Dla
Livie śpiew był całym jej życiem i szansą na wielką karierę. Niestety, choroba
przekreśliła wszystkie jej marzenia - w dniu, kiedy została pozbawiona najważniejszego
narządu głosowego, stała się milczącą Livie. Pozbawiona nadziei, zamknęła się w
sobie i stała się cieniem dawnego wcielenia. Na szczęście w jej życie wkradł
się mały promyk słońca - Blaise Martel, chłopak z sąsiedztwa, którego głównym
marzeniem jest zostać w przyszłości psychologiem, a dzień bez uśmiechu i
kilograma optymizmu to nie dzień. Jak Blaise sam twierdzi... "Każdemu z
nas czegoś brakuje".
***
I. Dzień, w którym
utraciłam marzenia
To
już ostatni dzień. Ostatni dzień życia moich największych marzeń – za dokładne
dwadzieścia cztery godziny znikną w krainie utraconych rzeczy razem z moim
głosem, a ja będę musiała zmienić priorytety i nauczyć się żyć bez
najcenniejszego daru podarowanego mi przez los.
Codziennie rano zadawałam sobie jedno pytanie:
co zrobiłam temu, kto układał moje życiowe plany na niewidzialnym papierze? Za
bycie szczęśliwym przecież nikt nie kara. No, chyba, że świat mentalny działa
na zupełnie innych zasadach niż myślę. Może tam wszystko było na opak. Szczęście
zostawało zmienione w smutek, miłość w nienawiść, zdrada w namiętność, marzenia
w proch, a głos… w ciszę. Tą straszną ciszę, której nienawidziłam.
Od dziecka dużo mówiłam. Byłam ciekawa świata, ciekawa życia,
zadawałam rodzicom mnóstwo pytań i oczekiwałam wyczerpujących odpowiedzi.
Dlaczego, gdy dziś potrzebuję odpowiedzi na zadane pytanie, zupełnie nikt nie
potrafi mi na nie odpowiedzieć?
Poczucie porażki pożerało moją duszę z każdą
mijającą minutą. Ta porażka przygniatała mnie do podłogi. I choć doskonale
zdawałam sobie sprawę z tego, że nie powinnam tracić czasu na milczenie, bo
będę miała na nie całe życie, nie byłam w stanie wydusić z siebie choć jednego
słówka.
Stałam w klaustrofobicznie małym i pustym
pomieszczeniu, gdzie przy szybie dźwiękoszczelnej znajdował się profesjonalny i
drogi mikrofon – SE Gemini II. Marzył o nim każdy biedny śpiewak, w tym i ja.
Na szczęście istniało coś takiego jak studio nagrań i miałam szczęście, że
pracował w nim mój przyjaciel. Opowiedział o mojej smutnej i bardzo
przejmującej historii właścicielowi tego studia i poruszył jego serce.
Początkowe założenie dotyczyło tego, że miałam zapłacić połowę ceny za dwie
godziny przebywania tutaj, jednak ostatecznie moje wejście było darmowe. W
końcu kogo nie poruszyłaby historia sławnej „voice vlogerki” z Youtube’a, która
musiała pożegnać się ze swoimi marzeniami związanymi z karierą? Całą tą
wymyślną opowieść traktowałam jak coś zwyczajnego, coś, co nie powinno nikogo
poruszyć. Płakałam tylko przy Ericu – moim przyjacielu – który dowiedział się o
mojej operacji krtani jako pierwszy. Potem opowiadana historia stała się
wyuczonym schematem, którego używałam dla własnych korzyści. Nie, nigdy nie oczekiwałam
od nikogo współczucia, bo wiedziałam, że nikt mi nie pomoże – żaden człowiek nie
zmieni biegu zdarzeń. Mówiłam o tym, bo chciałam, żeby choć kilka osób
zapamiętało mój głos, kiedy ja go już zapomnę.
Wzięłam głęboki wdech i przymknęłam powieki. Starałam
się wyciszyć, uspokoić, ułożyć jakąś pożegnalną przemowę. Nie mogłam po prostu
zniknąć bez słowa.
Usta zaczęły mi drżeć, a
powieki stały się mokre od łez. Błagałam siebie, żeby znów nie wybuchnąć
płaczem. Eric już teraz siedział za szybą i wpatrywał się we mnie z niepokojem.
Był gotowy wstać i pokonać barierę ciszy, która między nami była. Wystawiłam w
jego stronę dłoń i uśmiechnęłam się bokiem ust – mój uśmiech wyglądał jak
grymas niezadowolenia małego dziecka, ale na więcej nie było mnie stać.
Wzięłam jeszcze jeden głęboki wdech i pokazałam
Ercicowi kciuka. Byłam gotowa. Pozornie gotowa, ale stwierdziłam, ze nie ma
sensu dłużej czekać. Nie wymyślę niczego konkretnego. Słowa same popłyną z
moich ust.
Eric nie wyglądał na zadowolonego, ale również wystawił
kciuka do góry. Oznaczało to, że nagranie zostało rozpoczęte. Otworzyłam oczy i
spojrzałam w mini kamerkę zamontowaną na statywie obok mikrofonu. Włączyłam ją
wyćwiczonym gestem i uśmiechnęłam się sztucznie. Wydawało mi się, że słowa
przyjdą same, a jednak trudno było mi cokolwiek z siebie wydusić. Udawanie nie
wchodziło w grę.
Nerwowym ruchem dłoni przeczesałam włosy i
przygryzłam wargę.
– Cześć – przywitałam się drżącym głosem. –
Obiecałam sobie, że napiszę przemowę, ale… niestety nic z tego nie wyszło.
Stoję tutaj, patrzę w kamerę i mam wrażenie, że nie jestem sobą. Wy zapewne też
to zauważyliście – westchnęłam i z przyzwyczajenia poprawiłam słuchawki, które
oplatały moją szyję. – Są w życiu takie rzeczy, których nie chcemy robić. Ja na
przykład nie chcę się żegnać. Nie uważacie, że pożegnania są przereklamowane? –
Spróbowałam zażartować, ale patos sytuacji szybko do mnie wrócił i wykrzywił
moją twarz w grymasie. – To już koniec śpiewającej Livie. Koniec z weekendowymi
wypadami do studia nagrań, koniec z coverami i parodiami sławnych piosenkarzy,
koniec z komponowaniem własnych utworów, koniec… – wzięłam głęboki wdech –
Koniec mojego głosu. Dokładnie jutro o godzinie 14, pan ubrany w biały kitel
wraz ze swoją załogą, usunie mi krtań. Chyba nie muszę nikogo uświadamiać, że
jest to najważniejszy narząd głosowy ludzkiego organizmu. – Wzruszyłam
ramionami, niby kpiąco, niby na przekór złemu losowi, a jednak wcale nie czułam
się przez to lepiej. – Te dwa lata, które z wami spędziłam były cudowne, ale czasem
nawet cuda mają swoją granice. To ostatnia piosenka, którą zaśpiewam. Mam
nadzieję, że będzie najlepszym podsumowaniem jakie kiedykolwiek mogłam wam
zgotować. – Tym razem mój uśmiech był szczery. – I pamiętajcie: nie bójcie się
pokazywać światu kim naprawdę jesteście. Róbcie to na co macie ochotę,
spełniajcie swoje marzenia, realizujcie się w tym co robicie i nie patrzcie na
świat, bo on zawsze będzie dla was surowy. Uwierzcie w siebie, bo każdy z nas
jest w stanie w życiu do czegoś dojść. – Te słowa zabrzmiały w moich ustach jak
obce.
Nie spoglądałam na Erica. Doskonale wiedział, kiedy
ma puścić podkład muzyczny. Zamknęłam oczy i wzięłam głęboki wdech. Wsłuchałam
się w powolną melodię rozbrzmiewającą na fortepianowych klawiszach i cienkich
strunach skrzypcowych. Piosenka nie była stworzona przeze mnie, należała do
piosenkarki żyjącej w latach dziewięćdziesiątych – ja tylko nadałam jej nowego
smaku. Pamiętam ile musiałam się nachodzić, aby znaleźć instrumentalistów,
którzy połączą się i zagrają dla mnie ostatnią piosenkę. Dzięki nim mogłam z
czystym sumieniem odśpiewać ostatnie wersy w swoim życiu.
Łzy cisnęły mi się do oczu. Całą swoją żałość i
smutek starałam się przenieść na rozbrzmiewającą w mojej głowie i sercu
melodię.
Piosenka opowiadała o niespełnionych marzeniach
i nadziei na lepsze jutro. O pożegnaniach i nowych wyzwaniach. Mówiła o
zmianach, które zachodzą w człowieku pod wpływem gorszych chwil, o tym, co
traci, ale co zyskuje. Te wzniosłe treści nawet na moment nie wynagrodziły mi
mojej choroby. Śpiewałam ze wszystkimi uczuciami jakie w sobie miałam, a jednak
nie czułam przesłania – było ode mnie oddalone o kilkaset tysięcy kilometrów, było…
nieosiągalne. Czułam się jak zaprogramowana lalka pełna chaotycznych uczuć. Czy
było widać na kamerze moją pełną sztuczności grę, czy może tym razem okazałam
się być świetną aktorką?
Krtań była dla mnie dzisiaj łaskawa.
Najwyraźniej przeczuwała, że jutro zniknie, a plastikowa rurka umożliwiająca
oddychanie, którą wsadzą mi do gardła, zastąpi ją. Już dawno mój głos nie
pracował tak dobrze. Przez moment miałam nawet wrażenie, że rak krtani to tylko
słaby żart od życia, który zmusił mnie do zakończenia wirtualnej kariery. Zmieniłam zdanie, gdy piosenka dobiegła
końca, a ja pociągnęłam na niskich
dźwiękach ostatnie słowa – moje delikatne vibrato zamieniło się w skrzeczące
kaszlenie. Zrzuciłam słuchawki z uszu i odeszłam od kamery. Usta zatkałam
dłonią.
Nie znosiłam tych momentów, kiedy dusiłam się z
powodu własnego głosu. Lekarz zabronił mi śpiewać, aby nie nadwyrężać dodatkowo
zniszczonej krtani, ale go nie posłuchałam. To i tak ostatni dzień, więc czy
taki występek miał jakieś znaczenie?
Podkład ucichł, a Eric spojrzał na mnie zza
szyby zmartwiony. Widziałam, że chce wstać, ale ja wystawiłam tylko rękę do góry
i potrząsnęłam głową.
– Livie. – Eric przemówił do mikrofonu. – Możesz
odpocząć.
– Nie chcę – szepnęłam ochryple. Nie miałam
pojęcia czy przyjaciel w ogóle mnie usłyszał. – Musimy powtórzyć tylko ostatnie
dwa słowa piosenki, prawda?
Chłopak opadł bezradnie na krzesło i odchylił
głowę w tył. Przez dłuższą chwilę milczał, ale w końcu pochylił się ku
mikrofonowi i odpowiedział krótkie:
– Tak.
– Już w porządku – westchnęłam, odchrząkując. –
Co to dla mnie dwa słowa?
– Rób jak uważasz, to przecież twoje życie.
Kiwnęłam głową i znów podeszłam do kamery.
Miałam nadzieję, że nikt nie wyłapie zmiany położenia, gdy będziemy miksować
materiał. Jeśli będzie widać różnice, zawsze mogę dodać jakąś głupią adnotacje,
że niestety musieliśmy nagrać ostatnie kilka słów jeszcze raz. To żaden
problem.
Skrzywiłam się, gdy znów stanęłam przed
mikrofonem. Kogo ja się starałam okłamać? Byłam perfekcjonistką. Miałam ochotę
zaśpiewać całą piosenkę od początku, choć doskonale wiedziałam, że nie dam rady
tego zrobić. Mój głos już raz odmówił współpracy. Gdy tylko Eric sklei ten
beznadziejny kawałek, nie będę chciała go słuchać.
Ostatnie dwa słowa piosenki odśpiewałam
pozbywając się jakichkolwiek uczuć.
Modliłam się o jak najszybsze wyjście stąd.
Przez chwilę rozważałam nawet popełnienie samobójstwa na pobliskim moście.
Miałam już dosyć widoku tego studia. Chciałam stąd uciec i nigdy więcej nie
wracać. Nie. Tak naprawdę chciałam spędzić tu resztę życia, ale nie mogłam. Uciekałam,
bo nie potrafiłam sobie poradzić z bezradnością, która mnie ogarniała.
Gdy piosenka się skończyła, a Eric wystawił
kciuk do góry i uśmiechnął się szeroko, ja zostawiłam wszystkie rzeczy i po
prostu wyszłam ze studia. Mój przyjaciel nie starał się mnie gonić. Nie
zdziwiło mnie to. Już od jakiegoś czasu nie byliśmy sobie bliscy. Tak naprawdę
nie wierzyłam w przyjaźń damsko-męską. Prędzej czy później ktoś się zakocha –
padło na mnie. Chyba nie muszę mówić jak bardzo Eric złamał mi serce, gdy
poszliśmy do kina, a on wziął ze sobą swoją nową, piękną i wysoką dziewczynę o
wydatnych ustach i biuście. Nie dorastałam jej nawet do pięt. Nie ze swoimi
poskręcanymi na czubku głowy blond włosami związanymi w luźny kok i chłodnymi,
pustymi brązowymi tęczówkami. W przeciwieństwie do Elisabeth byłam niska, wychudzona
i brzydka. Na dodatek te moje piekielnie dziecięce policzki, które wyglądały,
jakby spuchły już w brzuchu matki… Eric wiecznie dokuczał mi z ich powodu.
Gorzej nie mogłam się wtedy poczuć, tym bardziej, że tego samego dnia
przesądzono o mojej operacji. Zostało mi tylko uprzejmie podziękować za wizytę
w kinie i uciec gdzieś daleko z płaczem. Eric doskonale wiedział o co chodzi,
wiedział, że go kocham, a jednak postanowił mi dosadnie pokazać, że nie jest
mną zainteresowany. Niech… niech zniknie. Niech wszyscy znikną.
Ze łzami w oczach wytoczyłam się z budynku.
Zdążyłam tylko chwycić za swój beżowy jesienny płaszcz. Wiedziałam, że kamerę
dostarczy mi za kilka dni Eric, a mój telefon, który został w jego kieszeni
spodni, zostanie zwrócony mojej matce, która pracowała z jego ojcem w
korporacji. Nie przejmowałam się rzeczami materialnymi, skoro moim problemem
były te duchowe.
Drogi o tej porze były zakorkowane, a chodniki
tonęły od przepychających się między sobą ludzi. Nieprzyjemnie chłodny i ostry
wiatr uderzał mnie po twarzy, a kolorowe liście w jesiennych barwach wirowały
ponad głową. Ciemne chmury zwiastowały ulewę. Gdybym miała przy sobie swój
szalik, otuliłabym nim obolałą i napuchniętą szyję, ale zostawiłam go w studiu
nagrań. Nie miałam też ze sobą parasolki – leżała obok panelu miksującego,
gdzie siedział Eric. Wszystko podpowiadało mi, żebym wracała do domu. Powinnam
skryć się pod kołdrą, włączyć sobie wyciskacz łez i płakać tak długo i głośno,
aż w końcu zabraknie mi sił w głosie. Ale nie. Ja wolałam biec przed siebie,
przepychać się łokciami między ludźmi, słyszeć niepochlebne opinie na temat
mojego zachowania i kaszleć jak szalona. Nie przejmowałam się nawet rozpiętym
płaszczem gwarantującym mi przeziębienie, a przecież lekarz mówił, że choroby
nie są wskazane przed operacją. Powinnam o siebie dbać. Dbać o siebie! W takim
stanie! Przecież jutro mogłam już nie otworzyć oczu! Każą mi podpisać jakąś
śmieszną klauzulę na temat tego, że zgadzam się ze wszystkim co zamierzają ze
mną zrobić oraz z tym, że przyjmę krew obcego człowieka, gdy mi jej ubędzie. Na
końcu, drobnym druczkiem dopiszą, że nie biorą odpowiedzialności za moją śmierć.
A ja będę się cieszyć, gdy zdechnę.
Zniknęłam za rogiem ulicy i przeszłam przez
park, który zdążył pogrążyć się w ulewie. W ciągu minuty moje blond włosy
uwięzione w koku rozpadły się i zwilgotniały – teraz miałam na głowie jeszcze
większą szopę niż zwykle. Płaszcz nie robił mi już różnicy – nawet nie był
nieprzemakalny. Teraz cała moja blada postać tonęła w wodzie. Och, gdyby tylko
deszcz lekiem na wszystkie bolączki…
Znalazłam się nad małym mostkiem, gdzie ryby
próbowały wchłonąć krople wody uderzające w taflę rzeki. Zapewne myślały, że to
chleb.
Zawsze przychodziliśmy tu z Ericiem i karmiliśmy
złote rybki.
Gdy się poznaliśmy, mieliśmy po osiem lat. Eric
przeniósł się wtedy do mojej klasy. Od razu złapaliśmy ze sobą kontakt i staliśmy
się najlepszymi przyjaciółmi. Dzieciaki często dokuczały nam z powodu damsko-męskiej
przyjaźni i odśpiewywały głośne piosenki na temat naszej „miłości”. Kiedyś się
tego wstydziłam, dzisiaj z chęcią bym do tego wróciła.
Rzuciłam kamieniem w rzekę, a niebo zagrzmiało
od uderzenia piorunu. Mój przewrażliwiony ojciec zapewne kazałaby mi
natychmiastowo wrócić do domu, gdyby wiedział, że stoję kilka kilometrów od
pola rażenia piorunów. Ale ja to miałam daleko w poważaniu. Sama nie potrafiłam
ze sobą skończyć to może natura mi w tym pomoże?
Rzuciłam się na
barierę drewnianego mostu – moje poskręcane włosy rozsypały się poza jego granicą. Wisiałam głową do dołu, a mój kark chłonął krople deszczu.
Deszcz nigdy mi nie przeszkadzał, dzięki niemu się uspokajałam. Uspokajał mnie
również śpiew.
Nim zdołałam o
czymkolwiek konkretnym pomyśleć, z głębi mojej krtani wyrwał się ochrypły,
lekko fałszujący głos, który nie pasował do śpiewającej Livie. Brzmiałam jak
landrynka, ociekałam sztuczną
słodyczą.
Piosenka była sto razy wolniejsza niż w oryginale,
gdzie śpiewał ją John Legend, a tak naprawdę: John Stephens, tylko kto by się
przejmował takimi szczegółami?
What would I do without your smart mouth
Drawing me in and you kicking me out
Got my head spinning, no kidding, I can’t pin you down
What’s going on in that beautiful mind
I’m on your magical mystery ride
And I’m so dizzy, don’t know what hit me, but I’ll be
alright
Przerwałam lichy występ i zakaszlałam cicho. Lubiłam śpiewać
tę piosenkę Ericowi. Czułam, że jest przeznaczona tylko mnie i jemu, ale… on
tak nie sądził. Wolał ją śpiewać swojej idealnej Elisabeth, a przecież tak
dobrze brzmieliśmy we wspólnym duecie. Mogliśmy spokojnie dorównać, a nawet
przewyższyć cover Jasona Chena i Madilyn Bailey, którzy śpiewali w wyższej
tonacji niż John Legend.
My head’s under water
But I’m breathing fine
You’re crazy and I’m out of my mind
To
były ostatnie słowa jakie z siebie wydobyłam. Kolejny atak kaszlu był tak
potężny, że miałam wrażenie, iż lada chwila wypluję płuca razem z krtanią do
rzeki. Oczy zaszły mi łzami.
To
było tylko preludium mojej prawdziwej rozpaczy. Zawsze wylewałam łzy w ciszy,
teraz nie mogłam powstrzymać się od krzyku. Tak bardzo cieszyłam się, że nikogo
tu nie ma, a na niebie szaleje burza. Nikt mnie nie usłyszy, nikt nie przytuli
i nikt nie wedrze się siłą do mojego umysłu, który powoli nabywał świadomości
mającego jutro nadejść wydarzenia.
Nie
byłam przygotowana. Nie jestem przygotowana. Nie będę przygotowana.
Wszystko.
Wszystko było nie tak.
***
Usuwanie krtani nie bolało, a nawet jeżeli
bolało to przez silną dawkę znieczulenia zupełnie niczego nie czułam.
Pamiętałam tylko moment, kiedy położono mnie na stole operacyjnym i
wstrzyknięto coś w żyły. Chwilę później dostałam maskę, która poprzez gaz miała
mnie uśpić. Chirurdzy kazali mi liczyć do dwudziestu, a ja chyba nawet nie
doszłam do piętnastki. Nie wiem, nie pamiętałam, kiedy usnęłam. To tak, jakbym
po prostu kładła się spać.
Obudziłam się następnego dnia, podłączona do
maszyn, które umożliwiały mi oddychanie. Nie mogłam pozbyć się tego
przedziwnego wrażenia, że coś ugrzęzło mi w krtani. Krtań. Przecież ja jej już
nie miałam. Żeby się o tym upewnić, spróbowałam coś powiedzieć, ale… nici z
tego. Mój głos zanikł całkowicie.
Laryngektomia pozbawiła mnie nie tylko krtani,
ale i najbliższych węzłów chłonnych. Gdybym chciała, foniatra mógłby mnie
nauczyć mowy przełykowej, ale czułam, że nie byłabym w stanie tego znieść.
Słyszałam ludzi, którzy mówią poprzez przełyk. Ich głos staje się nie do poznania
– jest niski, cichy, nienaturalny, pozbawiony intonacji, bezbarwny. Nie
mogłabym przekazywać ludziom emocji, a co najważniejsze: nie mogłabym śpiewać.
Elektroniczna krtań również nie wchodziła w rachubę. Po pierwsze moich rodziców
nie było stać na takie wydatki, po drugie nie chciałam brzmieć jak robot. Już
dawno postanowiłam, że zamilknę i nie będę próbowała się odezwać. Nigdy więcej.
Wraz z moim głosem, odeszła cała Livie, którą byłam.
Przez długi czas nie wiedziałam co się ze mną
dzieje. Środki usypiające zadziałały odurzająco, widocznie dostałam ich sporą
dawkę. Przez kilka godzin kręcili się przy mnie lekarze i pielęgniarki. Gdy
tylko unosiłam rękę do szyi, żeby dotknąć tego ustrojstwa, które przebiło się
przez moją tchawicę i wystawało na zewnątrz, lekarze mnie karcili. To była
ogromna rura, która odchodziła do jakiegoś urządzenia. Z tego co czytałam,
później zostaje zastąpiona czymś lżejszym i mniejszym. Zapewne będę musiała
zgrabnie ją ukrywać pod wełnianymi szalami.
Dzięki tracheotomii mogłam oddychać. Rurka przechodziła
od płuc aż do przedniej ściany tchawicy. Pomijała przy tym oddychanie nosem,
gardłem i krtanią. Musiałam przyznać, że takie oddychanie było dziwne i
nieprzyjemne. Robiło mi się słabo, gdy wyobrażałam sobie swoją własną operację
przy której pozbywają się mojego narządu głosowego. Wyobraźnia podrzucała mi
drastyczne i krwawe sceny, przez co moje oczy zaszły łzami. Naprawdę wolałam
umrzeć niż pozostać w takim stanie w jakim byłam.
Jeszcze tego samego dnia w szpitalu zjawili się
rodzice. Mówili mało, o nic nie pytali, bo i tak wiedzieli, że im nie odpowiem.
Przez większość czasu nie patrzyłam im nawet w twarz. Gapiłam się bez celu w
okno i udawałam, że nie tylko mój system głosowy jest zepsuty, ale także
słuchowy.
Czułam ogromną pustkę. Jakbym wypuściła z rąk
to, co było najważniejsze w moim życiu. Czy śpiew był dla mnie
najważniejszy? Był, ale już nie będzie.
Moja szklana buteleczka z lekiem na wszystko uderzyła w białe kafelki i
rozsypała wkoło siebie bolesne odłamki. Nie pozbieram już szkła, nie skleję z
niego nowej butelki, nie pobudzę kałuży rozlanej na posadzce do życia.
Nie pamiętam ile leżałam w szpitalu, bez celu
wpatrując się w szary krajobraz za oknem. Znajomi z klasy pytali o mnie
rodziców, chcieli mnie nawet odwiedzić, ale zabroniłam im tego. Nie
potrzebowałam nikogo. Przecież i tak nie mogę mówić.
Eric bezustannie pisał do mnie SMS-y. Pytał jak
się czuję i dlaczego jestem zła, prosił, żebym go nie ignorowała, przecież
jestem jego przyjaciółką, a tak poza tym to skleił moją piosenkę i wstawił ją
na moje konto na YouTubie – jako jedyna zaufana osoba miał do niego dostęp.
Ponoć „ostatnia piosenka” osiągała szczyty popularności, a tymczasem ja nie
chciałam jej nawet słyszeć. Bałam się wchodzić na Internet, bałam się spoglądać
na swoje konto i czytać te wszystkie komentarze. Nie chciałabym teraz zobaczyć
jakichś niemiłych słów na temat mojego głosu i zachowania – zawsze znajdą się
jacyś hejterzy, którzy będą chcieli zniszczyć twoje życie, a że moje było już
zniszczone, nie potrzebowałam dodatkowych gwoździ do trumny.
Po jakimś czasie, może po dwóch tygodniach, może
trzech, mogłam wrócić do domu. Rurka w mojej szyi była bardziej zgrabna niż po
operacji, a jednak wstydziłam się chodzić z nią na wierzchu. Do domu jechałam z
pochyloną głową, a gdy weszłam już do pokoju, owinęłam się zielonkawą chustą,
niepasującą do mojego ubioru – wiedziałam, że będę musiała kupić sobie nowe
szale.
Przez cały kolejny dzień siedziałam w domu.
Musiałam nadrobić sporo opuszczonych lekcji. Problem tkwił w tym, że nie
chciałam. Po co? Nawet, jeżeli zostanę zapytana o coś w klasie, nie będę w
stanie odpowiedzieć żadnemu nauczycielowi na zadane pytanie. Czy rodzice
powiadomili ich już o moim stanie? Czy cała klasa przypadkiem już o tym nie
wiedziała? Z jakiegoś powodu było mi głupio i nie chciałam wracać do szkoły. Szczególnie
nie do Erica. Na pewno będzie chciał złapać ze mną kontakt. Jego SMS-y ucichły,
ale pewnie wciąż się niepokoił. Musiałabym go nie znać.
Miałam tydzień na nadrobienie zaległości
szkolnych. Tydzień na pogodzenie się z faktem, że już nigdy nie zamienię słowa
z żadnym człowiekiem. Tydzień na przyzwyczajenie się do obecnego stanu rzeczy.
Tydzień na rozpacz. Później będę musiała udawać, że wszystko jest w porządku. A
ja nigdy nie potrafiłam udawać.
II. Dzień,
w którym go poznałam
Od
początku wiedziałam, że nie będzie łatwo. Ludzie oglądali się za mną i szeptali,
zupełnie, jakby zapomnieli, że straciłam głos, a nie słuch. Teraz wszyscy bali
się ze mną witać. Znajomi albo odwracali wzrok, gdy nadchodziłam, albo
zmieniali kierunek swojej podróży, żeby tylko się na mnie nie natknąć. Byłam
teraz lekkim podmuchem jesiennego dnia. Odczuwalnym, ale niezauważalnym. Nie
świeciłam już jak słońce o poranku, które rozweselało swoim śpiewem cały dom i
wzbudzało podziw w szkole. Nie uśmiechałam się, nie wyglądałam i nie brzmiałam.
Barwne skrzydła motyla zostały odcięte skalpelem, przez co stałam się białą
larwą, stąpającą z wolna po ziemi. Nikt jej nie zgniecie, bo jest za mała, ale
nikt też nie zwróci na nią uwagi. To mnie bolało.
Eric przestał się do mnie odzywać. Nie
postępował inaczej niż reszta szkoły. Coraz częściej widywałam go na korytarzu
lub przed szkołą, kiedy całował się z Elisabeth – swoją piękną dziewczyną o
dźwięcznym głosie. Przechodziłam obok nich z krzywą miną, choć starałam się
wyglądać obojętnie. Potem biegłam przed siebie, pragnąc zapomnieć o tym, co
zobaczyłam, a łzy spływały po moich policzkach milcząco. Miałam wtedy ochotę
umrzeć. Zniknąć z tego świata raz na zawsze, zakopać się pod ziemią, stać się
niewidzialna. To prawda, że nie odpisywałam Ericowi na wiadomości, ale czy
musiał mnie od razu ignorować? Bycie samemu na Ziemi bolało, szczególnie, gdy
posiadało się tylko i wyłącznie złe myśli, których nie można było w żaden
sposób wyrazić. Nigdy nie potrafiłam trzymać w sobie tego, co złe, moje myśli
prędzej czy później opuszczały głowę. Jak miałam żyć, kiedy głupie pisanie
pamiętnika mi nie wystarczało?
Rodzice podchodzili
do mnie bardzo ostrożnie. Częściej kontaktowali się ze mną poprzez pisanie
wiadomości na lodówce. Nie zadawali mi nigdy pytań, bo doskonale wiedzieli, że
im na nie nie odpowiem. Pewnego dnia dowiedziałam się na papierze, że zostałam
zapisana na lekcje języka migowego. Natychmiastowo podarłam karteczkę i
wyrzuciłam ją do śmietnika. Na zajęciach nigdy się nie pojawiłam, bo nie
chciałam niczego umieć. Język migowy jest dla tych, którzy chcą żyć, dla tych,
którzy nie boją się pokazywać, że nie mogą mówić. Ja się tego bałam. Wolałam
zostać uznana za wariatkę, która boi się odezwać, niż smutną dziewczynę, która
utraciła głos.
Rodzice zauważyli we mnie zmianę i bardzo się o
mnie niepokoili. Rozmawiali kiedyś o tym, żeby posłać mnie do psychologa, ale
czy był psycholog dla tych, którzy nie mówią? A może powinnam zapisać się na
internetową sesję terapeutyczną? Mogłabym pisać do specjalisty, a on
odpowiadałby mi na głos. Tego również nie chciałam. Zawsze potrząsałam głową,
nie argumentując swojej niechęci. Wiedziałam, że rodzice się martwią,
wiedziałam, że próbują mi pomóc, a jednak nie potrafiłam ich zadowolić. Dawna
Livie bezpowrotnie odeszła, zabierając ze sobą mój głos.
Mijały miesiące, a ja z każdym dniem stawałam
się coraz słabsza fizycznie i psychicznie. Przez rurkę w tchawicy łatwo łapałam
przeziębienia. Częściej leżałam w domu niż wychodziłam do szkoły. Dyrektor
trzymał mnie tu tylko ze względu na litość – nauczyciele cicho powtarzali, że
powinnam zostać przeniesiona w następnym roku do specjalnej szkoły dla ludzi
niemogących mówić. Rodzice również to rozważali, ale oczywiście gdy pytali mnie
o zdanie, kręciłam tylko głową. Już dawno nie pamiętam, żebym nią kiwała,
zatwierdzając jakąś sprawę. Stałam się panią zaprzeczeń. Bywało, że zamykałam
się w pokoju i nie wychodziłam przez tydzień, leżąc pod kołdrą i wylewając bezcelowo
łzy. W pewnym momencie, doszło nawet do tego, że zaczęłam rozważać ciche
samobójstwo. Przeglądałam różne strony internetowe, które oferowały mi pomoc.
Ktoś mówił o dwóch paczkach tabletek przeciwbólowych – wystarczyłoby, aby
zapaść w śpiączkę. Ktoś mówił o środkach narkotyzujących, które pozwolą mi
pozbyć się barier i podejmą za mnie decyzje o śmierci. Ktoś mówił o skoku w
przepaść – mój mózg rozpłaszczy się na skale i nie zdążę poczuć bólu. Ktoś
mówił o tabletkach nasennych i zaśnięciu w wannie – nie zareaguję, gdy usnę i zacznę
się topić.
Próbowałam się ciąć, ale ból nie dawał mi
satysfakcji. Próbowałam się zabić, ale nie wiedziałam jak. Trwałam w tym
obłędnym, depresyjnym świecie, udowadniając sobie każdego dnia, że nie jestem
niczego warta. Łatwo popadłam w depresję i nie mogłam się z niej uwolnić. Życie
w ciągłym smutku było nawet łatwiejsze niż próba życia. Mogłam usiąść, użalać
się nad sobą bez końca i niczym innym się nie martwić. To było moje nowe hobby,
które zastąpiło mi śpiew.
Moja ostatnia piosenka stała się hitem na
YouTubie. Dostałam miliony komentarzy, a większość z nich była pozytywna – od
nadmiaru współczucia robiło mi się niedobrze. Wolałam te złe opinie, które
robiły ze mnie idiotkę: „kłamca, po prostu nie umie śpiewać i ucieka”, „weź nie
piernicz, co za prank”, „to nie jest zabawne, zawiodłam się na tobie”, „głupia
szmata, dobrze, że stracisz głos, nie będziesz już jęczeć”.
Już dawno przestałam sprawdzać pocztę
elektroniczną. Dostałam aż trzy propozycje współpracy ze studiem nagrań. Nigdy
nie dostałam żadnej propozycji, dlaczego więc dostawałam je po tym, jak
straciłam głos? Wielu ludzi po prostu mi nie wierzyło, a już szczególnie nie
sponsorzy i muzycy.
Po miesiącu skasowałam swoje konto i uciekłam z
bloga, a jednak to nie wystarczyło, by słuch po mnie zaginął. Ludzie mieli moje
nagranie, udostępniali je w Internecie. Vlogerzy nagrywali filmiki na temat
tego co mogło się ze mną stać. Eric został zasypany pytaniami na mój temat na
swoim kanale, gdzie również nagrywał piosenki, ale nigdy nie odpowiadał na
uciążliwe komentarze. Już go nie obchodziłam.
Moje życie straciło jakikolwiek sens i nawet
wakacje, które nadeszły, nie sprawiły, że coś się zmieniło. Mimo gorących dni,
wciąż przesiadywałam pod kołdrą, a rodzicom tylko siłą udawało się mnie
wyciągnąć na zewnątrz. Myśl o samobójstwie nasilała się z każdym dniem. Nie
sądziłam, że jeszcze kiedykolwiek sięgnę po promienie słońca. Nie sądziłam
również, że promienie słońca zaczną siłą wdzierać się do mojego pokoju.
Wszystko było na nie, aż do czasu, gdy nie pojawiło się małe tak.
Jakiś czas temu, do mieszkania obok wprowadziła
się nowa rodzina. Widać było, że szukają kontaktu. Moja mama szybko nawiązała
znajomość z ładną sąsiadką. Gdy schodziłam na obiad do kuchni, zazwyczaj od nas
wychodziła. Zawsze się do mnie uśmiechała i machała mi ręką na pożegnanie. Była
jedną z niewielu osób, które nie pokazywały zażenowania z powodu mojej dysfunkcji,
a przecież doskonale o niej wiedziała – moja mama musiała jej powiedzieć.
Nadine Martel – właśnie tak nazywała się kobieta,
która szybko stała się najlepszą przyjaciółką mojej rodzicielki. Ich śmiechy i
głośne rozmowy rozlegały się po domu przynajmniej trzy razy w tygodniu. Miałam
ochotę na nie warknąć, powiedzieć im, żeby się zamknęły, problem tkwił jednak w
tym, że… nie mogłam.
Pani Martel miała męża mechanika i czwórkę
dzieci – małą, kilkumiesięczną Annabeth, sześcioletnią Lily, której wszędzie
było pełno, czternastoletniego buntownika Archera, który nosił podarte spodnie
i siedemnastoletniego Blaise’a o którym niczego nie wiedziałam, oprócz tego, że
był moim równolatkiem. Wszystkie dzieci pani Martel choć raz były w naszym
domu, najrzadziej pojawiał się tu Blaise. Słyszałam go tylko trzy razy – głośno
się śmiał i miał dźwięczny, przepełniony radością głos. Nienawidziłam go za to,
że się cieszył. Nienawidziłam go za to, że mógł się śmiać. Nienawidziłam go za
jego optymizm i ładny głos. Nieważne, że nigdy nie widziałam go na oczy. Nie
chciałam. Ignorowałam nawoływania mamy, gdy pojawiał się u nas w domu jako
unikatowy i wyjątkowy gość. Tyle razy powtarzała mi przy obiedzie, że powinnam
go poznać, bo to taki miły chłopak. Na dodatek słuchał coverów „śpiewającej
Livie” i wyraził smutek z powodu mojej utraty głosu – trzeba podkreślić, że
przez tą wiadomość wcale nie porzucił nadziei, że kiedykolwiek zejdę na dół i
zechcę go poznać. Nie obchodziło mnie to. Kiwałam głową, jednym uchem
słuchając, drugim to wszystko wypuszczając. Nabierałam na łyżkę kolejną porcję
okropnej zupy.
Wiedziałam, że póki siedzę w pokoju, jestem
bezpieczna. Poza tym nie zdziwiłabym się, gdyby się okazało, że to moja mama
wymyśliła tę historyjkę na temat syna pani Martel. Miała bujną wyobraźnię i za
wszelką cenę chciała mnie wyrwać spod kołdry. Przecież żaden normalny chłopak
nie chciałby poznać milczącej Livie – ludzie woleli śpiewającą Livie, a ona już
nie istniała. To był powód dla którego nie chciałam poznawać nikogo nowego. Nie
byłam zwierzęciem, któremu można dać obraną marchewkę i patrzeć jak śmiesznie
ją zjada. Mimo braku poczucia własnej wartości, nie chciałam siebie poniżać.
Wystarczająco dużo zniosłam.
Wspominałam wcześniej o promieniach słońca,
które same wdzierają się przez okno do środka. Wtedy nie miałam na myśli
intruza, który wejdzie do mojego pokoju i będzie starał się przegonić ciemne
chmury mojego umysłu. Teraz to dobre porównanie.
Zawsze sądziłam, że jestem bezpieczna w swojej
ciemnicy – bardzo się wówczas myliłam. Wciąż były osoby, które siłą mogły
wedrzeć się do mojego pokoju. Taką osobą okazał się być Blaise Martel.
Siedziałam pod kołdrą ze szklanką zimnej herbaty
na szafce i przegrzanym laptopem na kolanach. Rolety w moim pokoju były
zasłonięte, okna zamknięte, panował skwar. Ilekroć mama wchodziła do środka,
zaczynała się pocić i wachlować dłonią, jednak nigdy nie powiedziała mi, że mam
otworzyć okno albo chociaż użyć wentylatora. Wiedziała, że to będzie
bezskuteczne gadanie. Odkąd straciłam głos, pozwalała mi na to, na co miałam
ochotę, a ja rzadko miałam na coś ochotę, może właśnie dlatego to robiła?
Przeglądałam jakąś stronę z plotkami na temat
gwiazd. Nie znosiłam gwiazd, a mimo tego o nich czytałam. To znak, że naprawdę
straciłam sens życia i pasję. Robiłam to, czego tak naprawdę nigdy nie chciałam
robić, na przekór starej Livie, która pewnie przewracała się w grobie. Głosy
Martelów od rana rozbrzmiewały w kuchni. Nie przejmowałam się nimi i nie
wsłuchiwałam w rozmowy. Mama wspominała, że będzie pomagała pani Martel w
przygotowaniu jakiejś imprezy w ogrodzie. Nasza kuchnia stała się ich punktem
orientacyjnym. Na dworze pomimo zamkniętego okna słyszałam głośne rozmowy i
stukanie – ktoś rozkładał stoły ogrodowe wraz z krzesłami. W domu i poza nim
panowała ogólna wesołość, tylko ja siedziałam jak zawsze w pokoju, milcząca i
obojętna. Mama nawet nie zadała sobie trudu, żeby spytać mnie czy nie pomogę
przy imprezie – doskonale wiedziała, że potrząsnę przecząco głową, a ona
straszliwie tego nie lubiła. Przez moją negatywną postawę coraz rzadziej
zaczęła mnie do czegokolwiek przekonywać. Tak było mi lepiej.
Gdy dowiedziałam się o tym, że jakiś nieznany mi
piosenkarz zdradza swoją żonę i pisze piosenki dla swojej kochanki, usłyszałam
dobrze mi znane skrzypienie schodów. Domyślałam się, że to moja matka. Już po
chwili rozległo się ciche pukanie. Nie byłam w stanie powiedzieć „proszę”,
dlatego drzwi po pewnym czasie same się otworzyły. Nie spuszczałam obojętnego
wzroku z laptopa i czekałam na to co powie wesołym głosem matka. Tyle, że
zamiast niego, dosłyszałam obce chrząknięcie.
Zaskoczona spojrzałam w stronę drzwi. Stał tam
chłopak i nie musiałam się długo zastanawiać nad tym kim był. Miał płonące
radością jasne zielone oczy, rozczochrane, krótkie brązowe włosy i tak
zniewalający uśmiech, że nie zdziwiłabym się, gdyby porwał za sobą już tysiące
kobiet. Był przystojny. Może nie jakoś szczególnie umięśniony, może nie wysoki
i nie nadzwyczajny – wszystko co w sobie miał, przywodziło na myśl prostego
uśmiechniętego chłopaka – ale jednak było w nim coś, co przyciągało. Może to te
dołeczki w jego opalonych na brązowo polikach? Może okrągła buzia odejmująca mu
kilka lat? Może zmarszczone w śmieszny sposób czoło i lekko spłaszczony nos,
razem z wysuniętym do przodu podbródkiem? Nie miałam pojęcia. Miałam w tym
momencie ochotę zakopać się pod kołdrą i umrzeć.
Poczułam jak niespodziewanie na moje poliki
wchodzą rumieńce. Nie chciałam, żeby ktokolwiek obcy widział mnie z
roztrzepanymi włosami i w koszulce od piżamy z wielkim kotem na piersiach,
kiedy niczego pod spodem nie miałam. Momentalnie się skuliłam i zasłoniłam
laptopem. Dawno nie czułam tak wielkiego zawstydzenia, szczególnie, że chłopak
stojący w drzwiach był ubrany jak porządny nastolatek – spodobała mi się jego
koszula w kratę z krótkim rękawem – była zielona jak i jego oczy.
– Hej – przywitał się lekko zażenowany chłopak.
Jego koszulka uniosła się lekko, gdy wystawił dłoń do góry i szybko podrapał
się nią w tył głowy. – Kurde, ciężka sprawa. Pomyliłem twój pokój z łazienką.
Uniosłam brew do góry. Jak mógł pomylić mój
pokój z łazienką, skoro na drzwiach wisi tabliczka z imieniem „Livie”?
– Wiesz, czasem się trochę zamyślę i nie widzę
gdzie idę – zaśmiał się, a całe jego zawstydzenie gdzieś zniknęło. Zaczął
bezczelnie przyglądać się mojemu pokojowi. – To ty jesteś Livie, prawda? –
zapytał, nie patrząc mi w oczy.
Doskonale wiedział, że nie odpowiem, ale
zauważył kątem oka moje kiwnięcie głową.
– Fajnie jest zobaczyć cię w takiej wersji z
kotem – zaśmiał się.– Odjazdowy jest.
Znów się zarumieniłam i skuliłam jeszcze
bardziej. Ten kot był na piersiach, które były zasłonięte tylko piżamą. Nie
musiał się tak w niego wgapiać.
– A, przepraszam, pewnie zastanawiasz się kim
jestem. Wtargnąłem do ciebie tak znienacka. Przepraszam, gdzie moje maniery –
zaśmiał się dźwięcznie w ten irytująco słodki sposób. Nie zdołałam ukryć
skrzywionej miny. – Mama często mi powtarza, że jestem niewychowany. Właśnie
teraz to widzę. – Chłopak znów podrapał się po głowie, co zdradziło jego
niepewność. – Zaraz sobie stąd pójdę, dobra? Nie martw się. – Wystawił przed
siebie ręce i przybrał poważną minę. Wyglądał teraz tak śmiesznie, że mało się
nie uśmiechnęłam. – Tak poza tym to jestem Blaise. Blaise Martel. Wiesz, ten co
się tak zawsze głośno drze. Czemu tak dziwnie na mnie patrzysz? Każdy tak mówi
– zaśmiał się. – Ponoć za dużo we mnie energii. I za dużo mówię – dodał
marszcząc czoło. Tak, akurat to była prawda. – Przepraszam, że cię zagaduję. A
tak w ogóle to… mówiłem, że miło cię poznać? Jeśli nie to… miło cię poznać.
Zaczęłam szarpać dół piżamy, jakbym się czymś
stresowała. Blaise nieustannie patrzył w moją twarz, czułam to, a tymczasem ja
wgapiałam się w kołdrę, nie wiedząc jak zareagować na jego odwiedziny. Nie
byłam na nie przygotowana.
– Pójdę sobie już, ok? – spytał, wskazując
palcem na drzwi. – W sumie to łazienka mnie wzywa, tak jak mówiłem. I wiesz co?
Mogłabyś zejść do nas na dół. Urządzamy imprezę powitalną i zapraszamy
wszystkich sąsiadów. Szykuje się niezła impreza. – Blaise uśmiechnął się w taki
sposób, że poczułam rażące moje oczy promienie słońca. Nie znałam nikogo, kto
robiłby to w tak szczery sposób. Na dodatek nie tylko jego usta się uśmiechały.
Uśmiechała się cała jego twarz, a więc policzki, oczy, brwi i nos – każdy
skrawek jego skóry.
– Będzie nam miło jak przyjdziesz, Livie. To
znaczy mi będzie miło, ale reszcie na pewno też, a szczególnie twojej mamie –
powiedział entuzjastycznym głosem i puścił mi oczko. Potem wycofał się za drzwi
i chwycił za klamkę. – Swoją drogą: fajny pokój. Mój nie jest taki czysty jak
twój. – Modliłam się, żeby w końcu przestał tyle mówić i zamknął za sobą drzwi.
– Przyjdziesz, prawda? Będę czekał. I przepraszam, że zawracam ci głowę. Znowu
gadam dużo i… głupio, wiem. Już, daję ci spokój. – Blaise zaczął zamykać drzwi,
ale szybko znów je otworzył. – No i podoba mi się nie tylko twój pokój i kot na
piżamie. Masz ładne imię, Livie. Mógłbym je wypowiadać bez końca – zaśmiał się,
ale za chwilę przybrał przerażoną minę. – O Jezu, nie wierzę, że mówię takie
bzdury, wybacz. Czasem za daleko się zapędzam! Ale serio, ładne masz imię –
przerwał, uśmiechnął się i pomachał mi ręką. – Do zobaczenia, Livie.
Drzwi się zamknęły, a mnie nagle zaczęła
przytłaczać cisza. Byłam zdziwiona nie tylko faktem, że chciałam, aby chłopak
tu wrócił i mówił te swoje chaotyczne głupoty. Byłam zdziwiona dlatego, że
niespodziewanie zaczęłam się uśmiechać, a to nie było podobne do nowej Livie.
Co takiego się ze mną działo?
III.
Dzień, w którym zostałam przyłapana
Tamtego
dnia nie zeszłam na dół. Nie miałam ochoty na zabawę, wolałam zostać pod
kołdrą. Wyjątkowo otworzyłam jednak okno. Chciałam nasłuchiwać śmiechu Blaise’a
i jego głośno wypowiadanych słów – każde w jego ustach brzmiało jak czysta
euforia spowodowana jakimś wzniosłym wydarzeniem. Co za ironia losu – kiedy on
mówił dużo, ja nie odzywałam się w ogóle. Z jednej strony irytowała mnie jego
energia w głosie, z drugiej strony miło było go słuchać.
O Blaisie Martelu myślałam przez całą noc.
Wysłuchiwałam jego głośnego śmiechu nawet o czwartej nad ranem, kiedy pomagał
zbierać rodzinie brudne naczynia i butelki po alkoholu – każdy go uciszał, w
końcu wciąż trwała cisza nocna. Przestawał mówić głośno, ale potem nieświadomie
wracał do charakterystycznego dla siebie tonu. Był trzeźwy, a jednak brzmiał,
jakby wypił za dużo alkoholu uwalniającego szczęście. Dlaczego mi brakowało
takiej swobody? Może dlatego, że on mógł mówić, a ja nie. Zazdrościłam mu tego.
Zazdrościłam tego większości ludziom, którzy mogli mówić.
Wczesnym rankiem usiadłam na
kafelkach w łazience i próbowałam sobie udowodnić, że tworzenie na skórze
krwawych rys, zmieni coś w moim życiu. Czułam ogromny wstyd z powodu tego, że
siebie okaleczałam. Niegdyś uważałam to przecież za czyste szaleństwo. Za
każdym razem powtarzałam sobie, że to ostatni raz, ale nie miałam na tyle
silnej woli, aby przestać. Czy widziałam w tym jakiś sens? Żaden. Cel? Żaden.
Zawsze szukałam ulgi tam, gdzie nie mogłam jej znaleźć, ale jeżeli moja
frustracja i samobójcze myśli miały przez to zostać odsunięte w kąt choć na
chwilę – chciałam to robić.
Po tym niezwykle higienicznym procesie o siódmej
nad ranem, położyłam się spać. Głosy imprezowiczów na dole już dawno ucichły,
wszyscy rozeszli się do domów. Zdawałam sobie sprawę z tego, że moi rodzice
przez cały dzień będą leżeć w łóżku, a jedyną osobą, która będzie mogła
cokolwiek zrobić w domu, będę ja. Nie cieszyło mnie to, ale zdążyłam się z tym
pogodzić jeszcze zanim poszłam spać. Zazwyczaj to rodzice wokół mnie skakali,
choć raz to ja mogłam przejąć rolę głowy rodziny.
Spałam tylko dwie godziny, a gdy podniosłam się
z łóżka, dostałam pierwsze zadania do wypełnienia: nakarmić kota. Potem
pojawiło się następne wyzwanie: nakarmić rodziców, a po nich kolejne: sprzątnąć
dom i zrobić pranie. Na szczęście lodówka była pełna, dlatego też nie musiałam
wychodzić do sklepu. Bogu dzięki, ostatnimi czasy nie znosiłam tłumów.
Przynajmniej w wakacje chciałam się od nich odciąć i nie słyszeć tych głupich
szeptów za plecami. Wystarczały mi podejrzliwe spojrzenia sąsiadów i ich
pytania w stylu: „jak się czujesz, Livie?” – zupełnie, jakbym miała zaraz
przemówić głosem bożym.
Moim ostatnim popołudniowym zadaniem było
podlanie kwiatów na przedzie domu. Musiałam załatwić to szybko. Specjalnie
ubrałam szeroki kapelusz, który osłaniał moją bladą twarz. Nie wypadało również
wychodzić z takimi ranami do ludzi i to w krótkim rękawku – zmieniłam go na koszulkę
z rękawami w długości ¾ – zwiewną, niebieską z niewinnym napisem: „I’m pretty
Angel”. Idealny kamuflaż.
Kwiaty starałam się podlać jak najmniej
dokładnie, bo przecież chciałam szybko zniknąć w domu, nijak mi to jednak
wychodziło. Wciąż musiałam się wracać do domu i nalewać nowej porcji wody,
mieszając ją długim metalowym prętem, żeby nawóz się rozpuścił. Zajęło mi to
godzinę. Dlatego gdy ostatnie fioletowe kwiaty zasadzone przy rogu mojego domu,
zostały obdarowane życiodajną, chemiczną strawą, nareszcie mogłam udać się do swojej
ciemnicy.
– Hej, Livie! – usłyszałam znajomy głos zza
płotu, akurat, gdy pochylałam się by podnieść pustą konewkę. Zacisnęłam usta i
wyprostowałam obolałe plecy. Nie mogłam zachowywać się jak dzikus, przecież
Blaise Martel był dla mnie miły.
Obróciłam się w jego stronę z miną niewyrażającą
niczego podejrzanego. Chłopak zwisał z płotu rękami do dołu i uśmiechał się tak
szeroko, że byłam pod wrażeniem jego niesamowicie promiennej energii –
oślepiała mnie bardziej niż popołudniowe słońce.
Radosny Blaise przeskoczył przez płot, a ja
poczułam się nagle dziwnie zagrożona. Miałam ochotę uciec jak najdalej stąd,
choć doskonale wiedziałam, że chłopak nie zrobi mi krzywdy. Skąd te obawy?
Zdołałam postawić zaledwie jeden krok w tył, gdy
mój siedemnastoletni sąsiad stanął przede mną i wsadził ręce do kieszeni. Tym
razem wydawał się być o wiele bardziej swobodny. Nie dziwiłam się, że ostatnim
razem mówił takie głupoty. Ja też nie czułabym się dobrze w pokoju obcej
dziewczyny – w końcu to jej terytorium, nie moje.
– Zdążyłaś zauważyć jakie dziś na ulicach pustki?
– spytał rozbawiony chłopak w konspiracyjnie zabawny sposób rozglądając się po
osiedlu. Wyglądał tak, jakby oczekiwał, że zza rogu wyskoczy zombie i będzie
chciało go zaatakować.
Potrząsnęłam głową zgodnie z prawdą. Nie
zwracałam uwagi na ludzi, czy może raczej na ich brak.
– Pewnie wszyscy leczą kaca po ostatniej
imprezie – zaśmiał się Blaise, przeczesując swoje brązowe włosy ręką. – Moi
rodzice od rana nie ruszyli się z łóżka, wszystko na mojej głowie – mówiąc to,
wzruszył ramionami. Miałam ochotę powiedzieć, że u mnie jest tak samo, ale
tylko otworzyłam usta. No, tak. Czasami zapomniałam, że nie mogę mówić.
Blaise’a to jednak nie zrażało, zupełnie, jakby tego nie zauważał.
– Szkoda, że nie przyszłaś, ale liczę, że
następnym razem dasz się namówić. – Młody Martel spojrzał mi w oczy i
uśmiechnął się delikatnie. Poczułam się zakłopotana, dlatego uniosłam dłoń do
włosów i odgarnąłem ich kosmyk z ucho. To był błąd.
Blaise niespodziewanie chwycił za moją rękę i
pociągnął ją w swoją stronę. Nie zdążyłam nawet zaprotestować, kiedy podwinął
rękaw do góry. Bezlitośnie pokazał światu, jak wielką idiotką jestem, robiąc
sobie krzywdę żyletką.
Poczułam wielki wstyd. Szybko wyrwałam rękę z
jego objęć i cofnęłam się kilka kroków w tył. Nie miałam odwagi, żeby spojrzeć
mu w oczy. Modliłam się o to, żeby milczał albo zaczął gadać te swoje głupoty,
nie zwracając uwagi na sytuację, ale… to były tylko niespełnione marzenia,
przecież nie znałam jeszcze Blaise’a Martela i nie mogłam się domyślać co
takiego zrobi.
– Livie – moje imię w jego ustach zabrzmiało
zbyt twardo i poważnie. Uniosłam oczy do góry i spojrzałam na swojego rozmówcę
spode łba jak obrażone dziecko. – Nie, żeby coś, ale… – umilkł i zmarszczył czoło.
– To chyba podchodzi pod psychologa, wiesz? – pytanie wymówił, pochylając się nad
moją twarzą. Najwyraźniej nie chciał, aby ktoś to usłyszał. – Jeżeli robisz
sobie krzywdę…
Zacisnęłam usta i odwróciłam się na pięcie. Nie
dałam skończyć swojemu sąsiadowi tego, co zamierzał powiedzieć. Ja i tak
wszystko doskonale wiedziałam.
Byłam głupia, byłam bezmyślna, byłam idiotką. I
co najważniejsze: zamierzałam nigdy więcej tego nie robić. Bo raz wydana
tajemnica, mogła pójść świat, a potem nie wrócić. W końcu nie znałam Blaise’a
Martela i jego zamiarów.
IV. Dzień,
w którym zostałam zrozumiana
Nigdy
nie byłam w domu u Martelów, większości z nich nie widziałam nawet na oczy, a
jednak zdawało mi się, ze wiem o nich więcej niż powinnam wiedzieć. Gdy tracisz
w życiu coś, co było dla ciebie ważne i bez czego nie potrafiłeś funkcjonować,
nagle stajesz się bardziej czuły na bodźce, którymi wcześniej niekoniecznie
dobrze się posługiwałeś. Od zawsze byłam wielką marzycielką, która nie
przysłuchiwała się zbytnio ludziom – lubiłam mówić dużo i chaotycznie, głośno
wyrażałam własne zdanie i śmiałam się tak często jak dziecko. Gdy straciłam
głos, zaczęłam bardziej przysłuchiwać się ludziom. Mój słuch stał się tak
czuły, że budząc się w środku nocy, byłam w stanie rozpoznać, kto toczył się
chodnikiem do domu po imprezie, a kto w moim własnym mieszkaniu dobiera się nad
ranem do lodówki. Zaczęłam bardziej zwracać uwagę na brzmienie czyjegoś głosu i
wiele ciekawych rzeczy mogłam z niego wywnioskować. Tak oto wykreował się przede
mną obraz rodziny Martelów.
Nadine Martel, przyjaciółka mojej mamy, mówiła
żywym, dźwięcznym głosem. Często się śmiała, ale potrafiła być też poważna, co
świadczyło o jej taktownej postawie. Gdy spotykała mnie w kuchni, zawsze się do
mnie uśmiechała i mówiła miło: „cześć Livie”. Odpowiadałam jej wtedy kiwnięciem
głową. Jej mąż, Andy Martel, był u nas w domu zaledwie dwa razy. W
przeciwieństwie do żony wydawał się być zamknięty w sobie i wycofany. To nie
tak, że nie lubił moich rodziców. Odpowiadał na ich pytania z kulturą i nigdy
się nie denerwował – nawet wówczas, gdy jego dzieci zbroiły coś na podwórku. To
spokojny domator, który wolał się wstrzymać od spędzania czasu w towarzystwie
obcych ludzi.
O najmłodszej pociesze Martelów nie mogłam
powiedzieć zbyt wiele – Annabeth miała zaledwie kilka miesięcy. Jedyne, co
wywnioskowałam to to, że jest niezwykle rozkrzyczanym dzieciakiem, który
bezustannie płacze. Pani Martel nauczyła się zostawiać Annabeth w domu, gdy
przychodziła do mojej mamy na herbatę, w przeciwnym razie nie mogły jej
uspokoić i spędzały czas na wymyślaniu zabaw, które mogłyby ją zainteresować i
przy okazji uciszyć.
Lily Martel, która właśnie wybierała się do
szkoły, była tak samo entuzjastyczna jak i jej matka, jednak w przeciwieństwie
do niej, wydawała się być bardziej temperamentna – choć była drugą najmłodszą
pociechą w rodzinie, nigdy nie dawała za wygraną, gdy kłóciła się z braćmi o
słodycze czy pilota – jej krzyki dobiegające z domu, słyszałam nawet u siebie w
pokoju.
Archer Martel to typowy nastoletni buntownik.
Swoim stylem bycia, prychnięciami i ignorancją, wkurzył już niejedną osobę. Nie
chciałam go poznać na żywo, bałam się, że zmierzyłby mnie groźnym spojrzeniem i
rzucił jakąś niemiłą obelgą.
Ostatnim dzieckiem w rodzinie był najstarszy syn
Martelów – Blaise. Charakter z pewnością odziedziczył po matce, tylko nie mam
pojęcia skąd wzięła się u niego ta przerażająca gadatliwość. Nawet, gdy
przychodził do nas do domu, żeby dostarczyć mamie coś od pani Martel, zagadywał
ją na następne kilkanaście minut. Nieraz chciało mi się śmiać z zakłopotania
mojej rodzicielki. Chłopak był niesamowicie otwarty. Bardzo mu tego
zazdrościłam, a jednocześnie zdawałam sobie sprawę z tego, że gdyby spotkało go
to samo co mnie, zapewne nie byłby tak entuzjastyczny. Blaise sprawiał
wrażenie, jakby nie miał w życiu żadnych kłopotów.
Od ostatniego zdarzenia, kiedy przyłapał mnie na
gorącym uczynku, nie widziałam go ani razu. Pojawiał się w naszym domu częściej
niż powinien i nieraz słyszałam, że o mnie pyta. W jego głosie nie kryło się
podejrzenie, że mogłam pociąć się na kawałki. Pytał o mnie z tym swoim
śmiesznym entuzjazmem i równoczesną troską. Dziękowałam mu, że nikomu o tym nie
powiedział, bo spłonęłabym ze wstydu. Było mi głupio, że mnie przyłapał, ale
dzięki temu skończyłam z samookaleczaniem.
Podwinęłam rękaw i spojrzałam na blizny. Jeszcze
trochę czasu minie zanim całkowicie znikną, na szczęście nie wyglądały już tak
źle.
Do kuchni weszła uśmiechnięta mama. Na rękach
miała rękawice kuchenne w słoneczniki. Niosła gorącą blachę z ciastem, a duma
wręcz emanowała z jej twarzy. Postawiła swoje dzieło na stole, a ja uniosłam
pytająco brew do góry.
– Sama zrobiłam – powiedziała głosem dumnej
nastolatki, która stroszy piórka, kiedy ładnie się ubierze. – A doskonale
wiesz, że wypieki zazwyczaj mi nie wychodzą.
Kiwnęłam głową.
– To z przepisu Nad – dodała. „Nad” to zapewne
skrót od imienia pani Martel. Ciekawe jak ona nazywa moją mamę. Sam? Samcia?
Sammy? Aż przeszły mnie ciarki. – Zaniosłabyś jej kawałek? – Spojrzała na mnie
i uśmiechnęła się przymilnie.
Serce stanęło mi na chwilę w miejscu. Pójść do
Martelów? I zobaczyć Blaise’a?
Splotłam nerwowo dłonie. Nawet dźwięk wyjącego
czajnika przestał mieć dla mnie znaczenie. To mama musiała wstać i go wyłączyć,
a potem zalać moją herbatę – to był powód dla którego siedziałam w kuchni. Nim
się obejrzałam, zaczęła również kroić ciasto na kawałki – sześć z nich ułożyła
na osobnym talerzu.
– Livie, tylko zapukasz i wręczysz Nadine
ciasto. Napisałem jej już wiadomość – westchnęła i spojrzała w moje przerażone oczy.
– Nie patrz tak na mnie, nie masz się czego bać, przecież Nadine wie, że nie
możesz mówić. Nie będzie cię zajmować konwersacją. To nie Blaise. – Mama na
samo jego wspomnienie wybuchła śmiechem. – Co za chłopak. Dzisiaj rano znowu tu
był. Powiedział, że ma nietypową prośbę. Wiesz o co poprosił? O mleko, bo nie
mogli uspokoić małej Annabeth, kiedy Nadine pojechała do miasta.
Patrząc na uśmiech mamy wreszcie coś
zrozumiałam. Ona nigdy nie miała takiej przyjaciółki jaką była teraz pani
Martel. Na naszym osiedlu wiało nudą i plotkami, rodzice trzymali się od
wszystkich sąsiadów najdalej jak tylko mogli. Nie obchodziło ich kto kogo i z
kim zdradził, kto wziął ślub, a kto umarł, żyli własnym życiem. Jak Martelowie.
Mimowolnie się uśmiechnęłam.
– Blaise ciągle o ciebie pyta, wiesz? – Mama
przykryła ciasto folią, a ja zesztywniałam. – To miły i troskliwy chłopak.
Kiwnęłam głową i nim moja mama opatuliła
dokładnie ciasto, zdążyłam już wyrwać jej talerz z rąk i ruszyć w stronę drzwi.
Chyba ją czymś rozbawiłam, bo nagle zaczęła się śmiać.
Chciałam załatwić to jak najszybciej się dało, a
poza tym nie mogłam już słuchać opowieści o Blaisie. Jego wspomnienie
wywoływało u mnie zażenowanie. Ostatnio kazał mi iść do psychologa. Musiał
uważać mnie za wariatkę. Może dopytywanie się o mnie było pewną formą nabijania
się ze mnie? Nie znałam go przecież. Może po prostu ukrywał się za zasłoną
zbudowaną z entuzjazmu i optymizmu?
To śmieszne. Nie mogłam przejmować się takimi
głupimi rzeczami. Blaise nie był nawet częścią mojego życia. Ledwo się
znaliśmy.
Gdy wyszłam na dwór, do moich uszu
natychmiastowo doszły okrzyki bitwy. Zapewne Archer i Lily kłócili się o pilot
– ich spór musiał być zabawny, bo słyszałam również śmiech Blaise’a. Nawet nie
starał się ich uspokoić.
Przełknęłam ślinę i stanęłam przed drzwiami.
Moja zwinięta w pięść ręka zawisła w górze, nie dotykając drzwi. Bałam się
nawet zapukać! Czy wizyta w domu Martelów aż tak mnie przerażała? Wystarczyło
wręczyć talerz z ciastem komukolwiek z rodziny i po prostu stąd odejść!
Gdybym mogła mówić, zapewne wydałabym z siebie
cichy jęk bezradności, ale zamiast tego stałam przed drzwiami z cierpiącą miną.
Nie mogłam być tchórzem. To tylko kilka sekund.
Wzięłam głęboki wdech i wreszcie zapukałam.
Trochę cicho, niezgrabnie i niemiarowo, ale… kto by zwracał uwagę na styl
mojego pukania do drzwi? Rozumiem, gdybym rąbnęła w nie siekierą.
– Już idę! – usłyszałam chłopięcy głos. To był
Blaise. Oczywiście. Tylko ja mogłam mieć takie szczęście.
Moje mięśnie się napięły, a serce szybciej
zabiło. Nie rozumiałam czym tak bardzo się stresowałam. Tym, że Blaise ma
świadomość co ze sobą robiłam? Czy tym, co może powiedzieć? Byłoby niezręcznie,
gdyby zareagował na moją obecność niepewnością.
Drzwi otworzyły się szybciej niż powinny. Stanął
w nich uśmiechnięty Blaise, który wyglądał, jakby spodziewał się mnie tutaj.
Byłabym zła, gdyby się okazało, że mama wysłała mnie tu specjalnie.
– Livie – odezwał się entuzjastycznie. – Dawno
cię nie widziałem! – Odsunął się w bok i machnął ręką do wnętrza, jakby mnie
zapraszał. Potrząsnęłam uprzejmie głową i wystawiłam do góry talerz z ciastem.
Nachmurzył się. Chyba jednak jego wcześniejszy brak zdziwienia był naturalny.
Nie wyglądał na takiego, co by się spodziewał ciasta.
– Ale ja zapraszam do środka ciebie, a nie
ciasto – zachichotał i zanim cokolwiek zdążyłam zrobić, wciągnął mnie do środka.
Stanęłam na przedpokoju i wyprostowałam się z przestrachem. Czułam się tak obco
i dziwnie. Już dawno zapomniałam jak to jest przychodzić do kogoś w gości. To…
stresujące.
Nim się obejrzałam, Blaise wyrwał z moich dłoni
talerz, a potem chwycił mnie za wolną rękę i pociągnął w głąb domu. Mało nie
potknęłam się o wystający puchaty dywanik.
Co tu się działo? Co on robił? Oszalał?!
Talerz z ciastem wylądował na blacie w kuchni.
Lily i Archer siedzący na kanapie spojrzeli na mnie ukradkiem – kuchnia była
połączona z salonem, gdzie oglądali obecnie film. Z rumieńcami na policzkach
przywitałam ich skinięciem głowy. Młodsza siostra Blaise’a pomachała mi ręką, a
Archer wzruszył ramionami i powrócił do oglądania telewizji. Najwyraźniej
dogadali się w sprawie oglądania TV.
– Chodź, muszę ci coś pokazać – powiedział
Blaise. Zabrzmiał tak tajemniczo, że przeszły mnie ciarki. Wszystko naprawił
jednak swoim uroczym uśmiechem, który posłał mi w tył. Posłusznie podążałam za
nim, bo co innego miałam zrobić? Przecież nie wyrwę się z jego uścisku jak
ostatnia wariatka na świecie i nie ucieknę do domu. Byłam aspołeczna, ale nie
chora na głowę.
Wdrapaliśmy się po wąskich schodach do góry.
Blaise wyglądał na pełnego entuzjazmu. Ciągnął mnie tak, jakbyśmy uciekali
przed ogniem. Ledwo nadążałam za jego krokami, czego zdawał się nie zauważać.
Jego pokój znajdował się na końcu piętra. Drzwi
niczym się nie wyróżniały, nie było nawet imienia – w przeciwieństwie do reszty
pokoi, gdzie wisiały tabliczki z napisem „Lily” i „Archer”.
Weszliśmy do środka, a ja poczułam się jak w
innej krainie. Pełno tu było zieleni – zielone ściany, porozstawiane na stole i
podłodze kwiaty doniczkowe i sporych rozmiarów palma gdzieś w rogu. Brakowało
tylko małp, które zaczną w nas rzucać kokosami. Dwie z ścian były obklejone
różnymi plakatami zespołów – to zdradziło gatunek muzyczny, jakim interesuje
się Blaise. Nie wyglądał mi na rock&rollowca, a jednak to najwięcej zespołów
rockowych znalazło się na papierowych kartach. Były też jakieś dawniejsze
gwiazdy popu, które kojarzyłam, ale nie znałam ich twórczości. Pod oknem stało
wielkie łóżko, w którym zmieściłoby się co najmniej pięć osób – kołdra w kratę,
która tam była, nie pasowała do zielonych ścian – rzucała się w oczy swoją
odmiennością. Rozmiarem również.
Panował tu twórczy nieład – równoczesny porządek
i lekki chaos. Nie było kurzu, nie było żadnych okruchów w puchowym dywanie,
tylko porozrzucane po biurku kredki i kartki z dziecięcymi rysunkami – zapewne
nie Blaise’a – i krzywo poukładane poduszki. Lubiłam perfekcyjny porządek, ale
ten mały chaos wcale mi nie przeszkadzał.
– Tadam! – wykrzyknął chłopak tuż nad moim
uchem, aż podskoczyłam. – Moja oaza spokoju.
Dla Blaise’a jego pokój był oazą spokoju, dla mnie
mój pokój ciemnicą, w której mogłam się skryć.
Pokiwałam głową i delikatnie
wyrwałam swoją rękę z jego uścisku. Niezręcznie było stać i trzymać się za
ręce. Nie byliśmy parą. Nie byliśmy nawet przyjaciółmi.
Blaise nie zauważył mojego
gestu. Podszedł do łóżka, usiadł i wychylił się za nie jak dzieciak szukający
wrażeń. Wyjął spod niego coś, co mogło mieć format kartki A4 i ułożył to na
kolanach. Potem spojrzał na mnie z uśmiechem, a jego oczy aż promieniowały
radością. Przeszły mnie ciarki. Nie byłam przyzwyczajona do rażącego blasku
słońca.
– Podejdź, Livie. – Chłopak
przywołał mnie ruchem dłoni, a ja jak marionetka kierowana jego głosem,
podeszłam do łóżka. – Nie wstydź się, usiądź.
Pokiwałam dziękująco głową i
spoczęłam w odpowiedniej odległości od niego. Czułam się naprawdę dziwnie będąc
u Blaise’a w pokoju. Na dodatek zachowywałam się jak robot. To nie było do mnie
podobne. Zanim straciłam głos byłam otwarta na ludzi. Może nawet tak samo
promienna jak Blaise. Tyle, że on miał w sobie większy czar. Nie tylko jego
postać świeciła. Świeciło całe jego otoczenie i nie w sposób było się nie
uśmiechnąć. Czy ktokolwiek mógł go nie lubić? Nigdy nie słyszałam z ust
sąsiadów złego słowa na jego temat. Prędzej na swój.
– To dla ciebie. – Blaise
wystawił w moją stronę dziwną tablicę.
Dlaczego miałabym przyjmować prezent od obcego
chłopaka z sąsiedztwa? Jaki miał w tym cel? Bo przecież musiał jakiś mieć,
prawda?
– Nie gryzie – zachichotał Martel
i położył prezent na moich kolanach. Patrzył na mnie wyczekująco, a jego oczy
zdawały się mnie hipnotyzować. Nie mogłam powstrzymać rumieńca, który wszedł na
moją twarz. Zawsze miałam dobre kontakty z chłopakami i nigdy się nie
wstydziłam rozmową z nimi, ale… z Blaisem było zupełnie inaczej. Jego oczy
wierciły we mnie dziurę i przenikały do samej duszy.
Chcąc nie chcąc, zaczęłam
rozpakowywać prezent z folii. Już po chwili ukazała się moim oczom biała
tablica z pisakiem i przyczepioną do jego końcówki gąbką. W zestawie było
więcej pisaków i… więcej gąbek, ale leżały w pudełku obok. Czułam się
zdezorientowana. Spojrzałam pytająco na Blaise’a.
– Wiesz – zaczął trochę
niepewnie – Chodzi o to, że nie mówisz, prawda?
Kiwnęłam głową. Ameryki przecież
nie odkrył.
– I twoja mama mówiła, że nie
chcesz uczyć się języka migowego ani… innych rzeczy, które pomogłyby ci się
porozumieć z ludźmi. Dlatego postanowiłem kupić ci coś innowacyjnego. – Całe zażenowanie
chłopaka gdzieś uciekło, jakby nieposiadanie głosu było dla niego czymś
najzwyklejszym na świecie. To pierwsza osoba, która nie podchodziła do mnie z
nadmierną ostrożnością i potrafiła powiedzieć wprost: nie mówisz.
Nie spodziewałam się, że coś
poruszy moją duszę. Od pewnego czasu byłam kamieniem bez uczuć. A jednak. Łzy
niespodziewanie zaszły mi za powieki. Nie mogłam ich już powstrzymać. Czara się
przelała i posłała wody Dunaju na moje poliki. Chciałam się ukryć. Spróbowałam
to zrobić z pomocą dłoni, ale wyglądałam jeszcze bardziej żałośnie niż mogłam
wyglądać. Blaise trochę się zdziwił. Nie wiedział czy sprawił mi przykrość, czy
może się wzruszyłam. Wystawił przed siebie ręce, jakby chciał mnie dotknąć, ale
nie mógł.
– Znaczy… wiesz, nie musisz tego
używać, nie zmuszam cię, po prostu… domyślam się, że nie fajnie jest nie móc
kontaktować się z innymi i… skoro nie chcesz próbować innych rzeczy to możesz
zacząć od najprostszego. Widziałem coś takiego na filmach. – Słowa mieszały mu
się w ustach. Wyglądał tak bezradnie i niepewnie, że nie mogłam się nie uśmiechnąć,
wciąż jednak musiałam wyglądać żałośnie. – Podoba ci się? – spytał szeptem
Blaise, patrząc mi prosto w oczy.
Kiwnęłam głową.
– To… może mała próba?
Spojrzałam niepewnie na tablicę
i otworzyłam wieko mazaka. Łzy kapały mi na śliską, białą taflę, ale ominęły
napis, który stworzyłam. Był w czarnym kolorze, lekko krzywy i niezgrabny.
Niezbyt ładny, ale… szczery. Wystawiłam tablicę w stronę Blaise’a, zasłaniając
nią twarz.
„Dziękuję”.
Usłyszałam śmiech chłopaka. Nie,
nie naśmiewał się ze mnie, po prostu… brzmiał, jakby się ucieszył.
– Nie ma za co – powiedział na
głos i opuścił tablicę w dół. Jeszcze raz spojrzał mi w oczy. Tym razem
uśmiechał się delikatnie i krzepiąco. Miałam wrażenie, że płoną mi nie tylko
policzki, ale również uszy i nos. Dziwne uczucie. Przez nie miałam ochotę stąd
uciec.
Zaczęłam powolnie zmazywać napis
z tablicy. Nie chciałam patrzeć na Blaise’a, dlatego udałam, że jestem zajęta.
– Livie, nie chcesz się może
jutro ze mną spotkać? Moglibyśmy się przejść do parku – stwierdził. Wciąż na
niego nie patrzyłam. Moja ręka z pisakiem zawisła nad tablicą. Drżała.
„Dlaczego jesteś dla mnie taki
miły?”
Pokazałam mu wiadomość i
spojrzałam w bok.
– To nie tak, że jestem miły dla
ciebie. Jestem miły dla wszystkich, Livie. – odparł chłopak. Jego odpowiedź
brzmiała bardzo swobodnie, tak więc musiała być prawdziwa. – To fajne uczucie,
gdy ktoś jest dla ciebie miły, prawda? Uważam, że ludzie częściej powinni sobie
pomagać, mówić komplementy i… nie traktować ich jak „coś więcej”.
Znów poczułam, że robi mi się
gorąco. Nerwowo zmazałam poprzednią wiadomość i napisałam:
„Wcale nie uważam, że coś do
mnie czujesz! Przepraszam, jeśli tak to zabrzmiało!”
– Ale nie, spokojnie, nie o to
mi chodziło! – zaśmiał się Blaise. – To nie był zarzut w twoją stronę, Livie.
Teraz byłam już zapewne czerwona
jak burak. Zaprzestałam pisania i kiwnęłam głową. Usta zacisnęłam w wąską
kreskę, a brwi ściągnęłam do środka. Pokazałam tym samym, że jestem
zestresowana. Można było ze mnie czytać jak z otwartej księgi.
– To jak z tym spacerem? –
spytał raz jeszcze mój sąsiad. Przekręcił głowę w bok niczym pies oczekujący na
dobrą przekąskę. W sumie gdyby był zwierzęciem na pewno byłby psem. Jest taki
łagodny i radosny. – Oczywiście do niczego cię nie zmuszam.
Zanim się poważnie nad tym
zastanowiłam, odpisałam:
„Zgadzam się” – a potem jęknęłam
w duchu. Przecież tak naprawdę nie chciałam się z nim spotykać. Dlaczego nie
napisałam czegoś w stylu: „przepraszam, ale jutro muszę pomóc mamie” albo… „nie
mam czasu”? Wcale nie chciałam się z nim spotykać. Nie chciałam się spotykać z
nikim. Lepiej było mi, gdy zamykałam się w swojej ciemnicy i… po prostu tam
siedziałam, tracąc bezowocnie czas.
– Nie wyglądasz na zadowoloną –
stwierdził Blaise, jednak nie wydawał się być zawiedziony. Uśmiechał się ze
zrozumieniem, ale i podejrzliwością. Był lekko rozbawiony.
Westchnęłam i napisałam:
„To nie tak, nie zrozum mnie
źle, po prostu dawno z nikim nigdzie nie wychodziłam”.
– Czas najwyższy! – wykrzyknął z
entuzjazmem chłopak i zaklaskał w dłonie.
„W takim razie o której się widzimy?”
– O 15 ci pasuje?
Kiwnęłam głową i położyłam tablicę na kolanach.
Na swoje nieszczęście, czarnymi literami do dołu – moje kolano zdobił teraz
napis: „nie zrozum mnie źle”. Jęknęłam w duchu, a Blaise wybuchnął śmiechem.
– Taki tatuaż wygląda na twojej nodze całkiem
nieźle!
Przewróciłam oczami, ale się uśmiechnęłam.
Naprawdę się uśmiechnęłam. I to szczerze. Jakaś cząstka dawnej radości
wydostała się z ciemności i rozświetliła mój ponury światopogląd. Ten chłopak
naprawdę zarażał radością.
„To nie jest śmieszne!”
– Wybacz, ale jest!
„Hej!” – Nachmurzyłam się.
– Już dobrze, dobrze, nie będę się śmiał –
zachichotał.
Uśmiech wciąż nie schodził mi z twarzy. Do
czasu, kiedy sobie nie przypomniałam, że przecież nie jestem taka jak inni.
Blaise nigdy nie będzie mógł zamienić ze mną słowa. Będę za nim chodzić z tą
dziwną tablicą, a ludzie będą na mnie patrzeć jak na idiotkę. Życie to nie
film, bo choć gest Blaise’a był niezwykle pomysłowy i miły, to jednak nie
spotkałam jeszcze niemowy chodzącej z tabliczką i mazakiem po mieście. Ludzie
będą się ze mnie śmiać.
Opuściłem głowę w dół i zaczęłam rozcierać napis
na nodze. Teraz stał się brzydką plamą, barwiącą bez celu moje udo.
– Coś nie tak?
Westchnęłam w duchu. Miałam się nie
uzewnętrzniać, miałam pokiwać głową lub napisać po prostu: „nie, wszystko w
porządku”, ale moja ręka żyła swoim życiem.
„Nie przeszkadza ci to, że nie mówię?” – tym
razem spojrzałam na Blaise’a lekko zasmucona. Nie chciałam, żeby przyjaźnił się
ze mną tylko dlatego, że to nasze mamy uknuły jakiś spisek, a przecież mogło
tak być. Nie chciałam czuć się jak kolejny ciężar, którego nie można zrzucić z
pleców na rzecz bycia miłym.
– Livie. –
Teraz Martel wyglądał na poważnego. Pochylił się do przodu, a mnie przeszły
ciarki. Wyglądał tak samo jak wtedy, kiedy przyłapał mnie w ogrodzie. – Czy
przez to, że nie mówisz, czujesz, że jesteś gorsza od innych?
Serce stanęło mi
w miejscu. On naprawdę czytał w mojej duszy. A może po prostu… byłam przewidywalna?
Milczałam.
– Nie jesteś. – Jego głos był ostry, niepodobny
do niego. – Każdemu z nas czegoś brakuje, ale to nie znaczy, że ten ktoś jest
inny, że jest gorszy od reszty. A tym, którzy tak sądzą, brakuje inteligencji –
odpowiedział z uśmieszkiem. – To też jakiś brak, prawda? Nie możemy mieć
wszystkiego. A czasem… możemy stracić wszystko. Nie straciłaś życia, straciłaś
tylko głos. Musisz się nauczyć żyć po prostu… – przerwał i zamyślił się – W
inny sposób niż dotychczas. Rozumiesz? – Spojrzał na mnie pokrzepiająco i
uniósł do góry brew.
Pokiwałam głową i zacisnęłam usta, żeby się nie
popłakać. Blaise miał racje. Doskonale zdawałam sobie z tego sprawę, ale… nie
mogłam pozbyć się wrażenia, że każdy uważał mnie za kogoś gorszego. Miałam
wrażenie, że ludzie na każdym kroku szepczą za moimi plecami i śmieją się ze
mnie. Bałam się, że nikt na świecie mnie nie lubi i życzy mi jak najgorzej. Ale
Blaise. Blaise taki nie był, prawda? Nie mógł kłamać. Jego oczy były takie
szczere, ciepłe, radosne.
– Livie, spójrz na mnie.
Przeniosłam na niego wzrok.
– Brak głosu nie jest wadą. Nie definiuje tego,
kim jesteś. To wszystko co robisz definiuje twoją osobę. Jesteś wspaniała,
Livie, uwierz mi. – Blaise miał taki łagodny głos. Nie krzyczał, nie
emocjonował się jak zawsze. Gdyby przemawiał do mnie tym tonem na dobranoc,
spałabym tak spokojnie, jak nigdy wcześniej, a żeby słyszeć jego głos dałabym
wszystko. Gdy byłam „śpiewającą Livie” miałam obsesję na punkcie wsłuchiwania
się w męskie brzmienie. Eric miał cudowny głos – seksowny, niski i głęboki.
Blaise miał łagodny przepełniony emocjami ton. Mógłby śpiewać.
– Livie, uśmiech. Jeszcze wiele rzeczy możesz
osiągnąć. – Twarz Blaise’a rozpromieniona została przez szeroki uśmiech.
Zacisnęłam ręce w podołku i kiwnęłam głową. Nie byłam co do tego przekonana,
ale… gdy patrzyłam na Blaise’a Martela, mogłam się domyślić, że nie spocznie,
póki nie pokaże mi jakie życie może być piękne.
A to będzie trudne.
V. Dzień,
w którym zyskałam przyjaciela
Spotkanie
się nie odbyło i nie była to bynajmniej wina mojego entuzjastycznego sąsiada.
To ja musiałam je odwołać. W pewnym sensie czułam ulgę, w pewnym sensie byłam
zawiedziona. Nie mogłam z tym niczego zrobić.
Mój organizm zarządził stan wojenny. Przez to,
że usunięto mi krtań, moje drogi oddechowe były zdecydowanie bardziej wrażliwe.
Często łapałam przeziębienia i nieważne jak wyglądały, były groźne dla mojego
zdrowia – w końcu miałam skrócone drogi oddechowe. Rodzice byli tak zmartwieni,
że gdy tylko zaczynałam kichać, posyłali mnie do łóżka (jeżeli oddźwięk, który
z siebie wydawałam można było nazwać kichaniem). Tym razem było gorzej. Miałam
trudności w oddychaniu, a gorączka osiągała szczyty. Mama zastanawiała się nad
zadzwonieniem na pogotowie, ponieważ niedługo wychodziła do pracy, a taty już
dawno nie było. Kontaktowali się między sobą telefonicznie i jęczeli nad moim
losem. Strasznie mnie to irytowało. Przecież nie umierałam, a nawet jeśli…
Od razu przypomniałam sobie o Blaisie. Zakryłam
twarz kołdrą, jakbym chciała uciec przed własnymi myślami. To przez niego bałam
się teraz myśleć o śmierci. Miałam wrażenie, że gdy następnym razem mnie
zobaczy, znów przeszyje mnie swoimi zielonymi oczami i zgłębi tajniki mojej
duszy. To mnie przerażało. Przy nim czułam się jakbym była naga, a nigdy nikomu
nie pokazałam się nago.
Od godziny zapewniałam zestresowaną mamę, że nic
mi się nie stanie, ale ona nie chciała mnie słuchać. Zadzwoniła nawet do swojej
przyjaciółki po poradę. Wiedziałam, że to się skończy źle. Zdążyłam już poznać
Blaise’a. Gdy mu napisałam SMS-a, że jestem chora i nie mogę się z nim dzisiaj
spotkać, spytał czy może do mnie przyjść. Nie odpisałam. Nie wiedziałam co. Nie
chciałam, żeby oglądał mnie w takim stanie. Byłam roztrzepana, zmęczona,
czerwona i dyszałam jak po przebiegniętym w górach maratonie. Na dodatek miałam
na sobie piżamę w różowe serduszka. Ale to oczywiście nie była przeszkoda dla
Blaise’a.
– Jezu, naprawdę, Nad? Przyślesz go tu? Livie
pewnie się ucieszy! – usłyszałam głos matki za drzwiami. – Nawet nie wiesz jak
bardzo jestem wam wdzięczna! Strasznie się o nią boję!
Gdybym mogła, zaczęłabym krzyczeć z rozpaczy.
– Będzie tu za kilka minut? Świetnie, naprawdę
wam dziękuję!
Zerwałam się z łóżka potykając się o własne
kapcie. Wylądowałam jak długa na dywanie i poczułam, że brakuje mi powietrza w
płucach. Świat zdawał się rozpadać na miliony kawałeczków. To wydłużyło mój
gorączkowy maraton. Podnosiłam się powoli. Tak samo powoli szłam do szafy – musiałam
się podpierać o najbliższe meble, żeby nie upaść. Po drodze chwyciłam za
szczotkę i wplotłam ją we włosy – były tak skołtunione, że na nich zawisła. Z
garderoby wyjęłam bieliznę i nową piżamę, która nie była spocona jak moje „różowe
serduszka”. Już chciałam zacząć się przebierać, gdy do pokoju niespodziewanie
wszedł Blaise. Spojrzał na mnie i przekręcił głowę w bok.
– Przeszkadzam? – spytał miło. – Wiesz, pukałem,
ale chyba trochę cicho.
Westchnęłam bezradnie i opuściłam koszulkę w dół
– na szczęście odkrywała tylko kawałek mojego brzucha.
Wrzuciłam piżamę do szafy i odsunęłam się od
niej. Pomachałam niewinnie do swojego ulubionego sąsiada.
Blaise zaczął się śmiać. Nie miałam pojęcia o co
mu chodzi. A może miałam? Przecież wyglądałam okropnie. Nawet nie musiałam
patrzeć w lustro.
– Coś ci zwisa – zachichotał.
Zaczęłam oglądać siebie z każdej strony.
Zapomniałam o szczotce, która wciąż tkwiła w mojej szopie na głowie. To Blaise
mi o niej przypomniał. Podszedł do mnie i wyjął ją delikatnie, jakby bał się,
że wyrwie mi wszystkie włosy. Wystawił przed siebie przedmiot własnego
rozbawienia.
– Chyba stwierdziła, że cię uczesze – mówiąc to,
mrugnął do mnie.
„Przydałoby mi się” – pomyślałam i wycofałam się
w stronę łóżka. Na szafce czekała na mnie moja tablica. Położyłam ją na kolanach
i napisałam:
„Usiądź, skoro już jesteś”.
– Nie podoba ci się, że tu przyszedłem? Może za
bardzo się narzucam? – Chłopak zastanowił się przez chwilę i spojrzał w sufit.
Potrząsnęłam gwałtownie głową. Z jakiegoś powodu
nie chciałam go urazić.
„Zapraszam”
– Do łóżka?
„Na łóżko!” – tablicę wystawiłam przed siebie
gwałtownie, oblewając się rumieńcami, chociaż na pewno nie było ich widać, w
końcu miałam gorączkę. I tak wyglądałam jak burak wyrwany prosto z ogródka.
– Jeśli potrzebowałabyś dodatkowej kołdry to
służę pomocą. – Blaise rzucił się na moje łóżko, aż podskoczyłam do góry. Był
naprawdę blisko mnie, prawie stykaliśmy się ramionami. Miałam ochotę się
odsunąć, ale nie zrobiłam tego. Nie chciałam, żeby poczuł się urażony.
„Chcesz być moją kołdrą?” – napisałam nerwowym
gestem.
Blaise wybuchnął śmiechem i rzucił się plecami
na moją kołdrę – zaczął się po niej tarzać, trzymając się za brzuch. Trochę się
przestraszyłam. Wyglądał, jakby dostał jakiegoś ataku. Jego śmiech niósł się miarowo
wśród ścian mojego pokoju. Brzmiał… rozkosznie. Gdybym mogła, sama zaczęłabym
się śmiać. Zamiast tego wyszczerzyłam jednak zęby i napisałam:
„Ha. Ha. Ha. Nie naśmiewaj się ze mnie, tak to
zabrzmiało”.
– Wiem, przepraszam, nie to miałem na myśli – odpowiedział
z uśmiechem. – Chociaż gdybyś chciała – zamyślił się z iskierkami rozbawienia w
oczach.
Dawna Livie zaczęłaby piszczeć, dzisiejsza Livie
po prostu rzuciła Blaise’a poduszką. Czułam się zażenowana. Zrobiłam to zanim
pomyślałam o tym, co robię. Chłopaka to lekkie uderzenie tylko rozbawiło.
To
dziwne. Przez tą krótką chwilę, kiedy się tu zjawił, całe moje złe samopoczucie
uległo zmianie. Poczułam się, jakbym znów miała przed sobą najlepszego
przyjaciela z którym mogłam się wygłupiać, śmiać, a czasem być nawet poważną. I
wcale nie potrzebowałam do tego głosu. Naprawdę mnie to szokowało. Głupia
tabliczka uwolniła we mnie tyle pozytywnych emocji! Tylko dlaczego czułam się
tak wyłącznie przy Blaisie? To tak, jakby nasze spotkania odbywały się na zupełnie
innej planecie w odosobnieniu od ludzi. Jakbyśmy obydwoje byli kosmitami,
których nikt nie mógł zrozumieć. W ciągu kilku chwil poczułam, że Blaise jest
mi w jakiś sposób bliski.
– Jak się czujesz? – spytał nagle chłopak.
Czar prysnął.
„Bywało lepiej”.
– To do łóżka, już! – Blaise zmarszczył czoło i
pociągnął kołdrę do góry. Posłusznie, niczym mała dziewczynka władowałam się
pod nią. Miękka poduszka przywitała moje plecy. Zachciało mi się spać, ale…
miałam gościa. Musiałam się powstrzymać.
Ziewnęłam ukradkiem, zasłaniając usta dłonią.
Odkąd przyszedł Blaise, mój stan trochę się
poprawił. Gorączka już tak bardzo mi nie doskwierała, choć każdy mięsień zdawał
się krzyczeć z bólu.
Chłopak ułożył się wygodnie na kołdrze w pozycji
tureckiej. Towarzyszył mu ten sam entuzjazm co zawsze. Jednak coś się nie
zgadzało. Co jakiś czas chwytał się za koszulkę, a potem wachlował nią, jakby
było mu gorąco. Marszczył przy tym dziwnie czoło. Zdążyłam go zarazić?
„Wszystko w porządku?”
– Jak najbardziej – odpowiedział ze szczerym
uśmiechem. – Po prostu trochę u ciebie gorąco, ale to nic. Musisz się przecież
wygrzać – dodał z powagą. – Twoja mama zostawiła dom pod moją opieką, mam
nadzieję, że niczego nie spalę.
„Brzmisz, jakbyś chciał mi coś ugotować”.
– Herbatę – powiedział z rozbawieniem. – Tylko
to potrafię zrobić.
„Jesteś mistrzem kuchennej zagłady, który
potrafi zniszczyć kuchnię, robiąc tylko i wyłącznie herbatę?” – mój tekst ledwo
zmieścił się w ramce tabliczki. Chyba niedługo będę musiała kupić sobie nową,
większą.
– Kawę też – zachichotał. – Wszyscy wiedzą, że
jestem wspaniałym kucharzem!
„Zawsze zastanawiałam się jak smakuje kawa z
popiołem”.
– Rozkręcasz się. – Blaise odrzucił w moją stronę
poduszkę, którą wcześniej go rzuciłam. Znów śmiał się w ten swój miarowo łagodny
sposób. Czy on potrafił wytrzymać godzinę w milczeniu? Szczerze w to wątpiłam.
Skąd on brał ten optymizm? Skąd on brał energię,
która służyła mu do ciągłego radowania się życiem? Naprawdę musiał być
farciarzem.
Mój sąsiad chrząknął, jakby właśnie przygotowywał
się do jakiegoś przedstawienia.
– Wiesz co? – spytał. – Ostatnio w autobusie
zacząłem się przyglądać takim głuchoniemym paniom po pięćdziesiątce. –
Zastanawiało mnie do czego zmierza.
„Lubisz starsze panie?”
Blaise spojrzał na mnie z błyskiem w oku. Przez
chwilę przypominał mi tygrysa. I to takiego, który chce na mnie zapolować.
– Wolę młodsze, takie jak ty – zachichotał. Nie
wiedziałam co napisać, poczułam się lekko zawstydzona. Doskonale wiedziałam, że
to tylko żart, cięta riposta, a jednak… jednak było mi głupio. Gdy rozmawiałam
z Blaisem, miałam się czym zasłonić – tablica służyła mi na różne sposoby.
Ponad nią wystawały teraz tylko moje brązowe oczy.
Chłopak chrząknął i bez zażenowania wrócił na
tor wcześniej poruszonej kwestii:
– Te panie, które spotkałem, porozumiewały się
gestami. No, wiesz, na migi. I robiły to z takimi emocjami, że opadła mi
szczęka. Nawet nie spostrzegłem, kiedy zaczęły się ze mnie śmiać, a mnie
zrobiło się straszliwie głupio – zachichotał.
„Tobie?”
– Och, Livie, ja też jestem człowiekiem. Czasem
muszę zminimalizować otwarte okno w przeglądarce.
„To była metafora czy nawiązanie do tego, że
oglądasz niecenzuralne filmy?”
Blaise się zaśmiał.
– Metafora. No, wiesz. Jestem otwarty, więc
otwarte okno, minimalizacja, czyli stonowanie mojego charakteru, przeglądarka
to po prostu życie. – Zabrzmiał tak poważnie, że nie mogłam powstrzymać
uśmiechu wpełzającego na moją twarz, a także ręki, która tak swobodnie
zapisywała kolejną wypowiedź:
„Masz zadatki na poetę”.
– A wiesz, że jak byłem mały to chciałem zostać
filozofem? – spytał, wypinając dumnie pierś. Wyglądał teraz jak dzieciak, który
rzeczywiście chce zostać filozofem. Brakowało mu tylko filozoficznej brody
Sokratesa i białego prześcieradła robiącego za gustowną szatę. – Ale zmieniło
mi się to na psychologa.
„Chcesz zostać psychologiem?” – zdziwiłam się, a
potem, zanim cokolwiek zdążył odpowiedzieć, dopisałam: „Zaraz. Nie jestem
przypadkiem twoim obiektem doświadczalnym?”.
– Tak, chcę zostać psychologiem i nie, wcale cię
tak nie traktuję, głuptasie. Nikogo nie można tak traktować – uśmiechnął się
łagodnie. – Ja po prostu lubię pomagać tym, którzy tego potrzebują.
„Potrzebuję cię?” – to pytanie równie dobrze
mogłam zadać samej sobie.
– Nawet nie wiesz jak bardzo – mówiąc to, puścił
mi uwodzicielskie oczko. Wiedziałam jednak, że w rzeczywistości nie próbuje
mnie poderwać. Blaise taki nie był. Wszystko co robił to tylko drobny żart,
łagodna kpina z sytuacji, rozbawienie. Nie był poważny. Lubił żartować.
– Znowu schodzimy z tematu, Livie!
„To ty schodzisz z tematu!”
– To ty mi zadajesz pytania!
„Mam przestać?”
– Znowu to robisz – zachichotał i szturchnął
mnie pięścią w ramię. Nachmurzyłam się i odłożyłam tabliczkę na kolana. Ręce
złożyłam na piersi, udając obrażoną.
– Nie umiesz kłamać, Livie – uśmiechnął się i
przejechał palcem po moim nosie, opuszkiem tykając mnie w jego czubek. Lekko
się zakłopotałam. Wiedziałam, że jest otwarty, ale nie spodziewałam się, że
mnie dotknie akurat w tej chwili. Skuliłam się pod kołdrą i napisałam:
„Kontynuuj”.
– No, więc pomyślałem sobie wtedy, gdy te babcie
zobaczyłem… no, dobra, to nie były takie do końca babcie. Nie były stare. Aż
tak. – Nachmurzył się, a ja potrząsnęłam głową z rozbawieniem. Czasem naprawdę
za dużo gadał. Zapewne niektóre krótkie historie mógł opowiadać godzinami. –
No, więc pomyślałem, że nauczę się kilku migowych gestów. Nie, to nie tak, że
chcę cię do tego przekonać, serio. Pisanie na tabliczce przecież ci się podoba,
prawda? Chodzi o to, że… od dziecka lubię nowe rzeczy. Do tej pory uczyłem się
już pięciu języków, a migowy… migowy jest czymś totalnie nowym! – Iskierki w
jego oczach podpowiadały mi, że to prawda. – Zazwyczaj szybko się uczę, ale to
tylko jeżeli chodzi o użycie języka. Znaczy nie mielenie nim albo wiesz…
całowanie, chodzi mi o… Hej, widzę, że się śmiejesz, Livie!
Ukryłam głowę za tablicą. Moje ciało zaczęło
drżeć. Gdybym miała głos, zapewne wybuchłabym gromkim śmiechem.
– No, więc przyszedłem do domu, włączyłem
YouTube’a i hopsa. Nauczyłem się kilku fajnych gestów. – Blaise ułożył się
wygodniej na kołdrze i przybrał arcypoważną minę. – Patrz uważnie. – Miałam
wrażenie, że za chwilę się zaśmieje. Z trudem utrzymywał kąciki ust w poważnym
tonie. Powoli mu drgały, jakby miał się zaraz wyszczerzyć i pokazać światu
swoje lekko krzywe, ale całkiem ładne zęby. – Patrz. Znak dzień dobry jest
bardzo prosty. Ustawiasz ręce kciukami na zewnątrz, robisz takie sztywne łapki,
o tak – mówiąc to, pokazał mi swoje złożone dłonie. – Teraz je krzyżujesz i
rysujesz w górze taką wielką tęczę! Ale to nie koniec – znów przybrał poważną
minę. – Teraz robisz takie „o” z kciuka i palca wskazującego. No wiesz,
zazwyczaj kucharze robią ten śmieszny gest, jeżeli coś jest takie bon appetit.
„Blaise, bon appetit to smacznego” –
uśmiechnęłam się. Miałam ochotę dopisać czy aby na pewno uczył się pięciu
języków, skoro nie wiedział tak prostej rzeczy, ale się powstrzymałam. Przecież
nie musiał uczyć się akurat francuskiego!
Chłopak przewrócił oczami.
– Ważne, że mamy kontakt myślowy. Bo chyba mamy,
prawda?
Pokiwałam głową.
– No to robisz takie bon appetit przy ustach i
tak tę rękę lekko odsuwasz. No i masz! Dzień – mówiąc to zrobił w górze tęczę –
dobry – zakończył ze swoim „bon appetit”.
„Jesteś naprawdę dobrym lingwistą” – gdy to
napisałam, pokazałam mu kciuk.
– Kłaniam się szanownej pani – powiedział
głębokim głosem Blaise, układając sztywną dłoń na brzuchu, drugą zaś pomachał
do niewidzialnej publiczności. – A teraz następny znak! Patrz! – Entuzjazm
Blaise’a powrócił. – Składasz pięść jak do żółwika, a z drugiej robisz taką
zwartą ścianę ze wszystkich palców i potem walisz żółwiem w ścianę i…
„Blaise, nie można walić żółwiem w ścianę, to łamie
prawa zwierząt!”
– Naprawdę się rozkręcasz – zachichotał chłopak.
– No, to niech to będzie piłka do kosza waląca o tablicę – dodał z uśmiechem. –
I… to jest najlepsze. – Blaise przybliżył się do mnie tak, że prawie nachylał
się nad moją twarzą. Poczułam się lekko niezręcznie, za to mój sąsiad niczym
się nie zraził. Bliskość była dla niego czymś normalnym. – Teraz robisz taki
gest jak w filmach. Ten z serii: hej, bejbe, obserwuję cię. – Jego głos
przybrał uwodzicielski ton. Zacisnęłam usta, żeby powstrzymać się od uśmiechu,
Blaise zaś skierował swoje palce ułożone w literę „v” do oczu i przesunął je w
moją stronę. – Do – znów walnął żółwiem w ścianę – widzenia – i zrobił
uwodzicielski gest obserwowania.
Musiałam przyznać, że to
całkiem zabawne, szczególnie, gdy tłumaczył mi te gesty Blaise. Pokiwałam głową
z uznaniem i zaklaskałam w dłonie.
– A wiesz jak się robi żółwia? – zapytał,
szczerząc się. Położył prawą rękę na lewej i zamachał dwoma kciukami, jakby
pływał nimi w basenie. Ten gest wyglądał naprawdę uroczo!
– A teraz coś dla miłośników głębszych doznań –
dodał swoim niezwykle głębokim i seksownym głosem. Chrząknął, jakby miał coś
powiedzieć, a potem skrzyżował na swojej piersi ręce. Następnie utworzył z
kciuka i palca wskazującego leżące w górze „c” – resztę palców zwinął do środka
– całą przygotowaną już rękę opuścił w dół. – Kocham cię – powiedział.
W tym samym momencie zakrztusiłam się własną
śliną. Z moich ust wydarł się oddźwięk przypominający kaszel, a w oczach
stanęły mi łzy. Blaise natychmiastowo poklepał mnie po plecach – zrobił to
jednak delikatnie.
Czułam, że robi mi się gorąco. Nawet bardzo gorąco.
Nie wiedziałam czy to z powodu gorączki, czy po prostu słowa Blaise’a tak na
mnie wpłynęły. To tylko kilka głupich gestów oznaczające słowo „kocham cię”.
Mały instruktaż. Nie pokazał, że naprawdę mnie kocha, a jednak się
zawstydziłam.
– Chyba koniec lekcji na dziś, co? – zaśmiał
się.
Pokiwałam niepewnie głową. Gdy moje płuca już
się uspokoiły, chwyciłam za tabliczkę i napisałam:
„To bardzo pouczająca lekcja. Jeżeli zostaniesz
moim nauczycielem, może również zacznę się uczyć języka migowego” – nie wierzyłam,
że to napisałam. Przecież tak bardzo uciekałam od tych śmiesznych gestów! A one
tak naprawdę nie były ani trudne, ani złe. Były… ciekawe. Jakaś cząstka mojej
duszy chciała się ich nauczyć.
– Naprawdę? – zdziwił się Blaise. – To cudownie!
– Teraz sam klaskał w dłonie jak małe dziecko.
„Zrobiłeś to specjalnie, żeby mnie przekonać,
prawda?”
Martel przybrał uroczo-niewinną minę i
potrząsnął głową. Z palca wskazującego i środkowego ułożył podwójny pistolet, a
kciuk wystawił do góry. Drugi gest polegał na złożeniu dłoni w taki sposób,
jakby właśnie bawił się w gadającą skarpetę. Zapewne było to słowo „nie”.
Uśmiechnęłam się.
– Musisz być zmęczona – stwierdził po chwili
ciszy chłopak. Teraz zadowolona mina ustąpiła miejsca lekkiemu zmartwieniu.
Blaise bez uprzedzenia pchnął mnie lekko na poduszkę i przykrył kołdrą po samą
szyję. Chciałam zaprzeczyć, ale nie byłam w stanie go okłamać. I tak
wiedziałam, że wyczyta z moich oczu prawdę.
Byłam straszliwie zmęczona i obolała. Gdy moja
głowa dotknęła poduszki, mogłam już tylko walczyć z sennością, która mnie
ogarniała. Oczy same mi się zamykały.
– Pójdę spalić twoją kuchnię, to znaczy… no,
wiesz, zrobić herbatę – powiedział, uklepując kołdrę z uśmiechem. – Nie krępuj
się i śpij. Będę czuwał.
Pokiwałam głową. Nie byłam w stanie trzeźwo
myśleć. Choroba mnie wykańczała. Nie dość, że na dworze było gorąco, to jeszcze
musiałam znosić piekło zgotowane mi przez własne ciało.
– Dobranoc – szepnął Blaise, robiąc w górze
jakiś dziwny gest z języka migowego. Nie zapamiętałam go. Po chwili już nawet
nie wiedziałam co zrobił ze swoją ręką, żeby przekazać mi to krótkie słowo.
Ostatnim co zobaczyłam był jego uśmiech i oddźwięk niknących kroków. Świat w
niedługim czasie pogrążył się w ciemnościach.
Obudziłam się może dwie, może trzy godziny
później. Na moim czole spoczywała mokra i zimna szmatka. Myślałam, że ktoś
będzie w pokoju, ale gdy usłyszałam dochodzący z zewnątrz głos mamy,
wiedziałam, że Blaise poszedł już do domu. Z jednej strony było mi smutno, z
drugiej strony wesoło, bo mimo swojego niecodziennego i męczącego stanu,
przeżyłam całkiem fajny dzień. Już dawno nie pamiętam, aby któryś z nich mienił
się tysiącami kolorów.
Uśmiechnęłam się do siebie i wsparłam na łokciach. Na kołdrze, dokładnie
na moim brzuchu, leżała tabliczka. Chciałam ją odłożyć na szafkę, ale
dostrzegłam tam czarny napis wykonany obcą dłonią.
„Było fajnie! Chyba się nie obrazisz, jeśli
jutro znowu wpadnę? Twój ulubiony sąsiad – Blaise” – wypowiedź została zakończona
serduszkiem zamalowanym na czerwono. Wiedziałam, że to tak naprawdę nic nie
znaczy. Blaise chciał mi po prostu sprawić przyjemność.
Odłożyłam tablicę na szafkę, ustawiając ją tak,
żeby wiadomość Martela towarzyszyła mi przez całą noc, a potem rzuciłam się na
miękkie poduszki. Byłam spocona, zmęczona i wciąż nie czułam się dobrze, za to
mój humor uległ zmianie – już dawno nie byłam taka radosna!
Nie mogłam się doczekać jutrzejszego dnia. Nie
mogłam się doczekać każdego następnego dnia. Czyżbym w końcu znalazłam
przyjaciela? Przyjaciela na dobre i na złe, na zabawne i poważne, na wesołe i
smutne? Tak. Tak właśnie było.
Blaise stał się moim przyjacielem.
VI. Dzień,
w którym moja dusza śpiewała
Ostatni
dzień wakacji przywitał nas mocnymi promieniami słońca. Od niedawna bardzo
lubiłam taką pogodę. Właśnie w takie dni mogliśmy chodzić z Blaisem na długie spacery.
Jeżeli niebo tylko lekko się zachmurzyło, dostawałam nakaz siedzenia w domu, w
obawie, że znów zachoruję. Czułam się trochę jak dziecko, które jest zmuszone
słuchać swojego starszego brata, a nie dość, że Blaise nie był moim bratem, to
na dodatek nie był ode mnie starszy.
Nasza przyjaźń rozwijała się i każdy w
sąsiedztwie uważał, że jest co najmniej nietypowa. Po raz pierwszy w życiu
naprawdę nie przejmowałam się tym, co mówili ludzie. Co z tego, że Blaise był
wielkim gadułą, a ja nie mówiłam prawie wcale? Nadrabiałam to pisaniem.
Kiedy jeszcze wszystko było z moją krtanią w
porządku, mówiłam tak samo dużo jak Blaise. Nie mogłam sobie wyobrazić naszego
spotkania, gdybym nie straciła głosu. Chyba byśmy siebie przekrzykiwali! Z
drugiej strony… czy w ogóle bym się wtedy z nim zaprzyjaźniła? Czasem miałam
wrażenie, że ktoś go namówił do tego, żeby ze mną porozmawiał. Na razie
odsuwałam jednak od siebie te głupie myśli i cieszyłam się jego obecnością.
Na dzisiejszy spacer ubrałam sukienkę. Niebieską
z falbankami i kokardką z przodu. Blaise wydawał się być zaskoczony. Spróbował
zagwizdać, ale nigdy nie potrafił tego robić, wyszedł mu więc niedoszły
oddźwięk parującego czajnika – po nim wybuchnął śmiechem. Ktoś z boku mógłby
pomyśleć, że naśmiewa się z mojego ubioru, ale zdążyłam go już poznać na tyle,
żeby wiedzieć, iż śmiechem załatwia większość głupich rzeczy, które zrobił bądź
nie udało mu się zrobić. Po tym spoważniał i powiedział, że wyglądam
nieprawdopodobnie pięknie – słowo „pięknie” zaznaczył gestem języka migowego.
Po miesiącu nauki pod okiem mojego
niedoświadczonego przyjaciela, mogłam powiedzieć tyle: Blaise był świetnym
nauczycielem, na dodatek miał znakomitą pamięć. Zaczęliśmy się uczyć języka
migowego prawie w tym samym czasie, a ja byłam i tak daleko za nim. Nie kłamał,
mówiąc, że lubi się uczyć czegoś nowego. Nie dość, że sprawiało mu to radość to
szło mu to nadprzeciętnie szybko.
Dzisiaj wybieraliśmy się na łąkę. To było nasze
ostatnio znalezione miejsce i uznaliśmy, że zostawimy je na takie okazje jak
te, czyli… zakończenie wakacji. Obiecaliśmy sobie, że będziemy przychodzić tu
tylko wtedy, kiedy będziemy celebrować jakieś ważne wydarzenie, bądź żegnać
nasze smutki (rzadziej: radość).
Kiedy zagłębiliśmy się w lesie, Blaise chwycił
mnie za rękę. Lubiłam, kiedy robił ten niezobowiązujący gest. Lubiłam, kiedy
robił to poza zasięgiem ludzkiego wzroku – przynajmniej nie musiałam potem
wysłuchiwać chichotów mamy, która twierdziła, że zakochałam się w Blaisie. To
nie było tak. My naprawdę byliśmy po prostu dobrymi przyjaciółmi. Z nim czułam
się tak jak kiedyś z Ericiem, tyle, że w Ericu od jakiegoś czasu byłam
zakochana. To właśnie dzięki Blaise’owi zdołałam o nim zapomnieć. Nie mogłam się
doczekać, kiedy mój były ukochany zobaczy mnie na mieście z nowym przyjacielem.
Chciałam mu pokazać, że niczego nie straciłam, a wiele zyskałam i że tak
naprawdę jego odejście mi pomogło, a nie zniszczyło.
Łąka znajdowała się kilka kilometrów za naszym
osiedlem. Mieliśmy całkiem spory kawał do przejścia i to na dodatek uzbrojeni w
plecaki i koc – stwierdziliśmy, że jeżeli już mamy spędzić tam cały dzień, to
warto wziąć coś do zjedzenia, picia i leżenia. Miałam ze sobą nawet swojego
ulubionego jaśka, skropionego potajemnie perfumami Blaise’a – naprawdę cudownie
pachniał, chociaż i bez perfum miał swój własny, niepowtarzalny zapach – czasem
przypominał mi choinkę wyrwaną prosto z lasu. Jego skóra pachniała świerkiem.
Nasza mała oaza spokoju była całkowicie
odosobnionym miejscem. Nie twierdzę przy tym, że nikt się tu nigdy nie zjawił,
patrząc jednak na wielki gąszcz nieskoszonych traw – rzadko ktokolwiek się tu
zapuszczał.
Niebieski koc w wielkie białe kwiaty został
rozłożony w miejscu, gdzie trawa nie była tak wysoka, a my mieliśmy znakomity
widok na pola pełne kwiatów. Obydwoje woleliśmy cień, który zapewniło nam
ogromne, szumiące nad naszymi głowami drzewo. Nawet niczego nie rozpakowaliśmy.
Zgodnie rzuciliśmy się plecami na koc i spojrzeliśmy w popołudniowe, czyste
niebo, które przysłaniały falujące na delikatnym wietrze korony drzew. Blaise
się zaśmiał, ja uśmiechnęłam. Czasem myśleliśmy w podobny sposób.
– Uwielbiam takie popołudnia – powiedział chłopak,
wkładając ręce pod głowę. Dzisiaj miał na sobie zieloną koszulkę z białymi
bazgrołami. Z prawej strony głowy odstawał mu brązowy kogut, którego żadną siłą
i żelem nie mogliśmy przywrócić do ładu. Wyglądał z nim zabawnie. – Nie.
Czekaj. Uwielbiam takie popołudnia spędzane z tobą – wyszczerzył się i zwrócił
głowę ku mnie. Posłałam mu delikatny uśmiech.
Jeszcze niedawno bałam się jego dotyku i
wstydziłam, gdy patrzył mi prosto w oczy, sądząc, że czyta mi w duszy. Czasem
dalej tak sądziłam, a jednak zdążyłam się do tego przyzwyczaić. Blaise to
niezwykle wrażliwa osoba, czuła na krzywdę ludzi. Potrafił czytać w myślach
cierpiącego. Twierdziłam, że w przyszłości zostanie naprawdę dobrym
psychologiem. Najpierw musi jednak skończyć szkołę, która… zaczyna się już
jutro. Żałowałam, że chodziliśmy do zupełnie innych placówek. Będzie mi go
brakowało na lekcjach.
Przez całą drogę niosłam ze sobą swoją tablicę.
Żeby coś na niej napisać, musiałam usiąść.
„Będzie mi ciebie brakowało w szkole”.
Pokazałam mu wiadomość i przybrałam smutną minę,
która mogła mieć trochę parodyjny wyraz.
Blaise również usiadł.
– Hej, Livie, przecież będziemy się widywać po
lekcjach. Jeżeli chcesz, możemy nawet codziennie – powiedział radośnie.
Kiwnęłam głową i odłożyłam tablicę na swoje
kolana. Oczywiście przed tym zmazałam napis, żeby nie powtórzyć błędu
„pierwszego razu”.
Długo siedzieliśmy w ciszy. Bardzo mnie to
zdziwiło, bo choć przyzwyczaiłam się już do swojego milczenia, to jednak nie
zdążyłam przyzwyczaić się do milczenia Blaise’a. Spojrzałam na niego ukradkiem.
Czasem, gdy pogrążał się w ciszy, marszczył śmiesznie czoło i ściągał brwi.
Wydawało mi się wtedy, że jego usta są lekko wykrzywione. Do tego to jego
szarpanie koszulki. Wyglądał, jakby chciał ją chwycić wyżej, ale zawsze
zjeżdżał kilka centymetrów niżej, a potem uśmiechał się do mnie z nową energią.
Nigdy go o to nie pytałam, ale stwierdziłam, że to jego sposób na myślenie. Co
prawda wyglądał wtedy, jakby z jakiegoś powodu cierpiał, ale przecież Blaise
miał wiele min, które znaczyły zupełnie co innego.
– Chyba nie zdziwię cię tym, że coś dla ciebie
przygotowałem? – spytał chłopak, wyjmując z kieszeni telefon.
Tak, rzeczywiście mnie nie zdziwił. Za pierwszym
razem była to jego osoba, za drugim razem tablica do pisania, za trzecim jego
opieka i przedstawienie znaków migowych, za innym razem miliony innych rzeczy.
Blaise tak naprawdę nigdy nie spotykał się ze mną bez… niczego. Zawsze miał coś
w zanadrzu i nie chodziło mi tylko o rzeczy materialne. Mój sąsiad tworzył
własne malutkie przedstawienia. Oprócz tego, że byłby dobrym psychologiem,
mógłby być też dobrym showmanem.
Chłopak chrząknął teatralnie i oddalił się na
skraj koca. Zasiadł po turecku i zaczął szperać w telefonie. Byłam niesamowicie
ciekawa co znowu wymyślił. Uśmiechałam się jak szalona. Przynajmniej do czasu,
gdy z telefonu nie wydobył się oddźwięk dobrze znanego mi pianina. Uśmiech
stopniowo zaczął znikać z mojej twarzy. Miałam wrażenie, że moja skóra blednie,
a z oczu robią się wielkie spodki. Zesztywniałam. Tylko pokrzepiający uśmiech
Blaise’a sprawił, że nie zaczęłam panikować.
We
The Kings – Sad song. Jedna
z tych piosenek, których nie chciałam nigdy więcej słyszeć, gdy już wytną mi
krtań. Ja tak naprawdę nie słuchałam już żadnej piosenki, którą kiedyś lubiłam.
Nie słuchałam muzyki. A to dlatego, że się bałam. Uciekałam od wspomnień, które
mogły mnie zaboleć, równocześnie uciekając od tego co tak bardzo kochałam.
Moje serce zostało rozdarte na kawałki już w
momencie, gdy popłynęło kilka nut zagranych na pianinie. Spodziewałam się, że zaraz
z głośnika telefonu Blaise’a wydobędzie się ten słodki głos Travisa Clarka, ale
zamiast tego… zaczął śpiewać Blaise.
Przestałam oddychać. Byłam w wielkim szoku. I
nie chodziło tu o to, że Martel miał piękny głos. On tak naprawdę nie umiał
śpiewać. W jego głosie kryły się lekkie fałsze i widać było, że nie ma w tym
wprawy, ale… sam jego głos!
To nie był koniec. Gdy popłynęły z jego ust
pierwsze słowa piosenki, zaczął gestykulować. Nie, nie w języku migowym.
Interpretował tekst na własny sposób.
You and I,
We're like fireworks and symphonies exploding in the
sky.
With you, I'm alive
Like all the missing pieces of my heart, they finally
collide.
To co mój przyjaciel wyprawiał z dłońmi w górze,
sprawiło, że w oczach stanęły mi łzy, a usta rozszerzyły się w delikatnym
uśmiechu. Jego ręce naprawdę wyglądały, jakby właśnie wybuchły milionami
świecidełek na niebie niczym fajerwerki, a jego błoga mina świadczyła o
słyszanej symfonii, eksplodującej na niebie. Przy nim naprawdę poczułam się,
jakby to dzięki mnie był żywy. Jakby każda samotna cząstka jego serca połączyła
się ze sobą tylko dlatego, że mnie ujrzała.
So stop time right here in the moonlight,
Cause I don't ever wanna close my eyes.
Ręka Blaise’a wystawiła się naprzód robiąc znak
stopu, a potem ułożyła na niebie “c”, które przypominało księżyc. Na koniec
zamknął oczy i potrząsnął z uśmiechem głową, ponownie je otwierając. Czułam
się, jakbym była w teatrze gestów. W zupełnie innym świecie, gdzie melodia
przepływała nie przez uszy, ale przez ręce, a przez to i przez duszę. To
zupełnie inny pogląd na piosenki. Moje serce waliło jak szalone. Chciałam więcej i więcej!
Without you, I feel broke.
Like I'm half of a whole.
Without you, I've got no hand to hold.
Without you, I feel torn.
Like a sail in a storm.
Without you, I'm just a sad song.
I'm just a sad song.
W refrenie gesty Blaise’a zmieniły się z tych,
które zostają wyrażona sercem w te, które nauczył się dzięki językowi migowemu.
Ani trochę nie odjęło to uroku jego przedstawieniu. Język migowy to także język
wyrażany emocjami, których nie można przekazać światu poprzez mowę. Każdy gest
miał w sobie coś ulotnego i pięknego, wystarczyło to tylko dostrzec, uchwycić
oczami i zamknąć głęboko w sercu.
Łzy zaczęły spływać po moich policzkach.
Gdy refren został zakończony delikatnym
brzmieniem pianina, Blaise spojrzał na mnie w dziwny sposób. Zupełnie, jakby
chciał mnie za coś przeprosić. Nie wiedziałam o co chodzi. O to, że płakałam?
To po prostu łzy szczęścia.
With you I
fall.
It's like I'm leaving all my past in silhouettes up on
the wall.
With you I'm a beautiful mess.
It's like we're standing hand in hand with all our
fears up on the edge.
Moje serce stanęło w miejscu, a ja zastygłam w
bezruchu jak na samym początku piosenki. Z głośników popłynął mój własny głos.
Moje własne wykonanie. Ręce zaczęły mi drżeć, a wszystkie najgorsze wspomnienia
wróciły. Byłam na krawędzi paniki. Chciałam uciec. Zerwać się do biegu i
zniknąć. Skoczyć ze wzgórza i zabić wszystko, co złego we mnie siedziało przez
tyle miesięcy. To nie był dobry pomysł. To nie było dobre posunięcie.
Spojrzałam na Blaise’a z przerażeniem, jakbym
oczekiwała, że gdy będę spadać, chwyci mnie w swoje ramiona. Ale on tylko
siedział i patrzył na mnie badawczo.
Nagrałam kiedyś swój fragment Sad Song w
nadziei, że ktoś będzie chciał użyczyć mi swojego męskiego brzmienia. To
nagranie umieściłam kiedyś w Internecie, ale nie miało odzewu. A przynajmniej
tak sądziłam.
Zakryłam dłońmi twarz. Czułam jak demony
przeszłości zewsząd mnie atakują. Trudno było mi oddychać. Wpadłam w panikę.
Gdybym mogła mówić, zaczęłabym krzyczeć, ale teraz tylko moja dusza mogła
krzyczeć milczeniem.
Poczułam jak ramiona mojego przyjaciela mnie obejmują.
Podkład muzyczny wciąż rozbrzmiewał w głowie echem – piosenka nie została
wyłączona. Blaise przytulił mnie do siebie po raz pierwszy, a ja odwzajemniłam
uścisk. Chciałam się ukryć w jego piersi i już nigdy nie odrywać. Już nigdy nie
wracać do tego, co było.
Jego delikatnie dłonie zaczęły gładzić mnie po włosach.
Policzek wtulał w moją głowę w taki sposób, jakby bał się, że zrobi mi krzywdę.
– Hej, Livie – szepnął do mojego ucha spokojnie.
– Nie płacz. To przecież część ciebie.
To była część mnie. To już nie jest część mnie.
Nie chciałam o tym pamiętać.
Potrząsnęłam głową i zacisnęłam dłoń na koszulce
Blaise’a.
– Nie możesz uciekać od tego, co było dla ciebie
ważne. Co wciąż jest dla ciebie ważne – mówiąc to, uniósł mój podbródek do
góry. Spojrzałam w jego oczy z niechęcią i przestrachem. Wciąż chciałam uciec.
Od piosenki rozbrzmiewającej na łące, od niego, od swoich wspomnień.
– Zamień to w miłe wspomnienia. To prawda, że
nie możesz śpiewać tak, żeby inni cię usłyszeli, ale… możesz śpiewać w środku,
wewnątrz siebie – powiedział Blaise i przyłożył moją dłoń do swojego serca.
Wydawało mi się, że bije jakoś dziwnie nierówno. A może to tylko moja
wyobraźnia? – Livie. – Blaise spojrzał mi głęboko w oczy i uśmiechnął się w tak
łagodny sposób, jakby przemawiał do kogoś kogo kocha, a nie lubi. – Ja wciąż
cię słyszę.
Patrzyłam chwilę w jego roziskrzone zielone
oczy, a potem wtuliłam głowę w jego pierś i zamknęłam powieki.
Piosenka się skończyła, a nas opanowała głucha
cisza, przerywana od czasu do czasu brzęczeniem świerszcza lub powiewem wiatru
poruszającego koronami drzew i traw. Poczułam dziwny spokój. Łzy przestały
ściekać po moich policzkach. Blaise musiał poczuć, że moje spięte mięśnie się
rozluźniły. Był znakomitym obserwatorem. Do ucha zaczął mi szeptać słodkie
słowa piosenki w wersji acapella.
–
Without you, I feel broke like I'm half
of a whole.
Następne słowa nie popłynęły już z jego ust, a z
mojej duszy. Poruszyłam lekko ustami, układając z nich milczącą część piosenki.
“Without
you, I've got no hand to hold” – słyszałam wyraźnie swój głos. Tak samo jak słyszał
go uśmiechający się w moje włosy Blaise. Idealnie wymierzył czas i zaśpiewał
dalszą część:
– Without
you, I feel torn like a sail in a storm – nastąpiła chwila ciszy. Następną
frazę zaśpiewaliśmy już razem. Blaise na głos, ja całą sobą bez użycia głosu. –
Without you, I'm just a sad song, I'm
just a sad song.
Nastała cisza. I wcale nie musieliśmy nic mówić.
Doskonale rozumieliśmy się bez użycia słów, bez użycia gestów. Przemawiały za
nas wiatr, szum liści, śpiew ptaków i żyjątka skryte w trawie. Cała natura.
Poczułam coś, czego nigdy nie poczułabym przy
Ericu. Słodkie uczucie ogarniające nie tylko moje serce, nie tylko moje ciało,
ale także duszę. Połączyłam się z Blaisem w milczeniu, które w każdej chwili
mogło przemówić, krzyknąć, zapłakać. Wiedziałam, ze cokolwiek będzie się działo
– Blaise zawsze mnie usłyszy.
Ktoś taki zdarzał się jeden na milion. Ktoś taki
przydarzył się właśnie mnie. I dlatego byłam najszczęśliwszą niemową na
świecie, siedzącą w ramionach gaduły.
So stop time right here in the sunlight,
Cause I don't ever wanna close my eyes.
VII.
Dzień, w którym moje serce zostało rozdarte
Rozpoczęła
się szkoła. Na każdej lekcji siedziałam z uśmiechniętą buzią i nawet Eric
zdawał się dostrzec zmianę, która we mnie zaszła. Widziałam jak podejrzliwie na
mnie zerka na przerwach. Wcale mnie to nie bolało, a wręcz cieszyło. Przestało
mnie interesować gadanie ludzi, choć zdawałam sobie sprawę z tego, że o mnie
mówią. Wróciła dawna Livie.
Na lekcjach nie wstydziłam się już podnosić ręki
do góry. Nauczyciele początkowo byli bardzo zdziwieni i nie wiedzieli jak na to
zareagować. Gdy pisałam odpowiedź na swojej tablicy i wystawiałam ją przed
siebie, uśmiechali się ze spokojem. Wciąż uczyłam się języka migowego, ale
zdawałam sobie sprawę, że nie będę mogła z ludźmi w szkole porozumiewać się
właśnie w taki sposób. Choć moja tabliczka budziła u niektórych rozbawienie,
nie przestawałam jej używać. Towarzyszyły mi słowa Blaise’a. Każdemu z nas
czegoś brakuje, musimy umieć sobie z tym radzić. Są ludzie, którym brakuje
inteligencji, dlatego nie dostrzegają własnego braku i nie starają się z nim
walczyć. To właśnie oni będą się zawsze śmiali, nieświadomi tego, że to życie
naśmiewa się z nich.
Zakochałam się w odpowiedniej osobie, a
odpowiednia osoba zakochała się we mnie. Nie musieliśmy o tym mówić na głos.
Ważne, że to czuliśmy. Byłam bardziej szczęśliwa niż kiedykolwiek wcześniej i
każdego dnia wracałam do domu z radością, bo wiedziałam, że spotykam się z
Blaisem, a widywaliśmy się codziennie.
Dzisiaj był pierwszy dzień kalendarzowej
jesieni. Niebo było zachmurzone, mżyło. Słońce pożegnało nas na dobre, a lato
wydało ostatnie tchnienie. Skwarne dni ustąpiły miejsca wirującym na chłodnym
wietrze liściom. Zbliżała się pierwsza rocznica „utracenia moich marzeń”. Wcale
nie było mi z tego powodu smutno. Przez cały rok uczyłam się jak żyć bez tego,
co niegdyś było całym moim światem. Teraz moim światem był Blaise. Gdybym go
straciła… Nie, nawet nie chciałam o tym myśleć. Blaise miał się dobrze.
Szłam przez nasze rodzime osiedle z szyją
obwiniętą niebieskim szalem. Jedyną rzeczą do której się nie przyzwyczaiłam to
chodzenie bez okrycia. Tylko przy mojej rodzinie i Martelach nie bałam się
chodzić z odkrytą szyją. Nikomu z nich nie przeszkadzało, że w miejscu, gdzie
powinna znaleźć się moja krtań, tkwiła wąska rurka umożliwiająca mi oddychanie.
Zdążyłam zaprzyjaźnić się nie tylko z Blaisem –
jego rodzina była dla mnie jak moja własna. Będąc u niego, żałowałam, że moi
rodzice pozwolili sobie na tylko jedno dziecko. Byłam lekko rozpieszczoną
jedynaczką, ale… który jedynak nie był?
Dotarłam do mieszkania Martelów. Obiecałam dziś
Blaise’owi, że wybierzemy się na mój ulubiony mostek. Chociaż wielokrotnie
starałam się mu wytłumaczyć, gdzie się znajduje, nie potrafił mnie zrozumieć. A
może po prostu udawał, żebym go tam zabrała? Może coś planował?
Uśmiechnęłam się do pani Martel, która otworzyła
drzwi – zazwyczaj pierwszą osobą, która się do nich dopadała był Blaise.
Nadine Martel wyglądała na zmęczoną i
zmartwioną. Miała podkrążone oczy i czerwone oczy. Coś ścisnęło mnie w sercu.
Wiadomość na tabliczce miałam już przygotowaną w razie, gdyby rzeczywiście to
nie był mój ulubiony sąsiad. Podniosłam ją do góry:
„Dzień dobry, jest może Blaise?”
Matka chłopaka potrząsnęła głową.
– Livie – zaczęła dosyć niepewnie. – Blaise jest
w szpitalu.
Wstrzymałam dech. Jak to w szpitalu? Co mu się
stało?
Moje ruchy były nerwowe, a spisany napis krzywy:
„Jak to? Co mu się stało? Coś poważnego?”
Pani Martel potrząsnęła głową z bezradnością.
Wyglądała, jakby nie chciała mi powiedzieć co się stało. Przez myśl mi
przeszło, że Blaise’owi mogło się stać coś naprawdę poważnego, coś… coś, co
przesądziłoby o jego życiu. Ale tak nie mogło być! On żył, prawda?
„Mogę go odwiedzić?”
– Tak, ale raczej nie będziesz mogła z nim
porozmawiać. Jest nieprzytomny. Nie mogę niestety iść z tobą – mówiąc to,
spojrzała w tył. To młodsza siostra Blaise’a urządzała rozpaczliwy koncert. –
Powinien się tam kręcić mój mąż oraz Lily.
Kiwnęłam głową. Już miałam zacząć biec, ale… coś
mnie przed tym powstrzymało.
„Czyli jest coś, o czym nie wiem?”
– Myślę, że powinnaś skierować to pytanie do
Blaise’a, kiedy już się obudzi. – Pani Martel posłała mi pokrzepiający, ale i
smutny uśmiech. Skłoniłam się jej nisko na pożegnanie i uciekłam do domu. Tam
rzuciłam swój plecak na stół do kuchni i wybiegłam na jesienne powietrze, nie
dając znać moim rodzicom, że wróciłam. Miałam przy sobie telefon. Potem mogą
się ze mną skontaktować. Na razie ważniejszy był Blaise.
Gdy biegłam w stronę szpitala, zastanawiałam się
nad tym co mogło mu się stać. Może miał jakiś wypadek? Może ktoś go pobił? A
może coś się stało u niego w szkole? A co… a co jeśli coś przede mną ukrył? Nie
wybaczyłabym mu tego. Przecież to, że on się o mnie troszczył nie znaczyło, że
ja nie powinnam troszczyć się o niego, prawda? Nie ufał mi?
Zacisnęłam usta próbując powstrzymać cisnące mi
się do oczu łzy. Nie mogłam płakać. Jeszcze nie teraz. Przecież nie wiem w
którym pokoju się znajduje. Muszę spytać o to pielęgniarki siedzącej w
recepcji.
Szpital nie znajdował się daleko. Dobiegłam do
niego zdyszana i zmęczona. Wiedziałam, że to nie był dobry pomysł, nie powinnam
tak pędzić ze względu na swoje zdrowie, ale zdrowie Blaise’a było teraz
zdecydowanie ważniejsze. Poza tym, gdyby to mnie coś się stało, byłam w
odpowiednim miejscu, prawda? Świat na pewno zareaguje na widok mdlejącej Livie
– pomyślałam ironicznie.
Dopadłam się do recepcji akurat w momencie, gdy
odchodził od niej wysoki i tyczkowaty mężczyzna. Spojrzałam na puszystą panią o
farbowanych kręconych włosach, która ubrana była w biały strój pielęgniarki.
Dookoła niej walały się stosy papierów. Był poniedziałek, musiała więc mieć
sporo roboty.
– Słucham? – spytała z westchnięciem.
Położyłam tablicę na ladę, a ona spojrzała na
mnie podejrzliwie. Wszyscy tak na mnie patrzyli, kiedy mnie nie znali.
„Szukam Blaise’a Martela”.
– Och. – Pielęgniarka zdawała się wiedzieć o kim
mówię. Uśmiechnęła się lekko i zaczęła wpisywać jego nazwisko do bazy danych w
komputerze. Kiedy to robiła, a robiła to bardzo powoli, zaczęła ze mną całkiem
miły dialog. Szybko zdążyła się przyzwyczaić do tego, że piszę na tabliczce. –
Ten Martel. Gdy tu ląduje, zawsze jest taki wesoły. Trochę za nim tęskniliśmy,
choć oczywiście nikt z nas nie życzy mu źle – westchnęła i zmarszczyła czoło.
Zdziwiłam się.
„Blaise trafiał tu już wcześniej?”
Pielęgniarka spojrzała na mnie badawczo.
– Tak – stwierdziła i poprawiła okulary, które
miała na nosie. Najwyraźniej wyszukała już potrzebne dane. – Ma chore serce.
Swojego czasu często tu bywał. Już jako dzieciak.
Wstrzymałam dech.
Blaise. Mój Blaise.
Z trudem wstrzymałam łzy.
Musiałam przygryźć wargę i wziąć głęboki wdech. Ogarnęła mnie dobrze mi znana
panika. Tym razem nie bałam się jednak czegoś, co było związane ze mną. Bałam
się o mojego przyjaciela.
Jak mogłam być tak głupia i nie
dostrzec wszystkich znaków, które nieświadomie mi podsyłał? Jego marszczenie
czoła, chwytanie się za koszulkę z dala od serca – nie chciał mi pokazywać, że
to właśnie ono jest jego problemem. Tak wiele musiał wytrzymać bólu w mojej
obecności!
– Nie można do niego wchodzić,
ale będziesz mogła go zobaczyć przez szybę – stwierdziła pielęgniarka. Najwyraźniej
dostrzegła jak bardzo poruszyła mnie ta wieść. Spoglądała na mnie ze
współczuciem. – Pokój 208, drugie piętro – zakończyła z miłym uśmiechem.
Kiwnęłam dziękująco głową i
pobiegłam schodami do góry.
Moja dusza płakała.
Dlaczego Blaise mi o tym nie powiedział?
Dlaczego ten idiota zawsze chciał pomagać tylko i wyłącznie innym i nie patrzył
na siebie?! Zawsze mi powtarzał, że wszystkim czegoś brakuje. Mu również
brakowało. To była cicha zagadka skierowana w moją stronę. A ja jej nie
rozszyfrowałam.
Blaise miał chore serce. Chore i
słabe, ale wielkie i wrażliwe serce. Dlaczego to dobrym ludziom zawsze dzieje
się krzywda? Niczego nikomu nie zrobił. Chciał tylko pomagać. I pomógł. Mi oraz
wielu innym osobom. Będzie w przyszłości świetnym psychologiem.
Dobiegłam na drugie piętro i
zaczęłam przyglądać się poszczególnym drzwiom. Sala 208 była na samym końcu.
Przed nią siedział ojciec Blaise’a – na jego kolanach spoczywała głowa
zmęczonej i zapłakanej Lily, która naprawdę bardzo mocno kochała swojego brata.
Pan Martel nie był zdziwiony. Uśmiechnął się do mnie delikatnie, a cały chłód
jaki w sobie zawsze nosił pękł pod warstwą wrażliwości. Blaise z pewnością miał
coś ze swojego ojca.
Kiwnęłam głową w stronę pana
Martela, próbując przekazać mu w ten sposób wszystko co czułam. Współczucie,
smutek, żal. Zrozumiał. Skinął na salę, namawiając mnie tym samym do wejścia.
Otworzyłam drzwi drżącą ręką.
W środku znajdował się wąski
korytarz z szybą za którą leżał mój przyjaciel. Podeszłam do niej i oparłam o
nią ręce. Nie powinnam tutaj wchodzić bez odpowiedniego ubioru, ale nikt tego
nie widział. Byłam tutaj sama.
Gdy przysunęłam nos do szyby,
dostrzegłam leżącego w łóżku Blaise’a. Był strasznie blady. Przerażająco blady.
Jego pierś unosiła się tak powoli, jakby miał zaraz przestać oddychać. Nie
uśmiechał się, przez co nie wyglądał jak on. Spał albo był nieprzytomny. Od
jego nagiej piersi odchodziło miliony różnokolorowych kabelków. Nie słyszałam
maszyny, która poświadczyłaby o tym, że jego serce bije w równych odstępach,
szyba wszystko zagłuszała.
Teraz nie mogłam już wstrzymać
łez. Płakałam, na przemian szepcząc imię mojego przyjaciela. Nie potrafiłam
zrozumieć niesprawiedliwości, która dotykała nas w życiu codziennym. Najpierw
mój głos i wszystkie marzenia, które wraz z nim odeszły, teraz Blaise, który
wyglądał tak marnie i niepodobnie do siebie. To on był teraz moim marzeniem. To
jego pragnęłam. Czy świat odbierze mi kolejne pragnienie, tym razem jeszcze
gorętsze niż wcześniej? Nie umiałabym już żyć. Poszłabym na dno razem z nim.
W pomieszczeniu z szybą
spędziłam następne dwie godziny. Nie przejmowałam się bólem nóg. Po prostu nie
mogłam go tu zostawić. Bałam się, że gdy to zrobię, może mu się coś stać. Nie
chcę, żeby odchodził w milczeniu, nie chcę, żeby odchodził w ogóle!
Idealnie czysta tafla grubej i
dźwiękoszczelnej szyby z niechęcią musiała witać moje drobne dłonie,
przenoszące się z jednego kąta w drugi kąt – zostawiałam brudne ślady. Ale
gdyby była żywa, na pewno by mi to wybaczyła. Wiedziała, że cierpię, ale nie
tak mocno jak cierpiał Blaise.
Jak wiele jeszcze o nim nie
wiedziałam? Czy ten otwarty na świat chłopak był bardziej zamknięty w sobie niż
sądziłam? Jeśli tak – był wspaniałym aktorem. Ale przecież jego radość nigdy
nie była wymuszona, nigdy nie była sztuczna. Pielęgniarka wspomniała, że
trafiał do szpitala dosyć często, odkąd był małym chłopcem. Może zdążył się już
przyzwyczaić do problematycznego serca? Może potrafił z tym żyć i nie zwracał
już na to uwagi?
Życie zmuszało nas do ciągłego przyzwyczajania
się. Nikt nie żył tak jak na początku, bo każdego dotykały w końcu zmiany. To
od nas zależało czy przyzwyczaimy się do nowego stanu rzeczy. Blaise był pod
tym względem niesamowity.
W mojej kieszeni od jakiegoś
czasu brzęczał telefon. To rodzice pisali do mnie SMS-y. Dla świętego spokoju
napisałam im, że jestem w szpitalu u Blaise’a.
Gdy spojrzałam w pobladłą twarz
mojego przyjaciela, zauważyłam, że jego powieki delikatnie się uniosły. Na nowo
przylgnęłam do szyby, nie przejmując się telefonem, który ześlizgnął mi się na
podłogę.
„Blaise. Blaise. Blaise!” – moje
wnętrze krzyczało.
Opanowała mnie nowa fala rozpaczy. Łzy ściekały
po moich policzkach ciurkiem.
Czy Martel wiedział, że tu jestem? Zdawało mi
się, że obserwuje mnie znad przymkniętych powiek, ale przecież nie musiał być
świadomy tego, że tu stoję. Na tabliczce wypisałam drżącą ręką pytanie:
„Jak się czujesz?” – i
przyłożyłam ją do szyby. Blaise się jednak nie poruszył. Nie miał świadomości tego
co się dzieje.
Zacisnęłam usta i wymusiłam
uśmiech. Zmazałam całą wiadomość i zastanowiłam się nad tym co mogę mu jeszcze
napisać. „Kocham cię”? To nie byłoby chyba odpowiednie w tej chwili. Nie miałoby
znaczenia. Więc co?
W mojej głowie rozbrzmiewała z
wolna cicha melodia śpiewana głosem Blaise’a. Już wiedziałam co napisać.
„Without you, I’m just a sad song” – do tego dorysowałam kilka
nutek. Cały obrazek przyłożyłam do szyby bardzo niepewnie, ale z uśmiechem.
Blaise długo wpatrywał się w szybę, aż w końcu jego usta rozszerzyły się w
delikatnym uśmiechu. Łzy znów pociekły mi po polikach.
Zmazałam cały tekst tak szybko,
jakbym się bała, że mój przyjaciel straci lada moment świadomość. Z kieszeni
wyjęłam czerwony mazak – odkąd dostałam tablicę, chodziłam z kieszenią, w
której spoczywały przynajmniej dwa dodatkowe pisaki – zarysowałam nim wielkie i
lekko krzywe, niezgrabne serce. Środek zamazałam kilkoma czerwonymi liniami.
Cały obraz pokazałam Blaise’owi i uśmiechnęłam się szeroko, nie do końca
szczerze. Nieważne, że moja dusza była rozdarta na miliony kawałeczków. Blaise
zawsze robił dla mnie to samo. Uśmiechał się, nawet gdy cierpiał.
Martel zamknął oczy, ale wyraz
radości nie schodził z jego twarzy jeszcze przez następne minuty. Potem na nowo
pogrążył się we śnie.
Moją wizytę przerwała ta sama
pielęgniarka, która siedziała wcześniej w recepcji. Wyraziła swoje zdanie
odnośnie łamanych przeze mnie zasad, które dotyczyły ubioru, a potem wyrzuciła
mnie na zewnątrz. Na koniec dodała, że jutro mogę przyjść znowu, tylko tym
razem mam się stosować do regulaminu. Gdyby coś się działo z Blaisem, wiadomość
zostanie przekazana jego rodzicom. Zostało mi zastosować się do tego co mówiła.
Ze smutnym wyrazem twarzy i napuchniętymi od płaczu oczami, wycofałam się na
korytarz, gdzie czekał na mnie pan Martel wraz ze smutną Lily, która uwiesiła
się na jego ramieniu.
– Pojedziesz z nami – stwierdził
szeptem ojciec Blaise’a i poklepał mnie delikatnie po plecach. Kiwnęłam dziękująco
głową, bo więcej nie byłam w stanie zrobić. Lily chwyciła mnie za rękę, jakby
szukała we mnie wsparcia, a ja zrobiła to, co zawsze robił mój przyjaciel –
uśmiechnęłam się łagodnie, krzepiąco i ze spokojem.
VIII. Dzień, w którym wszystko
się skończyło
Minął
tydzień odkąd ostatni raz rozmawiałam i widziałam się z Blaisem. Nie mogłam
spać po nocach z powodu ciągłego zmartwienia się jego stanem. Codziennie po
szkole chodziłam do szpitala z nadzieją, że w końcu coś się zmieni, a tymczasem
nie zmieniało się nic. Najgorszy był ten okropny stan niewiedzy. Przecież wciąż
nie wiedziałam jak dokładnie wygląda problem Blaise’a. Pielęgniarki nie mogły
mi wiele powiedzieć, a jego rodziców nie chciałam o nic pytać – wiedziałam, że
są piekielnie zmartwieni.
Co rusz śnił mi się ten sam koszmar – przeciągły
dźwięk ogłaszający śmierć pacjenta i martwa twarz Blaise’a bez uśmiechu.
Budziłam się zalana potem i łzami, a potem bałam się zasnąć.
Cały tydzień był dla mnie udręką. Im więcej
czasu upływało, tym bardziej się martwiłam. Nadine Martel obiecała mi, że będę
pierwszą osobą, która czegokolwiek się dowie, ale… jak dotąd wszyscy milczeli.
Tego poniedziałkowego dnia, znów
przyszłam do szpitala. Czarnowłosa pielęgniarka spoglądała na mnie z
westchnięciem, ale i zrozumieniem.
– Musisz go naprawdę bardzo
lubić – stwierdziła z podejrzliwym uśmiechem.
Nie chciałam przeczyć prawdzie, dlatego
pokiwałam głową. Lubienie to nawet mało powiedziane. Brak Blaise’a w moim życiu
potwierdził to, że jestem w nim zakochana.
– Nie sądzę, aby się coś zmieniło
– westchnęła i wpisała jego nazwisko w bazę danych. Wydawało mi się, że pisała
je już na oślep, jakby jej palce zapamiętały nazwisko „Martel” z powodu moich
częstych wizyt. – Proszę poczekać.
Komputer się zaciął.
Spojrzałam w okno. Równie dobrze
mogłabym stąd wyjść, przecież to państwo Martel zostaliby jako pierwsi
powiadomieni, prawda? A pani Martel obiecała, że da mi wtedy znać.
– Och – odezwała się
pielęgniarka, a ja spojrzałam niepewnie na jej zmarszczone czoło. Serce waliło
mi jak młotem w obawie, że mogłabym dostać wiadomość o zgonie najlepszego
przyjaciela. Na szczęście była to o wiele bardziej pozytywna informacja. –
Martel właśnie został przewieziony do sali numer 102. Wychodzi na to, że jego
stan jest stabilny.
Moja twarz rozszerzyła się w
promiennym uśmiechu. W pośpiechu napisałam na tabliczce krzywe: „Dziękuję” i
pobiegłam do góry. Odprowadził mnie wesoły śmiech pielęgniarki. Wiem,
zachowywałam się naprawdę dziwnie, jeżeli chodziło o Blaise’a, ale chyba
właśnie tak wyglądała miłość, prawda? Dziwnie.
Wyszukałam niecierpliwym
wzrokiem salę 102 i wpadłam do niej bez pukania. Nie spodziewałam się, że Blaise
będzie przytomny, a tymczasem siedział oparty o poduszkę i rozmawiał z
pielęgniarką – na twarzy miał ten sam miły uśmiech co zawsze. Nie zdziwiłabym
się, gdyby większość dziewcząt bądź kobiet z którymi rozmawiał, pomyślała, że
je podrywa. Ale Blaise był po prostu miły. Dla wszystkich, bez wyjątku.
Za gardło chwyciła mnie nagła panika. Byłam taka
pewna swoich uczuć, ale… co z Blaisem? Może w rzeczywistości nie patrzył na
mnie tak, jak ja na niego? Nie chciałam mieć po raz kolejny złamanego serca.
Gdy zaskoczony chłopak przeniósł
na mnie wzrok, cały niepokój ze mnie odpłynął. Nie obchodziło mnie czy byłam
przez niego kochana, czy lubiana. Liczyło się to, że Blaise był cały i znów się
uśmiechał.
– Livie – odezwał się.
Wiedziałam, że chce powiedzieć coś więcej, ale zanim dokończył, rzuciłam się na
niego i mocno przytuliłam. Łokciem mało nie wywróciłam leków, które
pielęgniarka trzymała na szafce. Słyszałam jej ciche i bezradne westchnięcie, a
potem pomruk niezadowolenia – oznajmiła, że przyjdzie później. Nie słuchałam
jej, w ogóle mnie nie obchodziła. Teraz zalewałam łzami szpitalną koszulę
mojego najlepszego przyjaciela.
Blaise poklepał mnie po głowie i
przytulił do siebie.
– Już wszystko w porządku,
Livie. Jestem tutaj – szepnął. – Pewnie bardzo się martwiłaś, co? – Jego głos
zabrzmiał odrobinę niepewnie. Czyżby zaczął żałować tego, że o niczym mi nie
powiedział? – Livie – zaczął bezradnie. – Widzisz… to nie tak, że nie chciałem
ci powiedzieć, znaczy… tak, rzeczywiście nie chciałem. Byłaś ostatnio taka
szczęśliwa i w pełni skupiałem się na tobie, zapominając o własnym problemie.
Poza tym wszystko było dobrze już od roku, a potem… no, nie zdążyłem ci o
niczym powiedzieć. To było takie nagłe, siedziałem w klasie i… – Podniosłam
głowę i przyłożyłam palec wskazujący do ust Blaise’a. Zdecydowanie za dużo
czasem mówił.
Potrząsnęłam głową i spojrzałam
prosto w jego oczy. Chciałam, żeby wyczytał ze mnie wszystkie uczucia, jakie
mną targały. Był w tym przecież świetny.
– Nie jesteś na mnie zła,
prawda? – spytał, odsuwając delikatnie mój palec w bok.
Znowu potrząsnęłam głową.
– Zachowałem się jak dupek.
Nachmurzyłam się. Wcale tak nie
uważałam. Rozumiem, że nie chciał mnie niczym martwić, ale powinien mi zaufać w
większym stopniu.
Oderwałam się od Blaise’a i
usiadłam na skraju jego łóżka. Powoli i niezgrabnie zaczęłam formować słowa w
języku migowym. Musiałam mieć przy tym niesamowicie zabawną minę. Rodzice
zawsze powtarzali, że gdy się skupiam, wyglądam jak małe dziecko.
„Martwiłam się o ciebie, ale nie
uważam, że jesteś idiotą, rozumiem cię” – właśnie to mu przekazałam. Na widok
moich gestów, Blaise uśmiechnął się szeroko. Wiedziałam, że rozpierała go duma.
– Przepraszam, naprawdę –
westchnął już po chwili. – Postaram się o wszystkim ci opowiedzieć, gdy już
wrócę do domu, dobrze? Powinni wypisać mnie jutro. To nic groźnego. Znaczy
groźnego na chwilę obecną. Rozumiesz chyba, że… nie jest ze mną tak do końca
dobrze – dodał niepewnie. Blaise nie wiedział czy ktoś już mi powiedział o tym
co mu dolega. Zaraz. Czyżby nie lubił rozmawiać o tym, co mu dolega? Tak
dziwnie się zachowywał, gdy mi o tym mówił. Przecież przyszły psycholog musi
umieć mówić o sobie, jeżeli chce słuchać o problemach innych.
Kiwnęłam głową na potwierdzenie.
Tak, wiedziałam, że nie jest z nim dobrze i że ma bardzo słabe serce, ale co mu
tak naprawdę dolegało? Nie chciałam go ciągnąć za język. Nie teraz.
Blaise zaczął się wiercić.
– No i jest jeszcze coś.
Spojrzałam na niego pytająco.
Powoli zaczynałam się bać tego, co przede mną jeszcze ukrył. Błagam, niech
tylko nie mówi, że już kogoś ma!
– Widzisz, Livie… to nie do
końca tak, że chciałem cię poznać bezinteresownie – westchnął, wgapiając się w kołdrę.
– Ja… wiedziałem, że to ty jesteś śpiewającą Livie. Można powiedzieć, że byłem
twoim fanem – zaśmiał się nerwowo. – Dopiero potem… potem zacząłem postrzegać
cię jako… jako po prostu Livie. – Blaise posłał mi niewinny uśmiech, a ja się
nachmurzyłam. W jakiś sposób mnie to zabolało, z drugiej strony… czy to miało
zmienić relacje, które pomiędzy nami były?
Ułożyłam gest w języku migowym,
który brzmiał mniej więcej tak:
„Jednak jesteś idiotą” – i
przybrałam poważną minę.
Blaise wyraźnie się zasmucił. Widziałam na jego
bladej twarzy dwie czerwone plamy, spowodowane zawstydzeniem. To niecodzienny
widok. Może i byłam bezlitosna, ale warto było przez tą krótką chwilę udawać,
żeby zobaczyć Martela w takim stanie. Zawsze otwarty i wesoły chłopak w
przeciągu minuty zmienił się w kruchego i nieśmiałego chłopca, który splatał
nerwowo dłonie w podołku.
Szturchnęłam go i uśmiechnęłam
się łobuzersko.
– Żartowałaś? – spytał
niepewnie.
Przewróciłam oczami, ale
kiwnęłam głową. To wywołało na jego twarzy niewinny uśmiech małego dziecka,
które chciało się podlizać po popełnionym błędzie.
„Nie jestem zła” – przekazałam
mu w gestach i przysunęłam się do niego. Niczym troskliwa i dobra mama,
poprawiłam mu poduszkę, nachylając się tuż nad jego twarzą. Moje blond włosy zaczęły
go łaskotać po policzkach i nosie. Nie spodziewałam się, że Blaise chwyci mnie
nagle za dłoń. Zieleń jego oczu przyciągnęła mnie do siebie. Uniosłam brwi do
góry, nie rozumiejąc co takiego wyprawia.
Martel wyglądał dziwnie i
zachowywał się dziwnie. Miał lekko przymrużone, maślane oczy i lekko rozwarte
usta. Wyglądał tak, jakby zamierzał mnie pocałować, ale nie poruszył się nawet o
centymetr. Mrugałam oczami, próbując zrozumieć co takiego właśnie robi i
dlaczego nie chce puścić mojej dłoni. Już po chwili przybrał zdziwioną minę.
Zupełnie, jakby uświadomił sobie coś niesamowicie zaskakującego.
– Kurcze, Livie – zaczął ze
zdziwieniem, nie spuszczając ze mnie oczu. – Właśnie sobie coś uświadomiłem.
Spoglądałam na niego pytająco.
– Śmiesznie to może zabrzmi,
ale… chyba się w tobie zakochałem – powiedział, jakby sam był zaskoczony
własnymi słowami.
Poczułam palące moje policzki
plamy. Tym razem nie odezwałam się do niego ani w języku migowym, ani pisemnie.
To słowo, które chciałam wyrazić było tak proste, że ułożyłam je milcząco z
ust.
„Chyba?”
Blaise zaśmiał się cicho.
– Dobrze, wszystko zepsułem.
Wiem, jestem okropny. Bez „chyba”. Zapomnij o tym słowie. Nigdy go tam nie
było, ok? – spytał z rozbawieniem. – Żaden ze mnie romantyk. Matko, jestem idiotą,
naprawdę, miałaś racje.
Puścił moją rękę i pozwolił mi
odejść. Ja jednak nie odeszłam. Wciąż patrzyłam mu w oczy.
„Ja chyba też” – znowu
przekazałam mu tą wiadomość w taki sam sposób. O dziwo ją zrozumiał.
– Głupie to „chyba” –
zachichotał. – Naprawdę zepsułem magię chwili. Matko, kretyn ze mnie. Tak, będę
to przeżywał przez kolejny tydzień. O, Chryste. – Chłopak zakrył dłońmi twarz.
I choć jego poliki przybrały rumianą barwę, to jednak wciąż się śmiał, tak jak
miał to w zwyczaju.
Uśmiechnęłam się i ściągnęłam
jego dłonie z twarzy. Wcale nie
przeszkadzało mi to dziwne wyznanie. Było jednym z lepszych, jakie w życiu
usłyszałam. Poza tym… to na swój sposób urocze.
Potrząsnęłam głową z
niedowierzaniem i złożyłam na jego ustach delikatny pocałunek. Miałam wrażenie,
że obdarzyłam go zaledwie motylim muśnięciem, ale mimo zaskoczenia, chyba mu
się to podobało.
– Łał – szepnął, patrząc mi
prosto w oczy. – Chyba chcę więcej. – Nie musiałam na nic odpowiadać. Blaise
sam wplótł rękę w moje włosy i przysunął mnie do swoich ust. Teraz pocałunek
był o wiele bardziej intensywny i słodki. Gdy się od niego odsunęłam, czułam,
że nie tylko ja płonę. Blaise miał roziskrzone oczy i tak szeroki uśmiech, że
jeszcze chwila i zaczęłoby mu brakować miejsca na jego zmieszczenie.
Nie potrzebowaliśmy słów. Wystarczyło, że
chwyciliśmy się za dłonie, patrząc sobie w oczy tak długo, że nawet
pielęgniarka stojąca w drzwiach wraz z rodziną Blaise’a nie mogła już
wytrzymać. Dawna Livie bardzo by się zawstydziła, dzisiejsza Livie – była zbyt
szczęśliwą osobą, żeby poczuć zażenowanie. Teraz liczyła się tylko i wyłącznie
jedna osoba. Wesoła, optymistyczna, uśmiechnięta, energiczna, rozgadana,
empatyczna, kontaktowa, cudowna, ale i chaotyczna, zamknięta na własne potrzeby
i bóle, mająca tajemnice. Wiedziałam, że jeszcze sporo czasu minie, zanim
przyzwyczaję się do obecnego stanu rzeczy, ale już teraz… już teraz byłam po
prostu szczęśliwa.
Nic nigdy nie dzieje się z przypadku. Wszystko
ma jakiś cel, jakąś naukę, przesłanie. Każdy traci coś cennego, by zyskać
jeszcze cenniejszą rzecz. Ja straciłam głos, ale zyskałam miłość. Miłość,
której nie wypuszczę już z rąk.
Oby jutro nigdy nie nadeszło, a dziś stało się
wiecznością.
Rysunek wyrwany z piosenki "Sad Song"!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz