się w tak łagodny sposób, jakby przemawiał do kogoś kogo kocha, a nie lubi. – Ja wciąż cię słyszę.
Patrzyłam chwilę w jego roziskrzone zielone oczy, a potem wtuliłam głowę w jego pierś i zamknęłam powieki.
Piosenka się skończyła, a nas opanowała głucha cisza, przerywana od czasu do czasu brzęczeniem świerszcza lub powiewem wiatru poruszającego koronami drzew i traw. Poczułam dziwny spokój. Łzy przestały ściekać po moich policzkach. Blaise musiał poczuć, że moje spięte mięśnie się rozluźniły. Był znakomitym obserwatorem. Do ucha zaczął mi szeptać słodkie słowa piosenki w wersji acapella.
Without you, I feel broke like I'm half of a whole.
Następne słowa nie popłynęły już z jego ust, a z mojej duszy. Poruszyłam lekko ustami, układając z nich milczącą część piosenki.
“Without you, I've got no hand to hold” – słyszałam wyraźnie swój głos. Tak samo jak słyszał go uśmiechający się w moje włosy Blaise. Idealnie wymierzył czas i zaśpiewał dalszą część:
Without you, I feel torn like a sail in a storm – nastąpiła chwila ciszy. Następną frazę zaśpiewaliśmy już razem. Blaise na głos, ja całą sobą bez użycia głosu. – Without you, I'm just a sad song, I'm just a sad song.
Nastała cisza. I wcale nie musieliśmy nic mówić. Doskonale rozumieliśmy się bez użycia słów, bez użycia gestów. Przemawiały za nas wiatr, szum liści, śpiew ptaków i żyjątka skryte w trawie. Cała natura.
Poczułam coś, czego nigdy nie poczułabym przy Ericu. Słodkie uczucie ogarniające nie tylko moje serce, nie tylko moje ciało, ale także duszę. Połączyłam się z Blaisem w milczeniu, które w każdej chwili mogło przemówić, krzyknąć, zapłakać. Wiedziałam, ze cokolwiek będzie się działo – Blaise zawsze mnie usłyszy.
Ktoś taki zdarzał się jeden na milion. Ktoś taki przydarzył się właśnie mnie. I dlatego byłam najszczęśliwszą niemową na świecie, siedzącą w ramionach gaduły.

So stop time right here in the sunlight,
Cause I don't ever wanna close my eyes.



VII. Dzień, w którym moje serce zostało rozdarte


Rozpoczęła się szkoła. Na każdej lekcji siedziałam z uśmiechniętą buzią i nawet Eric zdawał się dostrzec zmianę, która we mnie zaszła. Widziałam jak podejrzliwie na mnie zerka na przerwach. Wcale mnie to nie bolało, a wręcz cieszyło. Przestało mnie interesować gadanie ludzi, choć zdawałam sobie sprawę z tego, że o mnie mówią. Wróciła dawna Livie.  
Na lekcjach nie wstydziłam się już podnosić ręki do góry. Nauczyciele początkowo byli bardzo zdziwieni i nie wiedzieli jak na to zareagować. Gdy pisałam odpowiedź na swojej tablicy i wystawiałam ją przed siebie, uśmiechali się ze spokojem. Wciąż uczyłam się języka migowego, ale zdawałam sobie sprawę, że nie będę mogła z ludźmi w szkole porozumiewać się właśnie w taki sposób. Choć moja tabliczka budziła u niektórych rozbawienie, nie przestawałam jej używać. Towarzyszyły mi słowa Blaise’a. Każdemu z nas czegoś brakuje, musimy umieć sobie z tym radzić. Są ludzie, którym brakuje inteligencji, dlatego nie dostrzegają własnego braku i nie starają się z nim walczyć. To właśnie oni będą się zawsze śmiali, nieświadomi tego, że to życie naśmiewa się z nich.
Zakochałam się w odpowiedniej osobie, a odpowiednia osoba zakochała się we mnie. Nie musieliśmy o tym mówić na głos. Ważne, że to czuliśmy. Byłam bardziej szczęśliwa niż kiedykolwiek wcześniej i każdego dnia wracałam do domu z radością, bo wiedziałam, że spotykam się z Blaisem, a widywaliśmy się codziennie.
Dzisiaj był pierwszy dzień kalendarzowej jesieni. Niebo było zachmurzone, mżyło. Słońce pożegnało nas na dobre, a lato wydało ostatnie tchnienie. Skwarne dni ustąpiły miejsca wirującym na chłodnym wietrze liściom. Zbliżała się pierwsza rocznica „utracenia moich marzeń”. Wcale nie było mi z tego powodu smutno. Przez cały rok uczyłam się jak żyć bez tego, co niegdyś było całym moim światem. Teraz moim światem był Blaise. Gdybym go straciła… Nie, nawet nie chciałam o tym myśleć. Blaise miał się dobrze.
Szłam przez nasze rodzime osiedle z szyją obwiniętą niebieskim szalem. Jedyną rzeczą do której się nie przyzwyczaiłam to chodzenie bez okrycia. Tylko przy mojej rodzinie i Martelach nie bałam się chodzić z odkrytą szyją. Nikomu z nich nie przeszkadzało, że w miejscu, gdzie powinna znaleźć się moja krtań, tkwiła wąska rurka umożliwiająca mi oddychanie.
Zdążyłam zaprzyjaźnić się nie tylko z Blaisem – jego rodzina była dla mnie jak moja własna. Będąc u niego, żałowałam, że moi rodzice pozwolili sobie na tylko jedno dziecko. Byłam lekko rozpieszczoną jedynaczką, ale… który jedynak nie był?
Dotarłam do mieszkania Martelów. Obiecałam dziś Blaise’owi, że wybierzemy się na mój ulubiony mostek. Chociaż wielokrotnie starałam się mu wytłumaczyć, gdzie się znajduje, nie potrafił mnie zrozumieć. A może po prostu udawał, żebym go tam zabrała? Może coś planował?
Uśmiechnęłam się do pani Martel, która otworzyła drzwi – zazwyczaj pierwszą osobą, która się do nich dopadała był Blaise.
Nadine Martel wyglądała na zmęczoną i zmartwioną. Miała podkrążone oczy i czerwone oczy. Coś ścisnęło mnie w sercu. Wiadomość na tabliczce miałam już przygotowaną w razie, gdyby rzeczywiście to nie był mój ulubiony sąsiad. Podniosłam ją do góry:
„Dzień dobry, jest może Blaise?”
Matka chłopaka potrząsnęła głową.
– Livie – zaczęła dosyć niepewnie. – Blaise jest w szpitalu.
Wstrzymałam dech. Jak to w szpitalu? Co mu się stało?
Moje ruchy były nerwowe, a spisany napis krzywy:
„Jak to? Co mu się stało? Coś poważnego?”
Pani Martel potrząsnęła głową z bezradnością. Wyglądała, jakby nie chciała mi powiedzieć co się stało. Przez myśl mi przeszło, że Blaise’owi mogło się stać coś naprawdę poważnego, coś… coś, co przesądziłoby o jego życiu. Ale tak nie mogło być! On żył, prawda?
„Mogę go odwiedzić?”
– Tak, ale raczej nie będziesz mogła z nim porozmawiać. Jest nieprzytomny. Nie mogę niestety iść z tobą – mówiąc to, spojrzała w tył. To młodsza siostra Blaise’a urządzała rozpaczliwy koncert. – Powinien się tam kręcić mój mąż oraz Lily.
Kiwnęłam głową. Już miałam zacząć biec, ale… coś mnie przed tym powstrzymało.
„Czyli jest coś, o czym nie wiem?”
– Myślę, że powinnaś skierować to pytanie do Blaise’a, kiedy już się obudzi. – Pani Martel posłała mi pokrzepiający, ale i smutny uśmiech. Skłoniłam się jej nisko na pożegnanie i uciekłam do domu. Tam rzuciłam swój plecak na stół do kuchni i wybiegłam na jesienne powietrze, nie dając znać moim rodzicom, że wróciłam. Miałam przy sobie telefon. Potem mogą się ze mną skontaktować. Na razie ważniejszy był Blaise.
Gdy biegłam w stronę szpitala, zastanawiałam się nad tym co mogło mu się stać. Może miał jakiś wypadek? Może ktoś go pobił? A może coś się stało u niego w szkole? A co… a co jeśli coś przede mną ukrył? Nie wybaczyłabym mu tego. Przecież to, że on się o mnie troszczył nie znaczyło, że ja nie powinnam troszczyć się o niego, prawda? Nie ufał mi?
Zacisnęłam usta próbując powstrzymać cisnące mi się do oczu łzy. Nie mogłam płakać. Jeszcze nie teraz. Przecież nie wiem w którym pokoju się znajduje. Muszę spytać o to pielęgniarki siedzącej w recepcji.
Szpital nie znajdował się daleko. Dobiegłam do niego zdyszana i zmęczona. Wiedziałam, że to nie był dobry pomysł, nie powinnam tak pędzić ze względu na swoje zdrowie, ale zdrowie Blaise’a było teraz zdecydowanie ważniejsze. Poza tym, gdyby to mnie coś się stało, byłam w odpowiednim miejscu, prawda? Świat na pewno zareaguje na widok mdlejącej Livie – pomyślałam ironicznie.
Dopadłam się do recepcji akurat w momencie, gdy odchodził od niej wysoki i tyczkowaty mężczyzna. Spojrzałam na puszystą panią o farbowanych kręconych włosach, która ubrana była w biały strój pielęgniarki. Dookoła niej walały się stosy papierów. Był poniedziałek, musiała więc mieć sporo roboty.
– Słucham? – spytała z westchnięciem.
Położyłam tablicę na ladę, a ona spojrzała na mnie podejrzliwie. Wszyscy tak na mnie patrzyli, kiedy mnie nie znali.
„Szukam Blaise’a Martela”.
– Och. – Pielęgniarka zdawała się wiedzieć o kim mówię. Uśmiechnęła się lekko i zaczęła wpisywać jego nazwisko do bazy danych w komputerze. Kiedy to robiła, a robiła to bardzo powoli, zaczęła ze mną całkiem miły dialog. Szybko zdążyła się przyzwyczaić do tego, że piszę na tabliczce. – Ten Martel. Gdy tu ląduje, zawsze jest taki wesoły. Trochę za nim tęskniliśmy, choć oczywiście nikt z nas nie życzy mu źle – westchnęła i zmarszczyła czoło.
Zdziwiłam się.
„Blaise trafiał tu już wcześniej?”
Pielęgniarka spojrzała na mnie badawczo.
– Tak – stwierdziła i poprawiła okulary, które miała na nosie. Najwyraźniej wyszukała już potrzebne dane. – Ma chore serce. Swojego czasu często tu bywał. Już jako dzieciak.
Wstrzymałam dech.
                Blaise. Mój Blaise. 
                Z trudem wstrzymałam łzy. Musiałam przygryźć wargę i wziąć głęboki wdech. Ogarnęła mnie dobrze mi znana panika. Tym razem nie bałam się jednak czegoś, co było związane ze mną. Bałam się o mojego przyjaciela.
                Jak mogłam być tak głupia i nie dostrzec wszystkich znaków, które nieświadomie mi podsyłał? Jego marszczenie czoła, chwytanie się za koszulkę z dala od serca – nie chciał mi pokazywać, że to właśnie ono jest jego problemem. Tak wiele musiał wytrzymać bólu w mojej obecności!
                – Nie można do niego wchodzić, ale będziesz mogła go zobaczyć przez szybę – stwierdziła pielęgniarka. Najwyraźniej dostrzegła jak bardzo poruszyła mnie ta wieść. Spoglądała na mnie ze współczuciem. – Pokój 208, drugie piętro – zakończyła z miłym uśmiechem.
                Kiwnęłam dziękująco głową i pobiegłam schodami do góry.
                Moja dusza płakała.
Dlaczego Blaise mi o tym nie powiedział? Dlaczego ten idiota zawsze chciał pomagać tylko i wyłącznie innym i nie patrzył na siebie?! Zawsze mi powtarzał, że wszystkim czegoś brakuje. Mu również brakowało. To była cicha zagadka skierowana w moją stronę. A ja jej nie rozszyfrowałam.
                Blaise miał chore serce. Chore i słabe, ale wielkie i wrażliwe serce. Dlaczego to dobrym ludziom zawsze dzieje się krzywda? Niczego nikomu nie zrobił. Chciał tylko pomagać. I pomógł. Mi oraz wielu innym osobom. Będzie w przyszłości świetnym psychologiem.
                Dobiegłam na drugie piętro i zaczęłam przyglądać się poszczególnym drzwiom. Sala 208 była na samym końcu. Przed nią siedział ojciec Blaise’a – na jego kolanach spoczywała głowa zmęczonej i zapłakanej Lily, która naprawdę bardzo mocno kochała swojego brata. Pan Martel nie był zdziwiony. Uśmiechnął się do mnie delikatnie, a cały chłód jaki w sobie zawsze nosił pękł pod warstwą wrażliwości. Blaise z pewnością miał coś ze swojego ojca.
                Kiwnęłam głową w stronę pana Martela, próbując przekazać mu w ten sposób wszystko co czułam. Współczucie, smutek, żal. Zrozumiał. Skinął na salę, namawiając mnie tym samym do wejścia.
                Otworzyłam drzwi drżącą ręką.
                W środku znajdował się wąski korytarz z szybą za którą leżał mój przyjaciel. Podeszłam do niej i oparłam o nią ręce. Nie powinnam tutaj wchodzić bez odpowiedniego ubioru, ale nikt tego nie widział. Byłam tutaj sama.
                Gdy przysunęłam nos do szyby, dostrzegłam leżącego w łóżku Blaise’a. Był strasznie blady. Przerażająco blady. Jego pierś unosiła się tak powoli, jakby miał zaraz przestać oddychać. Nie uśmiechał się, przez co nie wyglądał jak on. Spał albo był nieprzytomny. Od jego nagiej piersi odchodziło miliony różnokolorowych kabelków. Nie słyszałam maszyny, która poświadczyłaby o tym, że jego serce bije w równych odstępach, szyba wszystko zagłuszała.
                Teraz nie mogłam już wstrzymać łez. Płakałam, na przemian szepcząc imię mojego przyjaciela. Nie potrafiłam zrozumieć niesprawiedliwości, która dotykała nas w życiu codziennym. Najpierw mój głos i wszystkie marzenia, które wraz z nim odeszły, teraz Blaise, który wyglądał tak marnie i niepodobnie do siebie. To on był teraz moim marzeniem. To jego pragnęłam. Czy świat odbierze mi kolejne pragnienie, tym razem jeszcze gorętsze niż wcześniej? Nie umiałabym już żyć. Poszłabym na dno razem z nim.
                W pomieszczeniu z szybą spędziłam następne dwie godziny. Nie przejmowałam się bólem nóg. Po prostu nie mogłam go tu zostawić. Bałam się, że gdy to zrobię, może mu się coś stać. Nie chcę, żeby odchodził w milczeniu, nie chcę, żeby odchodził w ogóle!
                Idealnie czysta tafla grubej i dźwiękoszczelnej szyby z niechęcią musiała witać moje drobne dłonie, przenoszące się z jednego kąta w drugi kąt – zostawiałam brudne ślady. Ale gdyby była żywa, na pewno by mi to wybaczyła. Wiedziała, że cierpię, ale nie tak mocno jak cierpiał Blaise.
                Jak wiele jeszcze o nim nie wiedziałam? Czy ten otwarty na świat chłopak był bardziej zamknięty w sobie niż sądziłam? Jeśli tak – był wspaniałym aktorem. Ale przecież jego radość nigdy nie była wymuszona, nigdy nie była sztuczna. Pielęgniarka wspomniała, że trafiał do szpitala dosyć często, odkąd był małym chłopcem. Może zdążył się już przyzwyczaić do problematycznego serca? Może potrafił z tym żyć i nie zwracał już na to uwagi?
Życie zmuszało nas do ciągłego przyzwyczajania się. Nikt nie żył tak jak na początku, bo każdego dotykały w końcu zmiany. To od nas zależało czy przyzwyczaimy się do nowego stanu rzeczy. Blaise był pod tym względem niesamowity.
                W mojej kieszeni od jakiegoś czasu brzęczał telefon. To rodzice pisali do mnie SMS-y. Dla świętego spokoju napisałam im, że jestem w szpitalu u Blaise’a.
                Gdy spojrzałam w pobladłą twarz mojego przyjaciela, zauważyłam, że jego powieki delikatnie się uniosły. Na nowo przylgnęłam do szyby, nie przejmując się telefonem, który ześlizgnął mi się na podłogę.
                „Blaise. Blaise. Blaise!” – moje wnętrze krzyczało.
Opanowała mnie nowa fala rozpaczy. Łzy ściekały po moich policzkach ciurkiem.
Czy Martel wiedział, że tu jestem? Zdawało mi się, że obserwuje mnie znad przymkniętych powiek, ale przecież nie musiał być świadomy tego, że tu stoję. Na tabliczce wypisałam drżącą ręką pytanie:
                „Jak się czujesz?” – i przyłożyłam ją do szyby. Blaise się jednak nie poruszył. Nie miał świadomości tego co się dzieje.
                Zacisnęłam usta i wymusiłam uśmiech. Zmazałam całą wiadomość i zastanowiłam się nad tym co mogę mu jeszcze napisać. „Kocham cię”? To nie byłoby chyba odpowiednie w tej chwili. Nie miałoby znaczenia. Więc co?
                W mojej głowie rozbrzmiewała z wolna cicha melodia śpiewana głosem Blaise’a. Już wiedziałam co napisać.
                „Without you, I’m just a sad song” – do tego dorysowałam kilka nutek. Cały obrazek przyłożyłam do szyby bardzo niepewnie, ale z uśmiechem. Blaise długo wpatrywał się w szybę, aż w końcu jego usta rozszerzyły się w delikatnym uśmiechu. Łzy znów pociekły mi po polikach.
                Zmazałam cały tekst tak szybko, jakbym się bała, że mój przyjaciel straci lada moment świadomość. Z kieszeni wyjęłam czerwony mazak – odkąd dostałam tablicę, chodziłam z kieszenią, w której spoczywały przynajmniej dwa dodatkowe pisaki – zarysowałam nim wielkie i lekko krzywe, niezgrabne serce. Środek zamazałam kilkoma czerwonymi liniami. Cały obraz pokazałam Blaise’owi i uśmiechnęłam się szeroko, nie do końca szczerze. Nieważne, że moja dusza była rozdarta na miliony kawałeczków. Blaise zawsze robił dla mnie to samo. Uśmiechał się, nawet gdy cierpiał.
                Martel zamknął oczy, ale wyraz radości nie schodził z jego twarzy jeszcze przez następne minuty. Potem na nowo pogrążył się we śnie.
                Moją wizytę przerwała ta sama pielęgniarka, która siedziała wcześniej w recepcji. Wyraziła swoje zdanie odnośnie łamanych przeze mnie zasad, które dotyczyły ubioru, a potem wyrzuciła mnie na zewnątrz. Na koniec dodała, że jutro mogę przyjść znowu, tylko tym razem mam się stosować do regulaminu. Gdyby coś się działo z Blaisem, wiadomość zostanie przekazana jego rodzicom. Zostało mi zastosować się do tego co mówiła. Ze smutnym wyrazem twarzy i napuchniętymi od płaczu oczami, wycofałam się na korytarz, gdzie czekał na mnie pan Martel wraz ze smutną Lily, która uwiesiła się na jego ramieniu.
                – Pojedziesz z nami – stwierdził szeptem ojciec Blaise’a i poklepał mnie delikatnie po plecach. Kiwnęłam dziękująco głową, bo więcej nie byłam w stanie zrobić. Lily chwyciła mnie za rękę, jakby szukała we mnie wsparcia, a ja zrobiła to, co zawsze robił mój przyjaciel – uśmiechnęłam się łagodnie, krzepiąco i ze spokojem.



VIII. Dzień, w którym wszystko się skończyło



Minął tydzień odkąd ostatni raz rozmawiałam i widziałam się z Blaisem. Nie mogłam spać po nocach z powodu ciągłego zmartwienia się jego stanem. Codziennie po szkole chodziłam do szpitala z nadzieją, że w końcu coś się zmieni, a tymczasem nie zmieniało się nic. Najgorszy był ten okropny stan niewiedzy. Przecież wciąż nie wiedziałam jak dokładnie wygląda problem Blaise’a. Pielęgniarki nie mogły mi wiele powiedzieć, a jego rodziców nie chciałam o nic pytać – wiedziałam, że są piekielnie zmartwieni.
Co rusz śnił mi się ten sam koszmar – przeciągły dźwięk ogłaszający śmierć pacjenta i martwa twarz Blaise’a bez uśmiechu. Budziłam się zalana potem i łzami, a potem bałam się zasnąć.
Cały tydzień był dla mnie udręką. Im więcej czasu upływało, tym bardziej się martwiłam. Nadine Martel obiecała mi, że będę pierwszą osobą, która czegokolwiek się dowie, ale… jak dotąd wszyscy milczeli.
                Tego poniedziałkowego dnia, znów przyszłam do szpitala. Czarnowłosa pielęgniarka spoglądała na mnie z westchnięciem, ale i zrozumieniem.
                – Musisz go naprawdę bardzo lubić – stwierdziła z podejrzliwym uśmiechem.
                Nie chciałam przeczyć prawdzie, dlatego pokiwałam głową. Lubienie to nawet mało powiedziane. Brak Blaise’a w moim życiu potwierdził to, że jestem w nim zakochana.
                – Nie sądzę, aby się coś zmieniło – westchnęła i wpisała jego nazwisko w bazę danych. Wydawało mi się, że pisała je już na oślep, jakby jej palce zapamiętały nazwisko „Martel” z powodu moich częstych wizyt.  – Proszę poczekać. Komputer się zaciął.
                Spojrzałam w okno. Równie dobrze mogłabym stąd wyjść, przecież to państwo Martel zostaliby jako pierwsi powiadomieni, prawda? A pani Martel obiecała, że da mi wtedy znać.
                – Och – odezwała się pielęgniarka, a ja spojrzałam niepewnie na jej zmarszczone czoło. Serce waliło mi jak młotem w obawie, że mogłabym dostać wiadomość o zgonie najlepszego przyjaciela. Na szczęście była to o wiele bardziej pozytywna informacja. – Martel właśnie został przewieziony do sali numer 102. Wychodzi na to, że jego stan jest stabilny.
                Moja twarz rozszerzyła się w promiennym uśmiechu. W pośpiechu napisałam na tabliczce krzywe: „Dziękuję” i pobiegłam do góry. Odprowadził mnie wesoły śmiech pielęgniarki. Wiem, zachowywałam się naprawdę dziwnie, jeżeli chodziło o Blaise’a, ale chyba właśnie tak wyglądała miłość, prawda? Dziwnie.
                Wyszukałam niecierpliwym wzrokiem salę 102 i wpadłam do niej bez pukania. Nie spodziewałam się, że Blaise będzie przytomny, a tymczasem siedział oparty o poduszkę i rozmawiał z pielęgniarką – na twarzy miał ten sam miły uśmiech co zawsze. Nie zdziwiłabym się, gdyby większość dziewcząt bądź kobiet z którymi rozmawiał, pomyślała, że je podrywa. Ale Blaise był po prostu miły. Dla wszystkich, bez wyjątku.
Za gardło chwyciła mnie nagła panika. Byłam taka pewna swoich uczuć, ale… co z Blaisem? Może w rzeczywistości nie patrzył na mnie tak, jak ja na niego? Nie chciałam mieć po raz kolejny złamanego serca.
                Gdy zaskoczony chłopak przeniósł na mnie wzrok, cały niepokój ze mnie odpłynął. Nie obchodziło mnie czy byłam przez niego kochana, czy lubiana. Liczyło się to, że Blaise był cały i znów się uśmiechał.
                – Livie – odezwał się. Wiedziałam, że chce powiedzieć coś więcej, ale zanim dokończył, rzuciłam się na niego i mocno przytuliłam. Łokciem mało nie wywróciłam leków, które pielęgniarka trzymała na szafce. Słyszałam jej ciche i bezradne westchnięcie, a potem pomruk niezadowolenia – oznajmiła, że przyjdzie później. Nie słuchałam jej, w ogóle mnie nie obchodziła. Teraz zalewałam łzami szpitalną koszulę mojego najlepszego przyjaciela.
                Blaise poklepał mnie po głowie i przytulił do siebie.
                – Już wszystko w porządku, Livie. Jestem tutaj – szepnął. – Pewnie bardzo się martwiłaś, co? – Jego głos zabrzmiał odrobinę niepewnie. Czyżby zaczął żałować tego, że o niczym mi nie powiedział? – Livie – zaczął bezradnie. – Widzisz… to nie tak, że nie chciałem ci powiedzieć, znaczy… tak, rzeczywiście nie chciałem. Byłaś ostatnio taka szczęśliwa i w pełni skupiałem się na tobie, zapominając o własnym problemie. Poza tym wszystko było dobrze już od roku, a potem… no, nie zdążyłem ci o niczym powiedzieć. To było takie nagłe, siedziałem w klasie i… – Podniosłam głowę i przyłożyłam palec wskazujący do ust Blaise’a. Zdecydowanie za dużo czasem mówił.
                Potrząsnęłam głową i spojrzałam prosto w jego oczy. Chciałam, żeby wyczytał ze mnie wszystkie uczucia, jakie mną targały. Był w tym przecież świetny.
                – Nie jesteś na mnie zła, prawda? – spytał, odsuwając delikatnie mój palec w bok.
                Znowu potrząsnęłam głową.
                – Zachowałem się jak dupek.
                Nachmurzyłam się. Wcale tak nie uważałam. Rozumiem, że nie chciał mnie niczym martwić, ale powinien mi zaufać w większym stopniu.
                Oderwałam się od Blaise’a i usiadłam na skraju jego łóżka. Powoli i niezgrabnie zaczęłam formować słowa w języku migowym. Musiałam mieć przy tym niesamowicie zabawną minę. Rodzice zawsze powtarzali, że gdy się skupiam, wyglądam jak małe dziecko.
                „Martwiłam się o ciebie, ale nie uważam, że jesteś idiotą, rozumiem cię” – właśnie to mu przekazałam. Na widok moich gestów, Blaise uśmiechnął się szeroko. Wiedziałam, że rozpierała go duma.
                – Przepraszam, naprawdę – westchnął już po chwili. – Postaram się o wszystkim ci opowiedzieć, gdy już wrócę do domu, dobrze? Powinni wypisać mnie jutro. To nic groźnego. Znaczy groźnego na chwilę obecną. Rozumiesz chyba, że… nie jest ze mną tak do końca dobrze – dodał niepewnie. Blaise nie wiedział czy ktoś już mi powiedział o tym co mu dolega. Zaraz. Czyżby nie lubił rozmawiać o tym, co mu dolega? Tak dziwnie się zachowywał, gdy mi o tym mówił. Przecież przyszły psycholog musi umieć mówić o sobie, jeżeli chce słuchać o problemach innych.
                Kiwnęłam głową na potwierdzenie. Tak, wiedziałam, że nie jest z nim dobrze i że ma bardzo słabe serce, ale co mu tak naprawdę dolegało? Nie chciałam go ciągnąć za język. Nie teraz.
                Blaise zaczął się wiercić.
                – No i jest jeszcze coś.
                Spojrzałam na niego pytająco. Powoli zaczynałam się bać tego, co przede mną jeszcze ukrył. Błagam, niech tylko nie mówi, że już kogoś ma!
                – Widzisz, Livie… to nie do końca tak, że chciałem cię poznać bezinteresownie – westchnął, wgapiając się w kołdrę. – Ja… wiedziałem, że to ty jesteś śpiewającą Livie. Można powiedzieć, że byłem twoim fanem – zaśmiał się nerwowo. – Dopiero potem… potem zacząłem postrzegać cię jako… jako po prostu Livie. – Blaise posłał mi niewinny uśmiech, a ja się nachmurzyłam. W jakiś sposób mnie to zabolało, z drugiej strony… czy to miało zmienić relacje, które pomiędzy nami były?
                Ułożyłam gest w języku migowym, który brzmiał mniej więcej tak:
                „Jednak jesteś idiotą” – i przybrałam poważną minę.
Blaise wyraźnie się zasmucił. Widziałam na jego bladej twarzy dwie czerwone plamy, spowodowane zawstydzeniem. To niecodzienny widok. Może i byłam bezlitosna, ale warto było przez tą krótką chwilę udawać, żeby zobaczyć Martela w takim stanie. Zawsze otwarty i wesoły chłopak w przeciągu minuty zmienił się w kruchego i nieśmiałego chłopca, który splatał nerwowo dłonie w podołku.
                Szturchnęłam go i uśmiechnęłam się łobuzersko.
                – Żartowałaś? – spytał niepewnie.
                Przewróciłam oczami, ale kiwnęłam głową. To wywołało na jego twarzy niewinny uśmiech małego dziecka, które chciało się podlizać po popełnionym błędzie.
                „Nie jestem zła” – przekazałam mu w gestach i przysunęłam się do niego. Niczym troskliwa i dobra mama, poprawiłam mu poduszkę, nachylając się tuż nad jego twarzą. Moje blond włosy zaczęły go łaskotać po policzkach i nosie. Nie spodziewałam się, że Blaise chwyci mnie nagle za dłoń. Zieleń jego oczu przyciągnęła mnie do siebie. Uniosłam brwi do góry, nie rozumiejąc co takiego wyprawia.
                Martel wyglądał dziwnie i zachowywał się dziwnie. Miał lekko przymrużone, maślane oczy i lekko rozwarte usta. Wyglądał tak, jakby zamierzał mnie pocałować, ale nie poruszył się nawet o centymetr. Mrugałam oczami, próbując zrozumieć co takiego właśnie robi i dlaczego nie chce puścić mojej dłoni. Już po chwili przybrał zdziwioną minę. Zupełnie, jakby uświadomił sobie coś niesamowicie zaskakującego.
                – Kurcze, Livie – zaczął ze zdziwieniem, nie spuszczając ze mnie oczu. – Właśnie sobie coś uświadomiłem.
                Spoglądałam na niego pytająco.
                – Śmiesznie to może zabrzmi, ale… chyba się w tobie zakochałem – powiedział, jakby sam był zaskoczony własnymi słowami.
                Poczułam palące moje policzki plamy. Tym razem nie odezwałam się do niego ani w języku migowym, ani pisemnie. To słowo, które chciałam wyrazić było tak proste, że ułożyłam je milcząco z ust.
                „Chyba?”
                Blaise zaśmiał się cicho.
                – Dobrze, wszystko zepsułem. Wiem, jestem okropny. Bez „chyba”. Zapomnij o tym słowie. Nigdy go tam nie było, ok? – spytał z rozbawieniem. – Żaden ze mnie romantyk. Matko, jestem idiotą, naprawdę, miałaś racje.
                Puścił moją rękę i pozwolił mi odejść. Ja jednak nie odeszłam. Wciąż patrzyłam mu w oczy.
                „Ja chyba też” – znowu przekazałam mu tą wiadomość w taki sam sposób. O dziwo ją zrozumiał.
                – Głupie to „chyba” – zachichotał. – Naprawdę zepsułem magię chwili. Matko, kretyn ze mnie. Tak, będę to przeżywał przez kolejny tydzień. O, Chryste. – Chłopak zakrył dłońmi twarz. I choć jego poliki przybrały rumianą barwę, to jednak wciąż się śmiał, tak jak miał to w zwyczaju.
                Uśmiechnęłam się i ściągnęłam jego dłonie z twarzy.  Wcale nie przeszkadzało mi to dziwne wyznanie. Było jednym z lepszych, jakie w życiu usłyszałam. Poza tym… to na swój sposób urocze.
                Potrząsnęłam głową z niedowierzaniem i złożyłam na jego ustach delikatny pocałunek. Miałam wrażenie, że obdarzyłam go zaledwie motylim muśnięciem, ale mimo zaskoczenia, chyba mu się to podobało.
                – Łał – szepnął, patrząc mi prosto w oczy. – Chyba chcę więcej. – Nie musiałam na nic odpowiadać. Blaise sam wplótł rękę w moje włosy i przysunął mnie do swoich ust. Teraz pocałunek był o wiele bardziej intensywny i słodki. Gdy się od niego odsunęłam, czułam, że nie tylko ja płonę. Blaise miał roziskrzone oczy i tak szeroki uśmiech, że jeszcze chwila i zaczęłoby mu brakować miejsca na jego zmieszczenie.
Nie potrzebowaliśmy słów. Wystarczyło, że chwyciliśmy się za dłonie, patrząc sobie w oczy tak długo, że nawet pielęgniarka stojąca w drzwiach wraz z rodziną Blaise’a nie mogła już wytrzymać. Dawna Livie bardzo by się zawstydziła, dzisiejsza Livie – była zbyt szczęśliwą osobą, żeby poczuć zażenowanie. Teraz liczyła się tylko i wyłącznie jedna osoba. Wesoła, optymistyczna, uśmiechnięta, energiczna, rozgadana, empatyczna, kontaktowa, cudowna, ale i chaotyczna, zamknięta na własne potrzeby i bóle, mająca tajemnice. Wiedziałam, że jeszcze sporo czasu minie, zanim przyzwyczaję się do obecnego stanu rzeczy, ale już teraz… już teraz byłam po prostu szczęśliwa.
Nic nigdy nie dzieje się z przypadku. Wszystko ma jakiś cel, jakąś naukę, przesłanie. Każdy traci coś cennego, by zyskać jeszcze cenniejszą rzecz. Ja straciłam głos, ale zyskałam miłość. Miłość, której nie wypuszczę już z rąk.
Oby jutro nigdy nie nadeszło, a dziś stało się wiecznością. 

Rysunek wyrwany z piosenki "Sad Song"!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz