niedziela, 21 sierpnia 2016

Bo serce twoje tam, gdzie grządka twoja [SHOT]

To chyba pierwsze moje opowiadanie z tak długą nazwą i pierwsze opowiadanie do której nazwy nie mogłam znaleźć, na szczęście znalazło się kilka osób, które mi pomogło na stronie i za to im dziękuję! Ta opowieść była stworzona do celów konkursowych. Motywem miała być przeszłość, przyszłość lub teraźniejszość Zielonej Góry. Swoją drogą, to miasto obok którego leży moja rodzinna mieścina. Ja osobiście bardzo lubię ZG, a moim najulubieńszym miejscem tam jest... palmiarnia! Własnie o tej  miejscówie pisałam. Pierwszy raz zagłębiłam się przy okazji w historii tego obiektu. Lubię Grządkę i nieważne, że przegrał. To nieskomplikowana historia widziana oczami studenta, zakrapiana fantastyką, grozą, romantyzmem i historią. Wszystko w jednym dziele. Tu nawet nie trzeba opisu.
PS. NIENAWIDZĘ NIEJUSTOWANEGO TEKSTU, ALE WSZYSTKO MI JUSTOWANIE NA BLOGU PSUJE. WHYYY?!


Grządka. Wbrew słowom wstępu, nie jest to historia o zapełnionym nasionami rządku ziemi ani o marchewkach z długimi, zielonymi ogonkami, które wyciągają się ku promieniom słońca
i krzyczą: „wyrwij mnie!”. Mnie nie jest tak łatwo wyrwać, a przecież też jestem grządką, na której coś rośnie – oczywiście niedosłownie. Chociażbym chciał, nie uniknę faktu, że noszę przy swoim imieniu to piękne, znamienne dla botaniki słowo.
Przez swoje nazwisko od dziecka miałem problemy. Nikt w moim rówieśniczym środowisku nie traktował mnie poważnie. Stałymi powiedzeniami dzieciaków z podstawówki stały się: „gdzie jest Seb?”, „Pewnie zielsko na grządce sadzi!”, zaś dziewczyny w gimnazjum do znudzenia powtarzały: „Wyrwałabym taką grządkę!”. Licealiści zrobili krok ku mniej przyzwoitym stwierdzeniom: „Co zrobi Seb, gdy będzie miał już żonę?”, „Posieje nasiona na grządce!”. Dopiero na studiach botaniczna mania mojego nazwiska ucichła. Nie, żebym celowo wybrał kierunek o poczciwej nazwie: biologia. Przecież na Uniwersytecie Zielonogórskim wcale nie ma ludzi, którzy fascynują się przyrodą i roślinami. Zaufajcie mi, naprawdę, oni nie istnieją. To tylko inne grządki, które chciały ukryć się przed światem
i niechętnie wymieniały się nazwiskami w pierwszym dniu współpracy biologicznej. To wyglądało dokładnie tak: „Jak się pan nazywa?”, „Sebastian Grządka” – popatrzyłem wkoło i zdziwiłem się przejmującą ciszą, która opanowała salę wykładową. Po moim przedstawieniu ludzie zazwyczaj wybuchali śmiechem. Nie sądziłem, że to ja będę chichotał się jak głupi, gdy usłyszę kolejne imiona, takie jak: Krystian Torf czy Marcelina Posadzona. Wszyscy byliśmy jednym, wielkim ogrodem pełnym dziwów botanicznych. Może to dlatego pierwszy raz w życiu nie czułem się odosobniony?
Lubiłem mój kierunek studiów, choć gdy go wybierałem kierowałem się raczej instynktem niż rozumem. Maturę z biologii i chemii zdałem na pięć. Nie miałem celów wyższych i za wszelką cenę, w obawie przed słoikami pełnymi studenckiego żarcia, chciałem pozostać w rodzinnym mieście – Zielonej Górze. Nie kręciły mnie wielkie, studenckie miasta, wolałem codzienność, w której przyszło mi żyć od dziecka. Wrocławianie mogliby prychnąć i spojrzeć na mnie z pogardą – przecież
w Zielonej Górze nie ma niczego ciekawego, do Wrocławia warto przyjechać chociażby po to, by zobaczyć krasnale! Co odpowiedziałby Grządka? Że my też mamy swoje „krasnale” – małe bachuski porozrzucane po Starym Mieście. Co mi po jakichś dziwnych gościach w czapeczkach, kiedy na miejscu mam eleganckich panów czczących wino?
Jesteś z Gdańska, powiesz mi, że takiego Neptuna na rynku jak wy to nie mamy, a ja odparuję wtedy, że Bachus jest moim kumplem, gdy wracam z nocnych imprez – on trzyma się za winogrona
i świeci brzuchem piwnym (a może winnym?), a ja obejmuję jego ramię z butelką taniego alkoholu
w dłoni i proszę, aby następnego dnia nie obudzić się z kacem (sprawdzone – działa).
Możesz mi wmawiać, że najpiękniejszy ogród botaniczny znajduje się w Krakowie i to tam powinienem studiować, ale ja wzruszę tylko ramionami i spokojnie odpowiem, że nasz mały ogród uniwersytecki też jest piękny, a oprócz tego mamy palmiarnię na Winnym Wzgórzu. Palmiarnia zasługuje w tym momencie na więcej uwagi. Jest to bowiem najbardziej charakterystyczny punkt zabytkowy nie tylko Zielonej Góry, ale także całego województwa lubuskiego. Kiedyś pojechałem na Podkarpacie do ciotki, która nigdy nie była w moim rodzinnym mieście. Jedyna informacja jaka dotarła do jej uszu, była związana z produkcją wina. Tak, Zielona Góra jest kojarzona głównie
z wytwarzania tego mętnego, słodkawego lub bardziej wytrawnego napoju. A gdzie to wszystko się zaczęło? Otóż na Winnym Wzgórzu. Jeżeli skrótowo, iście po studencku, miałbym opowiedzieć
na egzaminie ustnym historię palmiarni, zrobiłbym to tak: na początku – to znaczy w XII wieku – było puste pole, a potem na tym polu zasadzili krzewy winorośli. Krzewy się rozrosły, aż gęsto otoczyły całe miasto i uczyniły je centrum winiarskim. W tym momencie skupiłbym się na tym, co ważne dla studentów: wino było musujące i z jabłek, dopiero potem zaczęto wyrabiać je z winogron. Interes upadł na przełomie XIX i XX wieku. Palmiarnia powstała w miejscu, gdzie przechowywane były narzędzia niezbędne do wytwarzania alkoholu Gemplera – założyciela pierwszej winiarni w Zielonej Górze. Był wtedy rok 1961 – w tym samym roku została również uruchomiona na wzgórzu kawiarnia. Na tym bym skończył i spojrzał na profesora z uroczym uśmiechem oraz nadzieją w oczach, mówiącą: „daj pan 3”. Przyznaję, nie doczytałem historii, a powinienem. Dlaczego? Odsłaniając prawdę dotyczącą mojej zaskakującej, aczkolwiek niepełnej wiedzy na temat zielonogórskiej palmiarni – jest to obiekt mojej pracy licencjackiej, którą właśnie piszę. Do zaprezentowania efektów studenckich zmagań został mi miesiąc. Byłem bardzo przykładnym uczniem uniwersytetu, dlatego też pospieszyłem się ze swoją pracą jak większość przykładnych studentów XXI wieku. Właśnie robiłem pierwszy szlaczek na marginesie notatnika, wobec czego należą mi się gromkie brawa.
Tematem mojej pracy była roślinność strefy tropikalnej i subtropikalnej zielonogórskiej palmiarni, tak więc skupiałem się głównie na palmach i ich odmianach. Dzięki wujkowi, który pracował tu jako ochroniarz od kilku dobrych lat, dostałem przepustkę na calutki tydzień oglądów. Mogłem do woli tonąć w ciepłym klimacie, wynagradzając sobie deszczową pogodę na zewnątrz. Pozwolono mi pracować od rana – dopóki wujek nie skończy swojej zmiany – do nocy, kiedy w towarzystwie kilku bladych lamp, zostawałem tu na dobre zamknięty. Moim jedynym towarzystwem były wtedy palmy.
Grządki mają to do siebie, że świetnie dogadują się z wszelaką roślinnością wkoło. Gdy nie miałem do kogo zagadać – mój wujek przechadzał się raczej po dworze, żeby mi nie przeszkadzać – a praca nad rysowaniem arabesek na marginesach straszliwie mnie nudziła, bawiłem się w szalonego botanika. Z rękami złożonymi z tyłu pleców, przemierzałem dolne i górne partie palmiarni. Czujnym okiem obserwowałem lśniące w sztucznym świetle lamp liście roślin, po których spływały krople wody. W tym momencie musiałem przyznać racje mojej matce – nieważne ile mężczyzna miał lat, zawsze zachowywał się jak dzieciak. Bo czy rozmowa z tutejszą florą to nie objaw dziecinności? Ewentualnie szaleństwa.
– Cześć, wielkoludzie – witałem się z daktylowcem kanaryjskim, najwyższym mutantem palmiarni. To dzięki niemu szklarnia powiększyła swoją przestrzeń. W końcu czego nie robi się dla króla dżungli? Musiałem zadzierać głowę do góry, żeby przeprowadzić z nim konwersacje. – Jak tam, wyrwałeś już jakąś palemkę? – pytałem, ukazując roślinnemu światu cały garnitur swoich wiewiórczych zębów. Odpowiedź na moje pytanie była milcząca, ale domyślałem się, co odpowiedziałby mój wielki przyjaciel, gdyby potrafił mówić. Byłaby to zapewne sarkastyczna docinka: „a ty już kogoś wyrwałeś, Grządka? Nie? To nie dyskutuj”.  Bardziej przyjemny w rozmowie wydawał się być figowiec, pseudonim: fikus. Zawsze przybijałem sobie z nim przysłowiowego liścia.
– Schudłeś, stary – powiadałem. – Z taką korą drzewną to ty nawet storczyków nie poderwiesz. – Po czym obracałem się w stronę kwiatów, puszczałem im uwodzicielskie oczko i pstrykałem palcami, układając z nich „pistolet podrywacza”.
Po mojej parterowej przechadzce z nudów, klepałem się zawsze w czoło. Samotność lubiła robić z ludźmi przedziwne rzeczy, nie była moim najlepszym przyjacielem. Z najlepszymi przyjaciółmi chodziłem w takie deszczowe dni jak ten, na piwo do Hausta. Ta przeklęta praca licencjacka. Celowo zaniża poziom mojej towarzyskości.
Powolnym, leniwym krokiem, przemierzyłem wykładane kafelkami schody. Deszcz bębnił złowieszczo o szklane ściany, jakby chciał się przez nie przebić szturmem. Zastanawiałem się, o czym mogły myśleć krople deszczu, gdy uderzały w przeźroczystą taflę. Cieszyły się wolnością i nowym życiem, zasilającym ziemiste tereny? A może czuły zawód, bo nie osiągały swojego celu przez szklany mur, stojący im na drodze? Co, jeżeli krople deszczu marzyły o wtopieniu się w ciepłą ziemię? Absurd. Deszcz nie myślał. Deszcz po prostu spadał z nieba jak tępa, wodna masa.
Ziewnąłem przeciągle i powachlowałem swoje spocone ciało białą koszulką. Tropikalny klimat palmiarni robił swoje. Nie dało się tu wytrzymać dłużej niż kilka godzin. Na szczęście byłem wytrwalszy od przeciętnego turysty zwiedzającego Winne Wzgórze, a przede wszystkim byłem studentem. Studenci przetrwają każde warunki, szczególnie wtedy, kiedy stawką jest żarcie. W domu czekały już na mnie świeżo wypiekane, cieplutkie bułeczki z jagodami. Miałem sens, miałem cel.
Z prawej kieszeni szerokich, spranych spodni, wyjąłem długopis. Tak, ten biały w czarne gwiazdki, którym pisała większa część społeczności uniwersyteckiej. Obróciłem nim między palcami, niczym zawodowy pisarz szykujący się do ataku na pustą kartkę papieru pod wpływem weny. Ja nie miałem weny, ale za to miałem kartkę i długopis. Zapełnię ją mocą twórczą mojego bezdennie pustego umysłu.
Tak jak każdego wieczoru, od czterech dni, kiedy tu przebywałem, usiadłem na drewnianym mostku, przy samym jego krańcu i oparłem się o kojąco chłodną ścianę. Z moich ust wyrwało się głębokie westchnienie. Czystą kartkę papieru zapełnioną wymyślnymi floraturami, zacząłem nienagannie często molestować rysikiem. Małe, czarne kropki tworzące się na papierze wyglądały jak plac boju mrówek. W mojej wyobraźni pojawiły się małe żyjątka, które strzelały do siebie z pistoletów i zostawiały po sobie czarne ślady, imitujące krew.
Uderzyłem głową w kolana i jęknąłem donośnie. W chwili, gdy nie nadchodzi żadna pomoc twórcza, w moim umyśle zaczynają się tworzyć czyste abstrakcje. Trudno je wygonić, trudno się ich pozbyć. Przecież wszystko wkoło (z wyjątkiem pisania pracy licencjackiej) było takie interesujące. Stawałem się wtedy poetą, który fruwał ponad koronami liściastych palm i wygłaszał wielką, botaniczną improwizację. „Jam Winkelriedem wszystkich biologów!” – te słowa jak melodia wygrywana na fortepianie, zaczęły rozbrzmiewać w moim umyśle.
Oparłem głowę o ścianę. Byłem już zmęczony i śpiący. Oczy powoli poddawały się woli opadających powiek. Przez chwilę miałem wrażenie, że wmówiona wcześniej, wybijana na klawiszach melodia, naprawdę rozbrzmiewa wśród ścian palmiarni. Nie wiedziałem co to za pieśń. Była mi zupełnie obca. Unosiła się ku górze jak czar, który chce omamić otoczenie swoim urokiem i wdziękiem. Zaklinała nie tylko wnętrze szklarni, ale i moje uszy.
Poczułem się niezwykle odprężony. Delikatna, chłodna kołdra nocy otulała moje rozgrzane ciało i szeptała do ucha słowa matczynych kołysanek. Moje usta rozszerzyły się w dziecięcym, błogim uśmiechu. Całą symfonię delikatności przerwał dźwięczny, kobiecy śmiech. Dał mi do myślenia. Bo czy nie byłem tutaj przypadkiem sam?
Otworzyłem gwałtownie oczy. Fortepianowa melodia była rzeczywista. Nierzeczywiste było to, co przed sobą zobaczyłem.
Rozdziawiłem usta, nie mogąc wydusić z siebie nawet słowa.
Lampy oświetlające bladym blaskiem roślinność, pękły w tym samym momencie, kiedy spojrzałem w górę. Drobne, szklane kryształki zaczęły spadać w dół, przemieniając się w brokatowy pył wróżki. Nie spadały już jako ostre odłamy, pragnące zatopić się w człowieczej skórze, a bezwolnie osiadały na wysokich drzewach i moich dłoniach. Wpatrywałem się w nie z pewnym niedowierzaniem. Mimo, że pył opadł, wciąż zataczał delikatny wir między moimi palcami, owijając się wokół nich jak magiczna nić. Chciałem strącić go z dłoni, ale to nic nie dało.
Brokat przemienił się w motyla, tonącego w jaśniejącym blasku. Odleciał do swoich przyjaciół, którzy niczym cienie zaczęli wyrastać z magicznego prochu. W przeciągu kilku sekund, palmiarnia wypełniła się latającymi, białymi motylami – zostawiały w powietrzu długie smugi, wyglądające jak ogony balowych sukni. Przeźroczysty materiał wirował przed moimi oczami w rytm fortepianowego walca.
Podniosłem się z podłogi. Chwiejnym krokiem zacząłem iść przez drewniany most – musiałem wyglądać jak pijany. Starałem się nie spuszczać z oczu motyli. Nie zawsze wszystko co piękne jest bezpieczne. Za dużo grałem w gry, by ufać niewinnym stworzeniom.
Na moment wychyliłem głowę za barierkę z wielką, żółtą nalepką: „nie opierać się”. Drzewa wszystko zasłaniały. Nie widziałem osoby, która grała na fortepianie, domyślałem się tylko, że to kobieta. Z taką delikatnością i lekkością nie mógł grać żaden mężczyzna.
Jak lunatyk kierowałem się w stronę schodów. Mojej podróży towarzyszyły kołyszące się w rytm nieznanej piosenki liście drzew – daktylowiec kanaryjski wydawał się być królem tego balu.
Uszczypnąłem się w ramię – chciałem sprawdzić czy to sen, czy rzeczywistość. Przecież nikt nie wspominał, że palmiarnia to tak naprawdę Disneyland.
Tajemnicze bluszcze owijały się w namiętnym tańcu wokół barierek i mostu, tworząc prawdziwą dżunglę zieleni. Cudem uniknąłem pochłonięcia, na szczęście w porę przeskoczyłem na kafelkowe podłoże. Po schodach zbiegałem jak szaleniec, w obawie, że zostanę niewolniczą częścią tutejszej flory. Przecież nic nikomu nie zrobiłem! Ja tylko rozmawiałem z tymi roślinami jak kulturalny człowiek!
Na dolną część palmiarni trafiłem najkrótszą z dróg – otworzyłem drzwi z wielkim napisem: „Mediateka”. I tu sadzonki zaczęły szyć zielony dywan. Uciekłem od przyjacielskiego uścisku bluszczy, zanim mnie pochłonęły.
Z barierek zaczęły wyrastać orchidee. Próbowały przyodziać te chłodne, stalowe rury w różnobarwny wianek. Kołysały się jak drzewa, wydając z siebie dźwięczne, kokieteryjne chichoty.
Cała palmiarnia zdawała się tańczyć i wirować w rytm muzyki, która rozlegała się echem w moim umyśle. Drżałem na całym ciele, ponieważ czułem w sobie ogromne podniecenie i równoczesny strach. Ciekawość gnała mnie przed siebie, nie dając chwili na wytchnienie. Wyglądałem jak zagubiony na balu książę, który próbuje odnaleźć swoją lubą, wśród wirujących tłumów. Niewidzialna, książęca peleryna wyrosła z moich pleców – frunęła tuż za moim cieniem.
Nie tylko motyle uwolniły swoje skrzydła, dołączyły do nich akwariowe ryby o rudych płetwach. Płynęły w powietrzu jak po wodzie, tańcząc w równym rządku swój rybi taniec. Łypały na mnie groźnym okiem – jedna otarła się o moje ramię, zostawiając na nim mokrą plamę. Kręciłem głową z niedowierzaniem, obserwując jak cała zwierzyna wędruje w rytm walca do góry. Dopiero teraz spostrzegłem, że szklana tafla sufitu zniknęła – w jej miejscu pojawił się nocny, intensywnie granatowy firmament nieba, obsiany świecącymi punkcikami, przypominającymi motyli brokat.
Zaśmiałem się jak osoba, która postradała rozum. Czy było ze mną aż tak źle? Przecież te wizje można było przyrównać do wyobrażeń kogoś, kto nadużył środków odurzających. Nie chciałem umyślnie zwiedzić krainy grzybów!
Fortepianowa melodia zaczynała być coraz wyraźniejsza. Odsuwałem przerośnięte liście drzew, by przedrzeć się do celu, będącego centrum nierzeczywistej bajki. Serce obijało się o moją pierś i krzyczało z prośbą o porwanie do tańca. Nie chciałem jednak tańczyć jak zagra mi tajemnicza kobieta. Ja nie byłem częścią tej magii.
Ostatni liść został odsunięty w bok. Białe motyle przecięły moje pole widzenia, robiąc za kurtynę, mającą odsłonić dziwy nie z tej Ziemi.  
I wtedy ją zobaczyłem. Od linii podłoża prowadził do niej długi, kruczy ogon, pozbawiony piór, trzymał się tyłu sztywnej sukienki, udając jej pelerynę. Szczupłe, blade ramiona okalały rude sprężyny, upięte spinką u góry – wyglądały jak perfekcyjnie ułożone włosy porcelanowej lalki. Kobieta, która siedziała przy fortepianie rzeczywiście miała coś z lalki. Posiadała puste oczy, zadarty do góry, drobny nosek i usta, które się nie uśmiechały. Całość dopełniała przerażająca, biała poświata okalająca jej skórę. Przypominała blaskiem motyle powstałe z brokatu rozbitych lamp. Była człowiekiem? A może to kolejny wybryk natury, który zacznie się unosić ku sztucznemu niebu palmiarni, wirując w dzikim tańcu?
Ostrożnie zacząłem podchodzić do kobiety. Wyglądała na skupioną. Nie chciałem przerywać jej gry w obawie, że cały cyrk spadnie mi na głowę. Bo czy to nie dźwięczny walc nakręcał pozytywkę dziwów?
 Kobieta już dawno powinna mnie dostrzec, ale najwyraźniej była w zbyt wielkim transie. Doszedłem do podestu, dzieliły mnie od niej zaledwie dwa metry. Mój cień przysłonił jej rozświetloną postać. Dopiero wtedy podniosła wzrok i spojrzała mi prosto w oczy. Lewe oko miała zasłonięte długą, lokowaną grzywką, prawe oko mieniło się kolorem jej kruczej sukni – było czarne jak węgiel, miałem wrażenie, że błyszczy jak u kota, który szykuje się do ataku.
Melodia stopniowo zaczęła cichnąć. I gdy już myślałem, że zostanie skończona ostatnim, czułym uderzeniem w klawisz, do fortepianu podleciały motyle. Dostojna, płomiennowłosa dama wstała i wyprostowała się dumnie, unosząc krańce swojej długiej sukni. Mimo tego, że oderwała od klawiszy blade palce, melodia wciąż rozbrzmiewała – teraz zastępowały ją skaczące po białych i czarnych przyciskach motyle, sypiące wkoło szklany brokat. Nie sądziłem, że owady potrafią grać.
Odruchowo postawiłem krok w tył.
– Nie bój się – rzuciła krucza dama. Miała niski, miły dla ucha głos. Gdyby śpiewała, mógłbym jej słuchać co noc.
Kąciki jej ust po raz pierwszy się uniosły – przypominało to blady, zaledwie delikatny uśmiech.
– Kim jesteś? – spytałem odruchowo. – I co to za dziwny świat?
– Mieszkam tu.
Kobieta spojrzała w bok. Miałem dziwne wrażenie, że gdybym stanął naprzeciw niej, zacząłbym dostrzegać w jej oczach nostalgicznie przesuwające się obrazy z przeszłości. Wyglądała jak bohaterka greckiej tragedii.
Nie pasowała mi jedna rzecz. Jak mogła mieszkać w zielonogórskiej palmiarni? Chyba nie była rośliną?
– Opowiedz mi o tym – powiedziałem, uśmiechając się do niej zachęcająco.
Moja matka i babcia na każdym niedzielnym obiedzie, zachwycały się moim urokiem osobistym. Twierdziły, że potrafię otworzyć każdego człowieka samym uśmiechem i miłym dla ucha głosem. Spróbowałem wykorzystać te zdolności na nieznajomej kobiecie.
Krucza panna znów się uśmiechnęła. Tym razem był to jednak uśmiech przepełniony smutkiem. Podwijając gotycką sukienkę do góry, zaczęła kierować się w moją stronę. Jej pantofle wybijały równomierny rytm, jakby tańczyła do motylego walca. Miałem ochotę uciec, w obawie, że zrobi mi krzywdę, ale moja dżentelmeńskość trzymała mnie sztywno przy podłożu. Ze zdziwieniem obserwowałem jak obca kobieta unosi bladą, przeźroczystą dłoń. Chciała mnie zaczarować? A może uderzyć? Co planowała?
– Przypominasz mi kogoś – szepnęła, gdy była już dostatecznie blisko. Dłonią sięgnęła do mojego policzka. Pogładziła go czule, mrożącym krew w żyłach gestem. Czy była duchem? Jej dotyk był przerażająco lodowaty.
– Kogo? – spytałem drżącym głosem.
– Miał na imię Feliks – stwierdziła pokrótce. – Marzyłam o tym, żeby został moim mężem.
– Więc dlaczego tak się nie stało? – To pytanie zawisło w powietrzu, jakby lada moment miało spaść, odcinając mi głowę gilotyną.
Blada dłoń opadła wzdłuż sukienki. Chyba nie byłem mistrzem taktownych pytań. Może dlatego wciąż nie miałem dziewczyny?
Zjawa pochyliła głowę. Nie widziałem już jej smolistego oka – utonęło za rudą grzywką.
Do moich uszu zaczął się wdzierać nieprzyjemny oddźwięk pękających szyb. Zaskoczony spojrzałem w bok. Na szklanych ścianach pojawiły się nieregularnie pęknięcia.
Serce stanęło mi w miejscu. Bo przecież jeżeli wszystko, co się tu znajdowało, razem z obcą kobietą nie było urojeniem, będę płacił grube pieniądze za szkody, a mojego wujka najprawdopodobniej zwolnią z pracy. Nie chciałem tego.
– Dobra, dobra, pytania nie było – odpowiedziałem i zaśmiałem się niemrawo. Dłonie wystawiłem przed siebie w geście obronnym. – Tak w ogóle to ładne masz loki. – Nie wiesz jak uspokoić kobietę, stań się amantem, sypiącym komplementami z rękawa, jak magik. Każda dziewczyna je lubi, nieważne ile ma lat. – Proszę, podnieś głowę i odsłoń grzywkę z oczu. – dodałem pokrzepiająco i spokojnie, niczym zawodowy psycholog.
Krucza dama skrzywiła ledwo widoczne usta. Ani nie odpowiedziała, ani nie ruszyła się z miejsca. Podszedłem do niej i bez słowa, niezbyt taktownie, uniosłem jej podbródek. Znów spoglądała na mnie nieufnym, czarnym okiem. Nic jednak nie zapowiadało ataku. Uznałem to za pozwolenie. Dłonią sięgnąłem do lokowanej grzywki, zasłaniającej pół twarzy. Odgarnąłem ją na bok i zamarłem. Pusty oczodół lewego oka wydał kilka kropel krwi na świat – spłynęły po bladym policzku i zniknęły w czarnym materiale sukni. Teraz miałem przed sobą twarz zjawy, a nie kobiety. Wydałem z siebie okrzyk przerażenia i cofnąłem się.
Melodia wygrywana przez motyle zaczęła przechodzić w fałszujące dźwięki, rażące uszy. Czyżby wiedźma stojąca przede mną wysysała z nich moc twórczą i na nowo stworzyła z nich swoich zwierzęcych niewolników?
Zaburzenie rytmu spowodowało zaburzenie nierzeczywistego świata otaczającego palmiarnię. Brokatowe motyle opadały na dół, liście roślin więdły, a ryby schły na skrawku czarnej ziemi. Szklana tafla budynku pękała pod ciężarem niszczycielskiej magii. Patrzyłem z niedowierzaniem na obcą postać, która nie ruszyła się nawet o centymetr. Wciąż patrzyła na mnie zdrowym, czarnym okiem i pustym, krwawiącym oczodołem, jakby czekała na mój ruch. Wiedziałem, że palmiarnia dłużej nie wytrzyma. Mogłem się tylko skryć wśród zwiędłych, tropikalnych liści.
Wybuch był gwałtowny i płomienny. Wszystkie szklane szyby pękły naraz, obsypując błyszczącymi i ostrymi kawałkami wnętrze – kilka z nich wbiło się w moje ręce i brzuch, nie miałem jednak czasu na przejęcie się tym faktem. Ogień, który wziął się znikąd, zaczął pożerać martwe rośliny w błyskawicznym tempie. Nic nie mogło przed nim uciec. Nawet wiedźma. Jej sukienka i włosy chłonęły w chłodnym trybie obojętności mordercze płomienie. Może ona była duchem, ale ja nie i musiałem stąd jak najszybciej uciekać.
Wcześniejszy wybuch pchnął mnie pod sam, murowany klomb. Wsparłem się o niego i z trudem podciągnąłem. Wtedy nastąpiła kolejna, potężna eksplozja i na nowo odepchnęła mnie od siebie. Niefortunnie uderzyłem głową w zimne kafelki. Próbowałem się podeprzeć i uciec, ale to nic nie dało. Straciłem wszystkie siły wraz z mocnym ciosem w tył głowy. Płomienie zaczęły wirować mi przed oczami, mieszając się naprzemian z ciemnością, która mnie pochłaniała. Nie wiedziałem już gdzie jestem i co się dzieje, nagle wszystko stało się takie odległe, obojętne. Czułem, jakbym tonął w bezkresnym morzu, kołyszącym mnie na falach łagodności. Zero bólu, zero zmartwień. Oddałem się w ręce losowi.
Pamiętam, że obudziłem się w czarnej, pustej przestrzeni. Miałem otwarte oczy, ale niczego nie widziałem. Obcasy wiedźmy stukotały obok mojej głowy, przyprawiając mnie o gęsią skórkę. Chciałem uciec, w obawie, że twardy i ostry szpic wbije mi się bezlitośnie w głowę, ale nie mogłem się ruszyć. Leżałem czy siedziałem? Stałem się ślepcem czy straciłem wzrok na chwilę? Byłem martwy czy wciąż żyłem? Za dużo pytań, żadnych odpowiedzi.
                – Zrobiłem ci coś? – spytałem. Mój głos odbił się echem od pustki. Nie dostałem przekazu zwrotnego, a przynajmniej nie taki, jakiego oczekiwałem. Zjawa zdawała się mnie nie słuchać. Zaczęła swoją mowę jak zaprogramowana maszyna:
             – Rok 1663. – Monotonny głos kobiecego historyka rozległ się w czarnej, niezmierzonej masie. – Cenzura kościelna w Polsce rozwinęła swoje skrzydła na dobre. Inkwizytorzy karzą surowo każdego śmiałka, który próbuje czytać heretyckie dzieła. Cenzurą objęte zostają treści obrażające kościół, wiarę, władców. Zakazane stają się również wszelakie, magiczne księgi. Kto je czyta, zostaje oskarżony o powiązanie z czarną magią.
                Przed moimi oczami pojawiła się przedziwna, ledwo widoczna wizja.
Ładna, rudowłosa dziewczyna otoczona księgami, siedziała na łóżku w przyciemnionym pokoju. Na nocnej szafce stała tylko jedna świeca, gasnąca w cieniu nocy. Postać wyglądała na o wiele młodszą niż zjawa, którą widziałem w palmiarni – ta przynajmniej miała parę zdrowych oczu i błyszczącą, zdrową skórę, pozbawioną bladości. Rozpaczliwie czegoś szukała. Nerwowym ruchem dłoni przewracała pożółkłe kartki i mruczała do siebie słowa w niezrozumiałym dla mnie języku. Była bliska płaczu.
                – Zostałam oskarżona o bycie wiedźmą – usłyszałem tuż nad uchem niski głos. – Tylko dlatego, że jedna z nich rzuciła klątwę na moją umierającą matkę, którą rozpaczliwie chciałam uratować przed śmiercią. Ktoś na mnie doniósł.
                Teraz słyszałem dziewczęce krzyki. Czarna, żałobna suknia sunęła po drewnianej, zakurzonej podłodze chatki, a przestraszone oczy wpatrywały się w dwóch, obcych mężczyzn – prowadzili dziewczynę na skazanie. Nie pomagały błagania, nie pomagał płacz, podwładni dostali jasny i określony rozkaz, który musieli wykonać.
Drzwi zatrzasnęły się za nimi. Wielki, opasły tom magicznej księgi uderzył w podłogę i otworzył się na losowej, zapełnionej przedziwnymi wzorami karcie.
             – Księgi nie pomogły, tak samo jak mój niedoszły mąż – kontynuowała zjawa. – Całe trzy dni spędziłam w okrytych ciemnościami lochach, gdzie byłam poddawana torturom, mającym na celu wydobycie ze mnie prawdy. Nie pomagały tłumaczenia, nie pomagało przywoływanie obrazu chorej i cierpiącej matki. Dla torturujących mnie sił wyższych nic się nie liczyło. Wszystko przemawiało za tym, że jestem wiedźmą, nawet mój nietypowy kolor włosów.
                Słyszałem przejmujący płacz, dobiegający z ciemnego kąta, słyszałem błagania i prośby, skierowane w pustkę. Moje serce ścisnął żal. W duchu modliłem się o to, aby opowieść zabarwiana efektami specjalnymi nareszcie dobiegła końca.
             – W dniu egzekucji, zostałam pozbawiona oka przez nieznanego człowieka. Obojętnie, z przekleństwami w ustach, obwiązał krwawiącą ranę brudną halką, urwaną z mojej sukni. – Po tych słowach rozległ się rozpaczliwie bolesny okrzyk od którego włosy zjeżyły mi się na głowie. Mało sam nie zacząłem wrzeszczeć. Dziewczęce zawodzenie miało w sobie coś z dzisiejszych horrorów. – A potem zostałam wyprowadzona na oślepiające światło dnia.
Poczułem jak czerń ulega gwałtownej przemianie w biel. Zgodnie z opowieścią, zostałem oślepiony. Odruchowo zasłoniłem dłonią oczy.
– Moja egzekucja odbyła się w miejscu, gdzie rosną dziś tropikalne rośliny.
                Na Winnym Wzgórzu – dodałem w myślach, choć domyślałem się, że nazwa była wtedy zupełnie inna. W 1663 roku mogła znajdować się tu równie dobrze nienazwana i obojętna ludziom pustka, robiąca za idealne miejsce do egzekucji wiedźm i niewierników.
            Jeżeli bliżej przyjrzeć się historii Zielonej Góry, rzeczywiście, czarownice były tu palone na stosach.  Zgadza się nawet data. Procesy zaczęły się od 1663 roku, a zakończyły w 1665. Zginęły wówczas 23 kobiety – wśród tej liczby, musiała znaleźć się niewinna zjawa o rudych lokach. Zapewne nie była jedyną, niesłusznie oskarżoną o czary kobietą. 
                Oślepiający blask zniknął. Mój wzrok powoli zaczął przyzwyczajać się do nowego otoczenia. Głos kobiety utonął w tłumach, które szeptały konspiracyjnie między sobą. Patrzyłem na ludzi zgromadzonych wkoło, mrugając szybko oczami. Była to najprawdopodobniej jedna z niższych sfer społeczności zielonogórskiej. Ubrani byli w nietypowe dla dzisiejszych czasów stroje – kobiety miały na głowach białe chusty i szerokie fartuchy, mężczyźni luźne, lniane koszule. Najwyraźniej musiałem się przenieść w czasy o których mówiła krucza dama.
Gdy odzyskałem właściwą ostrość obrazu, zacząłem przedzierać się przez tłumy, by znaleźć się na samym przedzie.
Winne Wzgórze rzeczywiście było w XVII wieku pustkowiem. Nie miało w sobie nic z dzisiejszego uroku palmiarni. Wprost idealne miejsce na egzekucje, oprócz stosów, nic nie miało prawa tu zapłonąć. Z tyłu, za plecami prostego ludu znajdował się gęsty, zielony las, przed nimi były tylko niewielkie, szare pagórki, pozbawione jakiejkolwiek roślinności. Brudny piach pustych stepów podrywał się do góry, otulony wiatrem – najwyraźniej nie podobały mu się ogniste ingerencje w przyrodę. Ciskał szarym pyłem w ludzi stojących na samym przedzie. Nawet mi nie udało się uciec.
Gdy stanąłem w pierwszym rzędzie prostej warstwy społecznej, w oczy od razu rzuciła mi się czarna, długa suknia i idealnie poskręcane, rude loki. Brudna, biała część halki zasłaniała oko w którym teraz znajdował się krwawiący oczodół. Na samo jego wspomnienie, przeszły mnie ciarki.
Młoda kobieta wpatrywała się w pustą przestrzeń z lekko rozwartymi ustami. Była przerażająco blada i zmęczona. Wiedziała co ją czeka, pogodziła się już z losem. Nadgarstki musiała mieć przywiązane z tyłu bali, przy której stała. Pod jej nogami piętrzył się sporych rozmiarów stos drewna. Spanikowałem, gdy obcy mężczyzna zbliżył do niego pochodnię.
Oprócz rudowłosej były tu również inne kobiety, skazane na stos. Wyróżniały się jednak zdecydowanie większą energicznością i chęcią przeżycia. Wykrzykiwały coś w swojej obronie, zwracając się do nieczułych mas ludności, bezwzględnie rzucających w nie kamieniami. Za moimi plecami zaczęły rozlegać się chórem głośnie okrzyki: „Spłoń! Spłoń!”. Kamienie nie ominęły również kruczej damy, ciosy przyjmowała jednak z obojętnością. Stos pod jej nogami przywitał radośnie mordercze płomienie. Wpatrywała się w nie bez emocji.
                Rozejrzałem się wkoło. Doskonale wiedziałem, że to tylko wspomnienie, wizja przeszłości. Zdawałem sobie sprawę z tego, że wszelka inicjatywa z mojej strony nie zmieni biegu zdarzeń, a jednak nie mogłem stać bezczynnie w miejscu. W kieszeni brudnych spodni wymacałem nóż, był jakby specjalnie przygotowany na tą okazję. Wyjąłem go z kieszeni i obejrzałem. Palec, który przejechał po ostrzu uwidocznił wąską, czerwoną linię. To wystarczy.
Wśród okrzyków wyrażających gniew i nienawiść ludzi, zacząłem kierować się w stronę studni. To, co miałem zamiar zrobić było szalone, ale kto mi zabroni? Nawet, jeżeli miałbym umrzeć w tym wspomnieniu, to niewinna dziewczyna, pragnąca pomóc własnej matce przeżyłaby. Na szczęście nikt nie zauważył odłączającego się od tłumów chłopaka. Wszyscy byli zajęci procesem.
Przez płonące stosy zaczął wybijać się donośny głos egzekutora, krzyczący imiona i nazwiska bezbożnic, bratających się z diabłem. Zaczął od lewej strony. Słyszałem niemieckie nazwiska kobiet, które mnie nie interesowały. Tak, od początku miałem świadomość tego, że dziewczyna nie pochodzi z zielonogórskich rejonów. Musiała urodzić się za granicą. Świadczył o tym jej nietypowy wygląd. Usłyszałem jej imię i nazwisko w chwili, gdy chwytałem za wiadro z wodą. Annabelle Planche. Nie miałem czasu na zdziwienie.
Podbiegłem do stosu z ciężkim wiadrem i chlusnąłem wodą w płomienie. Ugasiłem brutalnie ogień, który zrobił sobie przystawkę z sukni skazanej dziewczyny.
Annabelle podniosła wzrok do góry i spojrzała na mnie pustym okiem. Zdawało się, że nic do niej nie dociera. Zanim zaskoczony lud i egzekutorzy zdołali zareagować, ja już odcinałem linę przy jej nadgarstkach.
Ktoś próbował mnie odepchnąć, ktoś próbował mnie zranić, byłem rzucany kamieniami, bity po twarzy, traktowany jak najgorszy wróg czy przestępca. Pogarda i nienawiść biły we mnie na oślep wszystkim, co miały pod ręką, a mimo tego się nie poddałem. Miałem przed sobą jasny cel.
                Uwolniłem dziewczynę i chwyciłem ją w ramiona. Była lekka jak pióro ptaka, dzięki czemu nie stanowiła dla mnie zbyt wielkiego obciążenia. Opaśli egzekutorzy nie nadążali za moimi krokami. Lud tylko krzyczał, buczał i rzucał w naszą stronę nic niewartymi przedmiotami martwej natury. To już nie było ważne, zostawiłem to daleko za sobą.
                Euforia dziwnej sytuacji pochłonęła w całości moją duszę. Serce zdawało się wznosić do góry triumfalny puchar z winem Bachusa.
                „Czarownica” milczała. Jej twarz w ciągu jednej minuty przeszła szereg zmian – poczynając od przerażenia, idąc przez niedowierzanie i wcale nie kończąc na płaczliwej radości.
                – Nie płacz, proszę – powiedziałem, gdy byliśmy już dostatecznie daleko od płonących stosów.
Las był dobrą opcją ucieczki. To na pewno lepsze niż puste stepy, po których mogli nas gonić bez końca. Dobry biolog wie, gdzie najlepiej się skryć.
Nie słyszałem żadnych kroków, ani głosów. Oznaczało to, że byliśmy dostatecznie daleko. Grubym egzekutorom z wielkimi brzuchami najwyraźniej nie chciało się nas łapać. Co im po jednej wiedźmie, skoro mają kilka innych do spalenia?
Opuściłem dziewczynę w dół. Ledwo trzymała się na nogach. W obawie, że padnie omdlała na mokry mech, chwyciłem ją za ramiona. Łzy płynęły obficie z jej węglowego oka. Nie mogła się uspokoić. Wciąż trzęsła z niedowierzaniem głową i wpatrywała się we mnie jak na ostatniego wariata na Ziemi. Wariata, który ją ocalił.
                – Hej, naprawdę, nie musisz płakać – westchnąłem i otarłem jej łzę z prawego policzka. – Już po wszystkim, jesteś bezpieczna, nikt cię nie ukaże. – Uśmiechnąłem się do niej pokrzepiająco. Zapewne babcia i mama byłyby dumne z moich dżentelmeńskich manier.
                – Feliks – jęknęła dziewczyna. Całkowicie znienacka rzuciła się w moje ramiona. Byłem trochę zażenowany i zaskoczony, początkowo nie wiedziałem jak postąpić. Rzadko jakakolwiek kobieta rzucała się w moje objęcia i dusiła jak wąż boa. Może częściej powinienem grać rycerza?
Dziecięce, blade palce wtopiły się drżąco w moje rozwichrzone włosy, przejmujący płacz ze słodką nutą dramatyzmu pieścił moje uszy, a ciepłe, drobne ciało przylegało do mnie jak rzep. Poczułem się dziwnie i niemęsko wzruszony. Ostatecznie objąłem ją jak porcelanową wazę, przestraszony wizją, że mogłaby się rozsypać.
Powoli zapominałem, że w tym wcieleniu nie odegrałem roli Sebastiana Grządki. Byłem Feliksem, jej niedoszłym mężem. Mówiła, że go przypominam. Czy to był przypadek? Nie, nic nie mogło być przypadkiem. Nie bez powodu znalazłem się akurat tego dnia w palmiarni, nie bez powodu objawiła mi się jako duch, nie bez powodu przeniosłem się w wizje odległej przeszłości, nie bez powodu niedoszła nieboszczka, nazywała się Annabelle Planche.
                Gdy byłem młodszy, przeglądałem z nudów obcojęzyczne warianty mojego nazwiska. Możecie mi wierzyć lub nie, ale zapamiętałem wszystkie nazwy, które dostały się w objęcia mojego spojrzenia. „Planche” to po francusku grządka.
                – Annabelle – szepnąłem łagodnie do ucha dziewczyny. – Spójrz na mnie.
                Dziewczyna uniosła zapłakaną, bladą twarz. Jej malinowe, drobne usta ułożyły się w nieszczęśliwie odwróconą podkowę.
                Odkąd trafiłem do innej rzeczywistości, czułem się jak niepoprawna wersja Grządki. Na co dzień zachowywałem się zdecydowanie bardziej zwyczajnie.         Niczym się nie wyróżniałem, byłem po prostu jednym z wielu studentów biologii, bez aspiracji i z sentymentem do Zielonej Góry. Do tej pory nie zgrywałem bohatera, gasząc pożary pod nogami młodych niewiast. Skąd wzięła się we mnie ta dziwna rycerskość? Dlaczego poświęciłem się dla obcej dziewczyny z zamierzchłych czasów, która straszyła mnie wizjami swojej śmierci? Czy to jej historia tak mnie poruszyła? A może to jej niedoszły mąż przeze mnie przemawiał?
                Niedoszły mąż. Domyślałem się, że dusza Annabelle utknęła tu właśnie z jego powodu. Nie uratował jej tak jak ja to zrobiłem, a przecież na to liczyła. Dlaczego nie rzucił się za nią w ogień? Może za bardzo tchórzył? A może nie chciał się przyznać do tego, że kochał wiedźmę, w obawie przed utratą reputacji? Co za dupek. Za tak ładną dziewczyną rzuciłbym się nawet ze wzgórza! I nieważne, że miała tylko jedno oko. Z brudną szmatą na poszkodowanym kompanie obserwacji również wyglądała uroczo.
                Czy jeśli będę udawał Feliksa do końca, jej dusza będzie mogła odejść w spokoju, a ja powrócę do swojego świata? Czułem, że nie zrobiłem jeszcze wszystkiego, wciąż była jedna, niedokończona sprawa. W mojej głowie narodził się kolejny, szalony plan. Na szczęście nie miałem niczego do stracenia.
                – Annabelle – zacząłem oficjalnie z powagą godną prawdziwego rycerza. Położyłem dłoń na sercu i uklęknąłem na prawym kolanie. Drobną, bladą i chłodną rękę chwyciłem w swoje objęcia.
Dziewczyna zastygła w bezruchu, uważnie przyglądając się moim poczynaniom. Ostatnia łza spłynęła po jej policzku i zniknęła gdzieś w gęstej trawie.
                Grałem w tym przedstawieniu kogoś, kim nie byłem, ale poza tożsamością wszystko znajdowało się na swoim miejscu. Emocje i uczucia nie były zmyślone na potrzebę chwili.
Poczułem się jak zakochany młodzik, który w pośpiechu chce zdobyć ukochaną kobietę. Myśli w mojej głowie były chaotyczne i szalone. Równocześnie wiedziałem co robię i równocześnie nie. To tak, jakby dwie dusze egzystowały w jednym ciele i walczyły ze sobą na potrzebę chwili. Dusza Sebastiana i dusza Feliksa były od siebie odległe, ale łączył je wspólny cel.
Dłużej nie mogłem się zastanawiać.
                – Wyjdziesz za mnie? – spytałem głośno i wyraźnie, gdzieś w głębi wstydząc się tak odważnych słów.
                – Tak. – Odpowiedź była krótka, ale przepełniona wszystkimi z możliwych uczuć. Uśmiechnięta i zapłakana Annabelle, nie miała w sobie nic z tej przerażająco chłodnej zjawy, która objawiła mi się w palmiarni. Miło było patrzeć w jej twarz, gdy obejmowała moją szyję. Była szczęśliwa, a przez to i sto razy ładniejsza.
Misja zakończyła się powodzeniem. Los postanowił opuścić bordową kurtynę w dół.
Czarne plamy zaczęły zalewać otoczenie, pożerając bezwzględnie zielone lasy. Widziałem zbliżające się do mnie, różowe usta – czerń również ich nie oszczędziła. Poddałem się woli sięgającego po mnie świata rzeczywistego. Dobrowolnie i z uśmiechem podałem mu rękę. Upadłem wprost w objęcia cieni.
                Długi czas nie wiedziałem co się dzieje. Czułem się, jakbym śnił. W mojej głowie krucza dama zataczała kręgi w radosnym tańcu i śmiała się wesoło, obejmując ramionami świat. Tym razem nie grała na fortepianie smutnego walca, a śpiewała najprawdziwszą, przepełnioną słodyczą pieśń wyzwolenia. Będąc w pustce, mogłem się tylko uśmiechać.
Ktoś wołał moje imię z oddali. Rzeczywisty głos przebijał się przez taflę zamkniętego świata, próbując rozbić go mocnym brzmieniem. Czerń powoli ustępowała miejsca znanej mi już, motylej bieli. Miałem dziwne wrażenie, że ktoś dotyka moich ust, a potem szepcze na ucho słowa podziękowania. A może to tylko sen?
– Grządka!
Otworzyłem oczy i podskoczyłem gwałtownie. Potężny głos mojego wujka wdarł się do moich uszu. Z głośno bijącym sercem obserwowałem, jak białe kartki z arabeskami uciekają z moich kolan, wędrując na parter. Przez chwilę miałem wrażenie, że papier zamieni się w motyle, ale nic takiego się nie stało. Obolały i zmęczony, podniosłem swoje cielsko z drewnianego mostu i wsparłem się o barierkę. Powoli świtało. Jasna łuna dnia wdzierała się przez szklane ściany zielonogórskiej palmiarni, przypominając ognistą falę na horyzoncie. Wujek chciał mnie powiadomić o tym, że jego zmiana się kończyła.
Przejechałem dłonią po rozwichrzonych włosach i ziewnąłem potężnie.
– Zbieramy się, Grządka! Mam nadzieję, że w końcu cię olśniło?!
Zaśmiałem się niemrawo. Nawet nie musiałem odpowiadać na to pytanie. Kolejny dzień spędzony w palmiarni nie przyniósł owoców mojej pracy, za to miałem cudowny sen. Być może będzie inspiracją do rozpoczęcia studenckich, pisemnych zmagań? Teraz będę pracował pilniej, a przynajmniej nie tak, aby usnąć i trafić ponownie w przedziwny, senny świat. Drugie zetknięcie ze zjawami mogłoby wpędzić mnie do grobu.
– Już idę! – krzyknąłem.
W przyspieszonym trybie akcji, zacząłem zbierać z podłogi uratowane, puste kartki. Na coś mogą mi się w końcu przydać. Nigdy niewiadomo, kiedy wena mnie natchnie.
Obojętnie wpatrywałem się w szlaczki, zarysowane na marginesach. Arabeska tu, arabeska tam, tu jakiś niedokończony wzór, początek wymyślnej floratury, ubrudzona czernią biel i… napis. Piękny, pochylony w prawą stronę napis, który nie należał do mnie.
Zamarłem.
Ostatnia kartka spłonęła w moich dłoniach, rozsiewając w powietrzu grudki szarego popiołu. Zdążyłem jednak przeczytać kilka słów pisanych czarnym atramentem w pośpiechu.
„Merci beaucoup, Sébastien”.
Szeroki uśmiech rozświetlił moją twarz. Oczami wyobraźni widziałem stojącą na drewnianym moście młodą dziewczynę w białej, ślubnej sukni. Machała do mnie ręką i śmiała się radośnie, powtarzając te atramentowe słowa jeszcze kilka razy.
– Proszę, Annabelle – szepnąłem, kłaniając się pustce jak pozbawiony piątej klepki książę.
Ta historia nie ma morału. Zaczęła się od Grządki i na Grządce się skończyła. Poetą nigdy nie byłem, ale przyszłym biologiem jak najbardziej i z czystości swojej botanicznej duszy, stojąc w najciekawszym miejscu Zielonej Góry, mogę już tylko dodać:
Bo serce twoje tam, gdzie grządka twoja.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz