To chyba pierwsze moje opowiadanie z tak długą nazwą i pierwsze opowiadanie do której nazwy nie mogłam znaleźć, na szczęście znalazło się kilka osób, które mi pomogło na stronie i za to im dziękuję! Ta opowieść była stworzona do celów konkursowych. Motywem miała być przeszłość, przyszłość lub teraźniejszość Zielonej Góry. Swoją drogą, to miasto obok którego leży moja rodzinna mieścina. Ja osobiście bardzo lubię ZG, a moim najulubieńszym miejscem tam jest... palmiarnia! Własnie o tej miejscówie pisałam. Pierwszy raz zagłębiłam się przy okazji w historii tego obiektu. Lubię Grządkę i nieważne, że przegrał. To nieskomplikowana historia widziana oczami studenta, zakrapiana fantastyką, grozą, romantyzmem i historią. Wszystko w jednym dziele. Tu nawet nie trzeba opisu.
PS. NIENAWIDZĘ NIEJUSTOWANEGO TEKSTU, ALE WSZYSTKO MI JUSTOWANIE NA BLOGU PSUJE. WHYYY?!
Grządka. Wbrew słowom wstępu,
nie jest to historia o zapełnionym nasionami rządku ziemi ani o marchewkach z
długimi, zielonymi ogonkami, które wyciągają się ku promieniom słońca
i
krzyczą: „wyrwij mnie!”. Mnie nie jest tak łatwo wyrwać, a przecież też jestem grządką,
na której coś rośnie – oczywiście niedosłownie. Chociażbym chciał, nie uniknę
faktu, że noszę przy swoim imieniu to piękne, znamienne dla botaniki słowo.
Przez swoje nazwisko od dziecka miałem
problemy. Nikt w moim rówieśniczym środowisku nie traktował mnie poważnie.
Stałymi powiedzeniami dzieciaków z podstawówki stały się: „gdzie jest Seb?”,
„Pewnie zielsko na grządce sadzi!”, zaś dziewczyny w gimnazjum do znudzenia powtarzały:
„Wyrwałabym taką grządkę!”. Licealiści zrobili krok ku mniej przyzwoitym
stwierdzeniom: „Co zrobi Seb, gdy będzie miał już żonę?”, „Posieje nasiona na
grządce!”. Dopiero na studiach botaniczna mania mojego nazwiska ucichła. Nie,
żebym celowo wybrał kierunek o poczciwej nazwie: biologia. Przecież na
Uniwersytecie Zielonogórskim wcale nie ma ludzi, którzy fascynują się przyrodą
i roślinami. Zaufajcie mi, naprawdę, oni nie istnieją. To tylko inne grządki,
które chciały ukryć się przed światem
i
niechętnie wymieniały się nazwiskami w pierwszym dniu współpracy biologicznej.
To wyglądało dokładnie tak: „Jak się pan nazywa?”, „Sebastian Grządka” – popatrzyłem
wkoło i zdziwiłem się przejmującą ciszą, która opanowała salę wykładową. Po
moim przedstawieniu ludzie zazwyczaj wybuchali śmiechem. Nie sądziłem, że to ja
będę chichotał się jak głupi, gdy usłyszę kolejne imiona, takie jak: Krystian Torf
czy Marcelina Posadzona. Wszyscy byliśmy jednym, wielkim ogrodem pełnym dziwów
botanicznych. Może to dlatego pierwszy raz w życiu nie czułem się odosobniony?
Lubiłem mój kierunek studiów, choć gdy go
wybierałem kierowałem się raczej instynktem niż rozumem. Maturę z biologii i
chemii zdałem na pięć. Nie miałem celów wyższych i za wszelką cenę, w obawie
przed słoikami pełnymi studenckiego żarcia, chciałem pozostać w rodzinnym
mieście – Zielonej Górze. Nie kręciły mnie wielkie, studenckie miasta, wolałem codzienność,
w której przyszło mi żyć od dziecka. Wrocławianie mogliby prychnąć i spojrzeć
na mnie z pogardą – przecież
w
Zielonej Górze nie ma niczego ciekawego, do Wrocławia warto przyjechać
chociażby po to, by zobaczyć krasnale! Co odpowiedziałby Grządka? Że my też
mamy swoje „krasnale” – małe bachuski porozrzucane po Starym Mieście. Co mi po
jakichś dziwnych gościach w czapeczkach, kiedy na miejscu mam eleganckich panów
czczących wino?
Jesteś z Gdańska, powiesz mi, że takiego
Neptuna na rynku jak wy to nie mamy, a ja odparuję wtedy, że Bachus jest moim
kumplem, gdy wracam z nocnych imprez – on trzyma się za winogrona
i
świeci brzuchem piwnym (a może winnym?), a ja obejmuję jego ramię z butelką taniego
alkoholu
w
dłoni i proszę, aby następnego dnia nie obudzić się z kacem (sprawdzone –
działa).
Możesz mi wmawiać, że najpiękniejszy ogród
botaniczny znajduje się w Krakowie i to tam powinienem studiować, ale ja
wzruszę tylko ramionami i spokojnie odpowiem, że nasz mały ogród uniwersytecki
też jest piękny, a oprócz tego mamy palmiarnię na Winnym Wzgórzu. Palmiarnia
zasługuje w tym momencie na więcej uwagi. Jest to bowiem najbardziej
charakterystyczny punkt zabytkowy nie tylko Zielonej Góry, ale także całego
województwa lubuskiego. Kiedyś pojechałem na Podkarpacie do ciotki, która nigdy
nie była w moim rodzinnym mieście. Jedyna informacja jaka dotarła do jej uszu,
była związana z produkcją wina. Tak, Zielona Góra jest kojarzona głównie
z
wytwarzania tego mętnego, słodkawego lub bardziej wytrawnego napoju. A gdzie to
wszystko się zaczęło? Otóż na Winnym Wzgórzu. Jeżeli skrótowo, iście po studencku,
miałbym opowiedzieć
na
egzaminie ustnym historię palmiarni, zrobiłbym to tak: na początku – to znaczy
w XII wieku – było puste pole, a potem na tym polu zasadzili krzewy winorośli. Krzewy
się rozrosły, aż gęsto otoczyły całe miasto i uczyniły je centrum winiarskim. W
tym momencie skupiłbym się na tym, co ważne dla studentów: wino było musujące i
z jabłek, dopiero potem zaczęto wyrabiać je z winogron. Interes upadł na
przełomie XIX i XX wieku. Palmiarnia powstała w miejscu, gdzie przechowywane
były narzędzia niezbędne do wytwarzania alkoholu Gemplera – założyciela
pierwszej winiarni w Zielonej Górze. Był wtedy rok 1961 – w tym samym roku
została również uruchomiona na wzgórzu kawiarnia. Na tym bym skończył i
spojrzał na profesora z uroczym uśmiechem oraz nadzieją w oczach, mówiącą: „daj
pan 3”. Przyznaję, nie doczytałem historii, a powinienem. Dlaczego? Odsłaniając
prawdę dotyczącą mojej zaskakującej, aczkolwiek niepełnej wiedzy na temat
zielonogórskiej palmiarni – jest to obiekt mojej pracy licencjackiej, którą
właśnie piszę. Do zaprezentowania efektów studenckich zmagań został mi miesiąc.
Byłem bardzo przykładnym uczniem uniwersytetu, dlatego też pospieszyłem się ze
swoją pracą jak większość przykładnych studentów XXI wieku. Właśnie robiłem
pierwszy szlaczek na marginesie notatnika, wobec czego należą mi się gromkie
brawa.
Tematem mojej pracy była roślinność strefy
tropikalnej i subtropikalnej zielonogórskiej palmiarni, tak więc skupiałem się
głównie na palmach i ich odmianach. Dzięki wujkowi, który pracował tu jako
ochroniarz od kilku dobrych lat, dostałem przepustkę na calutki tydzień oglądów.
Mogłem do woli tonąć w ciepłym klimacie, wynagradzając sobie deszczową pogodę
na zewnątrz. Pozwolono mi pracować od rana – dopóki wujek nie skończy swojej
zmiany – do nocy, kiedy w towarzystwie kilku bladych lamp, zostawałem tu na
dobre zamknięty. Moim jedynym towarzystwem były wtedy palmy.
Grządki mają to do siebie, że świetnie
dogadują się z wszelaką roślinnością wkoło. Gdy nie miałem do kogo zagadać –
mój wujek przechadzał się raczej po dworze, żeby mi nie przeszkadzać – a praca
nad rysowaniem arabesek na marginesach straszliwie mnie nudziła, bawiłem się w
szalonego botanika. Z rękami złożonymi z tyłu pleców, przemierzałem dolne i
górne partie palmiarni. Czujnym okiem obserwowałem lśniące w sztucznym świetle
lamp liście roślin, po których spływały krople wody. W tym momencie musiałem
przyznać racje mojej matce – nieważne ile mężczyzna miał lat, zawsze zachowywał
się jak dzieciak. Bo czy rozmowa z tutejszą florą to nie objaw dziecinności?
Ewentualnie szaleństwa.
– Cześć, wielkoludzie – witałem się z
daktylowcem kanaryjskim, najwyższym mutantem palmiarni. To dzięki niemu
szklarnia powiększyła swoją przestrzeń. W końcu czego nie robi się dla króla
dżungli? Musiałem zadzierać głowę do góry, żeby przeprowadzić z nim
konwersacje. – Jak tam, wyrwałeś już jakąś palemkę? – pytałem, ukazując
roślinnemu światu cały garnitur swoich wiewiórczych zębów. Odpowiedź na moje
pytanie była milcząca, ale domyślałem się, co odpowiedziałby mój wielki
przyjaciel, gdyby potrafił mówić. Byłaby to zapewne sarkastyczna docinka: „a ty
już kogoś wyrwałeś, Grządka? Nie? To nie dyskutuj”. Bardziej przyjemny w rozmowie wydawał się być
figowiec, pseudonim: fikus. Zawsze przybijałem sobie z nim przysłowiowego
liścia.
– Schudłeś, stary – powiadałem. – Z taką korą
drzewną to ty nawet storczyków nie poderwiesz. – Po czym obracałem się w stronę
kwiatów, puszczałem im uwodzicielskie oczko i pstrykałem palcami, układając z
nich „pistolet podrywacza”.
Po mojej parterowej przechadzce z nudów,
klepałem się zawsze w czoło. Samotność lubiła robić z ludźmi przedziwne rzeczy,
nie była moim najlepszym przyjacielem. Z najlepszymi przyjaciółmi chodziłem w
takie deszczowe dni jak ten, na piwo do Hausta. Ta przeklęta praca licencjacka.
Celowo zaniża poziom mojej towarzyskości.
Powolnym, leniwym krokiem, przemierzyłem
wykładane kafelkami schody. Deszcz bębnił złowieszczo o szklane ściany, jakby
chciał się przez nie przebić szturmem. Zastanawiałem się, o czym mogły myśleć
krople deszczu, gdy uderzały w przeźroczystą taflę. Cieszyły się wolnością i
nowym życiem, zasilającym ziemiste tereny? A może czuły zawód, bo nie osiągały
swojego celu przez szklany mur, stojący im na drodze? Co, jeżeli krople deszczu
marzyły o wtopieniu się w ciepłą ziemię? Absurd. Deszcz nie myślał. Deszcz po
prostu spadał z nieba jak tępa, wodna masa.
Ziewnąłem przeciągle i powachlowałem swoje
spocone ciało białą koszulką. Tropikalny klimat palmiarni robił swoje. Nie dało
się tu wytrzymać dłużej niż kilka godzin. Na szczęście byłem wytrwalszy od
przeciętnego turysty zwiedzającego Winne Wzgórze, a przede wszystkim byłem
studentem. Studenci przetrwają każde warunki, szczególnie wtedy, kiedy stawką
jest żarcie. W domu czekały już na mnie świeżo wypiekane, cieplutkie bułeczki z
jagodami. Miałem sens, miałem cel.
Z prawej kieszeni szerokich, spranych spodni,
wyjąłem długopis. Tak, ten biały w czarne gwiazdki, którym pisała większa część
społeczności uniwersyteckiej. Obróciłem nim między palcami, niczym zawodowy
pisarz szykujący się do ataku na pustą kartkę papieru pod wpływem weny. Ja nie
miałem weny, ale za to miałem kartkę i długopis. Zapełnię ją mocą twórczą
mojego bezdennie pustego umysłu.
Tak jak każdego wieczoru, od czterech dni,
kiedy tu przebywałem, usiadłem na drewnianym mostku, przy samym jego krańcu i oparłem
się o kojąco chłodną ścianę. Z moich ust wyrwało się głębokie westchnienie.
Czystą kartkę papieru zapełnioną wymyślnymi floraturami, zacząłem nienagannie
często molestować rysikiem. Małe, czarne kropki tworzące się na papierze
wyglądały jak plac boju mrówek. W mojej wyobraźni pojawiły się małe żyjątka,
które strzelały do siebie z pistoletów i zostawiały po sobie czarne ślady,
imitujące krew.
Uderzyłem głową w kolana i jęknąłem donośnie.
W chwili, gdy nie nadchodzi żadna pomoc twórcza, w moim umyśle zaczynają się
tworzyć czyste abstrakcje. Trudno je wygonić, trudno się ich pozbyć. Przecież
wszystko wkoło (z wyjątkiem pisania pracy licencjackiej) było takie
interesujące. Stawałem się wtedy poetą, który fruwał ponad koronami liściastych
palm i wygłaszał wielką, botaniczną improwizację. „Jam Winkelriedem wszystkich
biologów!” – te słowa jak melodia wygrywana na fortepianie, zaczęły
rozbrzmiewać w moim umyśle.
Oparłem głowę o ścianę. Byłem już zmęczony i
śpiący. Oczy powoli poddawały się woli opadających powiek. Przez chwilę miałem
wrażenie, że wmówiona wcześniej, wybijana na klawiszach melodia, naprawdę
rozbrzmiewa wśród ścian palmiarni. Nie wiedziałem co to za pieśń. Była mi
zupełnie obca. Unosiła się ku górze jak czar, który chce omamić otoczenie swoim
urokiem i wdziękiem. Zaklinała nie tylko wnętrze szklarni, ale i moje uszy.
Poczułem się niezwykle odprężony. Delikatna,
chłodna kołdra nocy otulała moje rozgrzane ciało i szeptała do ucha słowa
matczynych kołysanek. Moje usta rozszerzyły się w dziecięcym, błogim uśmiechu.
Całą symfonię delikatności przerwał dźwięczny, kobiecy śmiech. Dał mi do
myślenia. Bo czy nie byłem tutaj przypadkiem sam?
Otworzyłem gwałtownie oczy. Fortepianowa
melodia była rzeczywista. Nierzeczywiste było to, co przed sobą zobaczyłem.
Rozdziawiłem usta, nie mogąc wydusić z siebie
nawet słowa.
Lampy oświetlające bladym blaskiem
roślinność, pękły w tym samym momencie, kiedy spojrzałem w górę. Drobne,
szklane kryształki zaczęły spadać w dół, przemieniając się w brokatowy pył
wróżki. Nie spadały już jako ostre odłamy, pragnące zatopić się w człowieczej
skórze, a bezwolnie osiadały na wysokich drzewach i moich dłoniach. Wpatrywałem
się w nie z pewnym niedowierzaniem. Mimo, że pył opadł, wciąż zataczał
delikatny wir między moimi palcami, owijając się wokół nich jak magiczna nić.
Chciałem strącić go z dłoni, ale to nic nie dało.
Brokat przemienił się w motyla, tonącego w
jaśniejącym blasku. Odleciał do swoich przyjaciół, którzy niczym cienie zaczęli
wyrastać z magicznego prochu. W przeciągu kilku sekund, palmiarnia wypełniła
się latającymi, białymi motylami – zostawiały w powietrzu długie smugi,
wyglądające jak ogony balowych sukni. Przeźroczysty materiał wirował przed
moimi oczami w rytm fortepianowego walca.
Podniosłem się z podłogi. Chwiejnym krokiem zacząłem
iść przez drewniany most – musiałem wyglądać jak pijany. Starałem się nie
spuszczać z oczu motyli. Nie zawsze wszystko co piękne jest bezpieczne. Za dużo
grałem w gry, by ufać niewinnym stworzeniom.
Na moment wychyliłem głowę za barierkę z
wielką, żółtą nalepką: „nie opierać się”. Drzewa wszystko zasłaniały. Nie
widziałem osoby, która grała na fortepianie, domyślałem się tylko, że to
kobieta. Z taką delikatnością i lekkością nie mógł grać żaden mężczyzna.
Jak lunatyk kierowałem się w stronę schodów.
Mojej podróży towarzyszyły kołyszące się w rytm nieznanej piosenki liście drzew
– daktylowiec kanaryjski wydawał się być królem tego balu.
Uszczypnąłem się w ramię – chciałem sprawdzić
czy to sen, czy rzeczywistość. Przecież nikt nie wspominał, że palmiarnia to
tak naprawdę Disneyland.
Tajemnicze bluszcze owijały się w namiętnym
tańcu wokół barierek i mostu, tworząc prawdziwą dżunglę zieleni. Cudem uniknąłem
pochłonięcia, na szczęście w porę przeskoczyłem na kafelkowe podłoże. Po
schodach zbiegałem jak szaleniec, w obawie, że zostanę niewolniczą częścią
tutejszej flory. Przecież nic nikomu nie zrobiłem! Ja tylko rozmawiałem z tymi
roślinami jak kulturalny człowiek!
Na dolną część palmiarni trafiłem najkrótszą
z dróg – otworzyłem drzwi z wielkim napisem: „Mediateka”. I tu sadzonki zaczęły
szyć zielony dywan. Uciekłem od przyjacielskiego uścisku bluszczy, zanim mnie
pochłonęły.
Z barierek zaczęły wyrastać orchidee.
Próbowały przyodziać te chłodne, stalowe rury w różnobarwny wianek. Kołysały
się jak drzewa, wydając z siebie dźwięczne, kokieteryjne chichoty.
Cała palmiarnia zdawała się tańczyć i wirować
w rytm muzyki, która rozlegała się echem w moim umyśle. Drżałem na całym ciele,
ponieważ czułem w sobie ogromne podniecenie i równoczesny strach. Ciekawość
gnała mnie przed siebie, nie dając chwili na wytchnienie. Wyglądałem jak
zagubiony na balu książę, który próbuje odnaleźć swoją lubą, wśród wirujących
tłumów. Niewidzialna, książęca peleryna wyrosła z moich pleców – frunęła tuż za
moim cieniem.
Nie tylko motyle uwolniły swoje skrzydła,
dołączyły do nich akwariowe ryby o rudych płetwach. Płynęły w powietrzu jak po
wodzie, tańcząc w równym rządku swój rybi taniec. Łypały na mnie groźnym okiem
– jedna otarła się o moje ramię, zostawiając na nim mokrą plamę. Kręciłem głową
z niedowierzaniem, obserwując jak cała zwierzyna wędruje w rytm walca do góry.
Dopiero teraz spostrzegłem, że szklana tafla sufitu zniknęła – w jej miejscu
pojawił się nocny, intensywnie granatowy firmament nieba, obsiany świecącymi
punkcikami, przypominającymi motyli brokat.
Zaśmiałem się jak osoba, która postradała
rozum. Czy było ze mną aż tak źle? Przecież te wizje można było przyrównać do
wyobrażeń kogoś, kto nadużył środków odurzających. Nie chciałem umyślnie
zwiedzić krainy grzybów!
Fortepianowa melodia zaczynała być coraz
wyraźniejsza. Odsuwałem przerośnięte liście drzew, by przedrzeć się do celu,
będącego centrum nierzeczywistej bajki. Serce obijało się o moją pierś i
krzyczało z prośbą o porwanie do tańca. Nie chciałem jednak tańczyć jak zagra
mi tajemnicza kobieta. Ja nie byłem częścią tej magii.
Ostatni liść został odsunięty w bok. Białe
motyle przecięły moje pole widzenia, robiąc za kurtynę, mającą odsłonić dziwy
nie z tej Ziemi.
I wtedy ją zobaczyłem. Od linii podłoża
prowadził do niej długi, kruczy ogon, pozbawiony piór, trzymał się tyłu
sztywnej sukienki, udając jej pelerynę. Szczupłe, blade ramiona okalały rude
sprężyny, upięte spinką u góry – wyglądały jak perfekcyjnie ułożone włosy
porcelanowej lalki. Kobieta, która siedziała przy fortepianie rzeczywiście
miała coś z lalki. Posiadała puste oczy, zadarty do góry, drobny nosek i usta,
które się nie uśmiechały. Całość dopełniała przerażająca, biała poświata
okalająca jej skórę. Przypominała blaskiem motyle powstałe z brokatu rozbitych
lamp. Była człowiekiem? A może to kolejny wybryk natury, który zacznie się
unosić ku sztucznemu niebu palmiarni, wirując w dzikim tańcu?
Ostrożnie zacząłem podchodzić do kobiety.
Wyglądała na skupioną. Nie chciałem przerywać jej gry w obawie, że cały cyrk spadnie
mi na głowę. Bo czy to nie dźwięczny walc nakręcał pozytywkę dziwów?
Kobieta już dawno powinna mnie dostrzec, ale
najwyraźniej była w zbyt wielkim transie. Doszedłem do podestu, dzieliły mnie
od niej zaledwie dwa metry. Mój cień przysłonił jej rozświetloną postać.
Dopiero wtedy podniosła wzrok i spojrzała mi prosto w oczy. Lewe oko miała
zasłonięte długą, lokowaną grzywką, prawe oko mieniło się kolorem jej kruczej sukni
– było czarne jak węgiel, miałem wrażenie, że błyszczy jak u kota, który szykuje
się do ataku.
Melodia stopniowo zaczęła cichnąć. I gdy już
myślałem, że zostanie skończona ostatnim, czułym uderzeniem w klawisz, do
fortepianu podleciały motyle. Dostojna, płomiennowłosa dama wstała i
wyprostowała się dumnie, unosząc krańce swojej długiej sukni. Mimo tego, że
oderwała od klawiszy blade palce, melodia wciąż rozbrzmiewała – teraz zastępowały
ją skaczące po białych i czarnych przyciskach motyle, sypiące wkoło szklany
brokat. Nie sądziłem, że owady potrafią grać.
Odruchowo postawiłem krok w tył.
– Nie bój się – rzuciła krucza dama. Miała
niski, miły dla ucha głos. Gdyby śpiewała, mógłbym jej słuchać co noc.
Kąciki jej ust po raz pierwszy się uniosły –
przypominało to blady, zaledwie delikatny uśmiech.
– Kim jesteś? – spytałem odruchowo. – I co to
za dziwny świat?
– Mieszkam tu.
Kobieta spojrzała w bok. Miałem dziwne
wrażenie, że gdybym stanął naprzeciw niej, zacząłbym dostrzegać w jej oczach
nostalgicznie przesuwające się obrazy z przeszłości. Wyglądała jak bohaterka
greckiej tragedii.
Nie pasowała mi jedna rzecz. Jak mogła
mieszkać w zielonogórskiej palmiarni? Chyba nie była rośliną?
– Opowiedz mi o tym – powiedziałem,
uśmiechając się do niej zachęcająco.
Moja matka i babcia na każdym niedzielnym
obiedzie, zachwycały się moim urokiem osobistym. Twierdziły, że potrafię
otworzyć każdego człowieka samym uśmiechem i miłym dla ucha głosem. Spróbowałem
wykorzystać te zdolności na nieznajomej kobiecie.
Krucza panna znów się uśmiechnęła. Tym razem
był to jednak uśmiech przepełniony smutkiem. Podwijając gotycką sukienkę do
góry, zaczęła kierować się w moją stronę. Jej pantofle wybijały równomierny
rytm, jakby tańczyła do motylego walca. Miałem ochotę uciec, w obawie, że zrobi
mi krzywdę, ale moja dżentelmeńskość trzymała mnie sztywno przy podłożu. Ze
zdziwieniem obserwowałem jak obca kobieta unosi bladą, przeźroczystą dłoń.
Chciała mnie zaczarować? A może uderzyć? Co planowała?
– Przypominasz mi kogoś – szepnęła, gdy była
już dostatecznie blisko. Dłonią sięgnęła do mojego policzka. Pogładziła go
czule, mrożącym krew w żyłach gestem. Czy była duchem? Jej dotyk był
przerażająco lodowaty.
– Kogo? – spytałem drżącym głosem.
– Miał na imię Feliks – stwierdziła pokrótce.
– Marzyłam o tym, żeby został moim mężem.
– Więc dlaczego tak się nie stało? – To
pytanie zawisło w powietrzu, jakby lada moment miało spaść, odcinając mi głowę
gilotyną.
Blada dłoń opadła wzdłuż sukienki. Chyba nie
byłem mistrzem taktownych pytań. Może dlatego wciąż nie miałem dziewczyny?
Zjawa pochyliła głowę. Nie widziałem już jej smolistego
oka – utonęło za rudą grzywką.
Do moich uszu zaczął się wdzierać
nieprzyjemny oddźwięk pękających szyb. Zaskoczony spojrzałem w bok. Na
szklanych ścianach pojawiły się nieregularnie pęknięcia.
Serce stanęło mi w miejscu. Bo przecież
jeżeli wszystko, co się tu znajdowało, razem z obcą kobietą nie było urojeniem,
będę płacił grube pieniądze za szkody, a mojego wujka najprawdopodobniej
zwolnią z pracy. Nie chciałem tego.
– Dobra, dobra, pytania nie było –
odpowiedziałem i zaśmiałem się niemrawo. Dłonie wystawiłem przed siebie w
geście obronnym. – Tak w ogóle to ładne masz loki. – Nie wiesz jak uspokoić kobietę,
stań się amantem, sypiącym komplementami z rękawa, jak magik. Każda dziewczyna
je lubi, nieważne ile ma lat. – Proszę, podnieś głowę i odsłoń grzywkę z oczu.
– dodałem pokrzepiająco i spokojnie, niczym zawodowy psycholog.
Krucza dama skrzywiła ledwo widoczne usta.
Ani nie odpowiedziała, ani nie ruszyła się z miejsca. Podszedłem do niej i bez
słowa, niezbyt taktownie, uniosłem jej podbródek. Znów spoglądała na mnie
nieufnym, czarnym okiem. Nic jednak nie zapowiadało ataku. Uznałem to za
pozwolenie. Dłonią sięgnąłem do lokowanej grzywki, zasłaniającej pół twarzy. Odgarnąłem
ją na bok i zamarłem. Pusty oczodół lewego oka wydał kilka kropel krwi na świat
– spłynęły po bladym policzku i zniknęły w czarnym materiale sukni. Teraz
miałem przed sobą twarz zjawy, a nie kobiety. Wydałem z siebie okrzyk
przerażenia i cofnąłem się.
Melodia wygrywana przez motyle zaczęła
przechodzić w fałszujące dźwięki, rażące uszy. Czyżby wiedźma stojąca przede
mną wysysała z nich moc twórczą i na nowo stworzyła z nich swoich zwierzęcych
niewolników?
Zaburzenie rytmu spowodowało zaburzenie
nierzeczywistego świata otaczającego palmiarnię. Brokatowe motyle opadały na
dół, liście roślin więdły, a ryby schły na skrawku czarnej ziemi. Szklana tafla
budynku pękała pod ciężarem niszczycielskiej magii. Patrzyłem z niedowierzaniem
na obcą postać, która nie ruszyła się nawet o centymetr. Wciąż patrzyła na mnie
zdrowym, czarnym okiem i pustym, krwawiącym oczodołem, jakby czekała na mój
ruch. Wiedziałem, że palmiarnia dłużej nie wytrzyma. Mogłem się tylko skryć
wśród zwiędłych, tropikalnych liści.
Wybuch był gwałtowny i płomienny. Wszystkie
szklane szyby pękły naraz, obsypując błyszczącymi i ostrymi kawałkami wnętrze –
kilka z nich wbiło się w moje ręce i brzuch, nie miałem jednak czasu na
przejęcie się tym faktem. Ogień, który wziął się znikąd, zaczął pożerać martwe
rośliny w błyskawicznym tempie. Nic nie mogło przed nim uciec. Nawet wiedźma.
Jej sukienka i włosy chłonęły w chłodnym trybie obojętności mordercze
płomienie. Może ona była duchem, ale ja nie i musiałem stąd jak najszybciej
uciekać.
Wcześniejszy wybuch pchnął mnie pod sam,
murowany klomb. Wsparłem się o niego i z trudem podciągnąłem. Wtedy nastąpiła
kolejna, potężna eksplozja i na nowo odepchnęła mnie od siebie. Niefortunnie
uderzyłem głową w zimne kafelki. Próbowałem się podeprzeć i uciec, ale to nic
nie dało. Straciłem wszystkie siły wraz z mocnym ciosem w tył głowy. Płomienie
zaczęły wirować mi przed oczami, mieszając się naprzemian z ciemnością, która
mnie pochłaniała. Nie wiedziałem już gdzie jestem i co się dzieje, nagle
wszystko stało się takie odległe, obojętne. Czułem, jakbym tonął w bezkresnym
morzu, kołyszącym mnie na falach łagodności. Zero bólu, zero zmartwień. Oddałem
się w ręce losowi.
Pamiętam, że obudziłem się w czarnej, pustej
przestrzeni. Miałem otwarte oczy, ale niczego nie widziałem. Obcasy wiedźmy
stukotały obok mojej głowy, przyprawiając mnie o gęsią skórkę. Chciałem uciec,
w obawie, że twardy i ostry szpic wbije mi się bezlitośnie w głowę, ale nie
mogłem się ruszyć. Leżałem czy siedziałem? Stałem się ślepcem czy straciłem
wzrok na chwilę? Byłem martwy czy wciąż żyłem? Za dużo pytań, żadnych odpowiedzi.
– Zrobiłem ci coś? – spytałem.
Mój głos odbił się echem od pustki. Nie dostałem przekazu zwrotnego, a
przynajmniej nie taki, jakiego oczekiwałem. Zjawa zdawała się mnie nie słuchać.
Zaczęła swoją mowę jak zaprogramowana maszyna:
– Rok 1663. – Monotonny głos
kobiecego historyka rozległ się w czarnej, niezmierzonej masie. – Cenzura kościelna
w Polsce rozwinęła swoje skrzydła na dobre. Inkwizytorzy karzą surowo każdego
śmiałka, który próbuje czytać heretyckie dzieła. Cenzurą objęte zostają treści obrażające
kościół, wiarę, władców. Zakazane stają się również wszelakie, magiczne księgi.
Kto je czyta, zostaje oskarżony o powiązanie z czarną magią.
Przed moimi oczami pojawiła się
przedziwna, ledwo widoczna wizja.
Ładna, rudowłosa dziewczyna otoczona
księgami, siedziała na łóżku w przyciemnionym pokoju. Na nocnej szafce stała
tylko jedna świeca, gasnąca w cieniu nocy. Postać wyglądała na o wiele młodszą
niż zjawa, którą widziałem w palmiarni – ta przynajmniej miała parę zdrowych
oczu i błyszczącą, zdrową skórę, pozbawioną bladości. Rozpaczliwie czegoś szukała.
Nerwowym ruchem dłoni przewracała pożółkłe kartki i mruczała do siebie słowa w
niezrozumiałym dla mnie języku. Była bliska płaczu.
– Zostałam oskarżona o bycie
wiedźmą – usłyszałem tuż nad uchem niski głos. – Tylko dlatego, że jedna z nich
rzuciła klątwę na moją umierającą matkę, którą rozpaczliwie chciałam uratować
przed śmiercią. Ktoś na mnie doniósł.
Teraz słyszałem dziewczęce
krzyki. Czarna, żałobna suknia sunęła po drewnianej, zakurzonej podłodze
chatki, a przestraszone oczy wpatrywały się w dwóch, obcych mężczyzn –
prowadzili dziewczynę na skazanie. Nie pomagały błagania, nie pomagał płacz,
podwładni dostali jasny i określony rozkaz, który musieli wykonać.
Drzwi zatrzasnęły się za nimi. Wielki, opasły
tom magicznej księgi uderzył w podłogę i otworzył się na losowej, zapełnionej
przedziwnymi wzorami karcie.
– Księgi nie pomogły, tak samo
jak mój niedoszły mąż – kontynuowała zjawa. – Całe trzy dni spędziłam w okrytych
ciemnościami lochach, gdzie byłam poddawana torturom, mającym na celu wydobycie
ze mnie prawdy. Nie pomagały tłumaczenia, nie pomagało przywoływanie obrazu
chorej i cierpiącej matki. Dla torturujących mnie sił wyższych nic się nie
liczyło. Wszystko przemawiało za tym, że jestem wiedźmą, nawet mój nietypowy
kolor włosów.
Słyszałem przejmujący płacz,
dobiegający z ciemnego kąta, słyszałem błagania i prośby, skierowane w pustkę.
Moje serce ścisnął żal. W duchu modliłem się o to, aby opowieść zabarwiana
efektami specjalnymi nareszcie dobiegła końca.
– W dniu egzekucji, zostałam
pozbawiona oka przez nieznanego człowieka. Obojętnie, z przekleństwami w ustach,
obwiązał krwawiącą ranę brudną halką, urwaną z mojej sukni. – Po tych słowach
rozległ się rozpaczliwie bolesny okrzyk od którego włosy zjeżyły mi się na
głowie. Mało sam nie zacząłem wrzeszczeć. Dziewczęce zawodzenie miało w sobie
coś z dzisiejszych horrorów. – A potem zostałam wyprowadzona na oślepiające
światło dnia.
Poczułem jak czerń ulega gwałtownej
przemianie w biel. Zgodnie z opowieścią, zostałem oślepiony. Odruchowo
zasłoniłem dłonią oczy.
– Moja egzekucja odbyła się w miejscu, gdzie
rosną dziś tropikalne rośliny.
Na Winnym Wzgórzu – dodałem w
myślach, choć domyślałem się, że nazwa była wtedy zupełnie inna. W 1663 roku
mogła znajdować się tu równie dobrze nienazwana i obojętna ludziom pustka,
robiąca za idealne miejsce do egzekucji wiedźm i niewierników.
Jeżeli bliżej przyjrzeć się
historii Zielonej Góry, rzeczywiście, czarownice były tu palone na stosach. Zgadza się nawet data. Procesy zaczęły się od
1663 roku, a zakończyły w 1665. Zginęły wówczas 23 kobiety – wśród tej liczby,
musiała znaleźć się niewinna zjawa o rudych lokach. Zapewne nie była jedyną,
niesłusznie oskarżoną o czary kobietą.
Oślepiający blask zniknął. Mój
wzrok powoli zaczął przyzwyczajać się do nowego otoczenia. Głos kobiety utonął
w tłumach, które szeptały konspiracyjnie między sobą. Patrzyłem na ludzi
zgromadzonych wkoło, mrugając szybko oczami. Była to najprawdopodobniej jedna z
niższych sfer społeczności zielonogórskiej. Ubrani byli w nietypowe dla
dzisiejszych czasów stroje – kobiety miały na głowach białe chusty i szerokie
fartuchy, mężczyźni luźne, lniane koszule. Najwyraźniej musiałem się przenieść
w czasy o których mówiła krucza dama.
Gdy odzyskałem właściwą ostrość obrazu,
zacząłem przedzierać się przez tłumy, by znaleźć się na samym przedzie.
Winne Wzgórze rzeczywiście było w XVII wieku
pustkowiem. Nie miało w sobie nic z dzisiejszego uroku palmiarni. Wprost
idealne miejsce na egzekucje, oprócz stosów, nic nie miało prawa tu zapłonąć. Z
tyłu, za plecami prostego ludu znajdował się gęsty, zielony las, przed nimi
były tylko niewielkie, szare pagórki, pozbawione jakiejkolwiek roślinności. Brudny
piach pustych stepów podrywał się do góry, otulony wiatrem – najwyraźniej nie
podobały mu się ogniste ingerencje w przyrodę. Ciskał szarym pyłem w ludzi
stojących na samym przedzie. Nawet mi nie udało się uciec.
Gdy stanąłem w pierwszym rzędzie prostej
warstwy społecznej, w oczy od razu rzuciła mi się czarna, długa suknia i
idealnie poskręcane, rude loki. Brudna, biała część halki zasłaniała oko w
którym teraz znajdował się krwawiący oczodół. Na samo jego wspomnienie,
przeszły mnie ciarki.
Młoda kobieta wpatrywała się w pustą
przestrzeń z lekko rozwartymi ustami. Była przerażająco blada i zmęczona.
Wiedziała co ją czeka, pogodziła się już z losem. Nadgarstki musiała mieć
przywiązane z tyłu bali, przy której stała. Pod jej nogami piętrzył się sporych
rozmiarów stos drewna. Spanikowałem, gdy obcy mężczyzna zbliżył do niego
pochodnię.
Oprócz rudowłosej były tu również inne
kobiety, skazane na stos. Wyróżniały się jednak zdecydowanie większą
energicznością i chęcią przeżycia. Wykrzykiwały coś w swojej obronie, zwracając
się do nieczułych mas ludności, bezwzględnie rzucających w nie kamieniami. Za
moimi plecami zaczęły rozlegać się chórem głośnie okrzyki: „Spłoń! Spłoń!”. Kamienie
nie ominęły również kruczej damy, ciosy przyjmowała jednak z obojętnością. Stos
pod jej nogami przywitał radośnie mordercze płomienie. Wpatrywała się w nie bez
emocji.
Rozejrzałem się wkoło. Doskonale
wiedziałem, że to tylko wspomnienie, wizja przeszłości. Zdawałem sobie sprawę z
tego, że wszelka inicjatywa z mojej strony nie zmieni biegu zdarzeń, a jednak
nie mogłem stać bezczynnie w miejscu. W kieszeni brudnych spodni wymacałem nóż,
był jakby specjalnie przygotowany na tą okazję. Wyjąłem go z kieszeni i
obejrzałem. Palec, który przejechał po ostrzu uwidocznił wąską, czerwoną linię.
To wystarczy.
Wśród okrzyków wyrażających gniew i nienawiść
ludzi, zacząłem kierować się w stronę studni. To, co miałem zamiar zrobić było
szalone, ale kto mi zabroni? Nawet, jeżeli miałbym umrzeć w tym wspomnieniu, to
niewinna dziewczyna, pragnąca pomóc własnej matce przeżyłaby. Na szczęście nikt
nie zauważył odłączającego się od tłumów chłopaka. Wszyscy byli zajęci
procesem.
Przez płonące stosy zaczął wybijać się
donośny głos egzekutora, krzyczący imiona i nazwiska bezbożnic, bratających się
z diabłem. Zaczął od lewej strony. Słyszałem niemieckie nazwiska kobiet, które
mnie nie interesowały. Tak, od początku miałem świadomość tego, że dziewczyna
nie pochodzi z zielonogórskich rejonów. Musiała urodzić się za granicą.
Świadczył o tym jej nietypowy wygląd. Usłyszałem jej imię i nazwisko w chwili,
gdy chwytałem za wiadro z wodą. Annabelle Planche. Nie miałem czasu na
zdziwienie.
Podbiegłem do stosu z ciężkim wiadrem i
chlusnąłem wodą w płomienie. Ugasiłem brutalnie ogień, który zrobił sobie
przystawkę z sukni skazanej dziewczyny.
Annabelle podniosła wzrok do góry i spojrzała
na mnie pustym okiem. Zdawało się, że nic do niej nie dociera. Zanim zaskoczony
lud i egzekutorzy zdołali zareagować, ja już odcinałem linę przy jej
nadgarstkach.
Ktoś próbował mnie odepchnąć, ktoś próbował
mnie zranić, byłem rzucany kamieniami, bity po twarzy, traktowany jak najgorszy
wróg czy przestępca. Pogarda i nienawiść biły we mnie na oślep wszystkim, co
miały pod ręką, a mimo tego się nie poddałem. Miałem przed sobą jasny cel.
Uwolniłem dziewczynę i chwyciłem
ją w ramiona. Była lekka jak pióro ptaka, dzięki czemu nie stanowiła dla mnie zbyt
wielkiego obciążenia. Opaśli egzekutorzy nie nadążali za moimi krokami. Lud
tylko krzyczał, buczał i rzucał w naszą stronę nic niewartymi przedmiotami
martwej natury. To już nie było ważne, zostawiłem to daleko za sobą.
Euforia dziwnej sytuacji
pochłonęła w całości moją duszę. Serce zdawało się wznosić do góry triumfalny
puchar z winem Bachusa.
„Czarownica” milczała. Jej twarz
w ciągu jednej minuty przeszła szereg zmian – poczynając od przerażenia, idąc
przez niedowierzanie i wcale nie kończąc na płaczliwej radości.
– Nie płacz, proszę –
powiedziałem, gdy byliśmy już dostatecznie daleko od płonących stosów.
Las był dobrą opcją ucieczki. To na pewno
lepsze niż puste stepy, po których mogli nas gonić bez końca. Dobry biolog wie,
gdzie najlepiej się skryć.
Nie słyszałem żadnych kroków, ani głosów. Oznaczało
to, że byliśmy dostatecznie daleko. Grubym egzekutorom z wielkimi brzuchami
najwyraźniej nie chciało się nas łapać. Co im po jednej wiedźmie, skoro mają
kilka innych do spalenia?
Opuściłem dziewczynę w dół. Ledwo trzymała
się na nogach. W obawie, że padnie omdlała na mokry mech, chwyciłem ją za
ramiona. Łzy płynęły obficie z jej węglowego oka. Nie mogła się uspokoić. Wciąż
trzęsła z niedowierzaniem głową i wpatrywała się we mnie jak na ostatniego
wariata na Ziemi. Wariata, który ją ocalił.
– Hej, naprawdę, nie musisz
płakać – westchnąłem i otarłem jej łzę z prawego policzka. – Już po wszystkim,
jesteś bezpieczna, nikt cię nie ukaże. – Uśmiechnąłem się do niej
pokrzepiająco. Zapewne babcia i mama byłyby dumne z moich dżentelmeńskich
manier.
– Feliks – jęknęła dziewczyna.
Całkowicie znienacka rzuciła się w moje ramiona. Byłem trochę zażenowany i
zaskoczony, początkowo nie wiedziałem jak postąpić. Rzadko jakakolwiek kobieta
rzucała się w moje objęcia i dusiła jak wąż boa. Może częściej powinienem grać
rycerza?
Dziecięce, blade palce wtopiły się drżąco w
moje rozwichrzone włosy, przejmujący płacz ze słodką nutą dramatyzmu pieścił
moje uszy, a ciepłe, drobne ciało przylegało do mnie jak rzep. Poczułem się
dziwnie i niemęsko wzruszony. Ostatecznie objąłem ją jak porcelanową wazę,
przestraszony wizją, że mogłaby się rozsypać.
Powoli zapominałem, że w tym wcieleniu nie
odegrałem roli Sebastiana Grządki. Byłem Feliksem, jej niedoszłym mężem. Mówiła,
że go przypominam. Czy to był przypadek? Nie, nic nie mogło być przypadkiem.
Nie bez powodu znalazłem się akurat tego dnia w palmiarni, nie bez powodu
objawiła mi się jako duch, nie bez powodu przeniosłem się w wizje odległej
przeszłości, nie bez powodu niedoszła nieboszczka, nazywała się Annabelle
Planche.
Gdy byłem młodszy, przeglądałem
z nudów obcojęzyczne warianty mojego nazwiska. Możecie mi wierzyć lub nie, ale
zapamiętałem wszystkie nazwy, które dostały się w objęcia mojego spojrzenia. „Planche”
to po francusku grządka.
– Annabelle – szepnąłem łagodnie
do ucha dziewczyny. – Spójrz na mnie.
Dziewczyna uniosła zapłakaną,
bladą twarz. Jej malinowe, drobne usta ułożyły się w nieszczęśliwie odwróconą
podkowę.
Odkąd trafiłem do innej
rzeczywistości, czułem się jak niepoprawna wersja Grządki. Na co dzień
zachowywałem się zdecydowanie bardziej zwyczajnie. Niczym się nie wyróżniałem, byłem po prostu jednym z wielu
studentów biologii, bez aspiracji i z sentymentem do Zielonej Góry. Do tej pory
nie zgrywałem bohatera, gasząc pożary pod nogami młodych niewiast. Skąd wzięła
się we mnie ta dziwna rycerskość? Dlaczego poświęciłem się dla obcej dziewczyny
z zamierzchłych czasów, która straszyła mnie wizjami swojej śmierci? Czy to jej
historia tak mnie poruszyła? A może to jej niedoszły mąż przeze mnie
przemawiał?
Niedoszły mąż. Domyślałem się,
że dusza Annabelle utknęła tu właśnie z jego powodu. Nie uratował jej tak jak
ja to zrobiłem, a przecież na to liczyła. Dlaczego nie rzucił się za nią w
ogień? Może za bardzo tchórzył? A może nie chciał się przyznać do tego, że
kochał wiedźmę, w obawie przed utratą reputacji? Co za dupek. Za tak ładną
dziewczyną rzuciłbym się nawet ze wzgórza! I nieważne, że miała tylko jedno
oko. Z brudną szmatą na poszkodowanym kompanie obserwacji również wyglądała
uroczo.
Czy jeśli będę udawał Feliksa do
końca, jej dusza będzie mogła odejść w spokoju, a ja powrócę do swojego świata?
Czułem, że nie zrobiłem jeszcze wszystkiego, wciąż była jedna, niedokończona
sprawa. W mojej głowie narodził się kolejny, szalony plan. Na szczęście nie
miałem niczego do stracenia.
– Annabelle – zacząłem oficjalnie
z powagą godną prawdziwego rycerza. Położyłem dłoń na sercu i uklęknąłem na
prawym kolanie. Drobną, bladą i chłodną rękę chwyciłem w swoje objęcia.
Dziewczyna zastygła w bezruchu, uważnie
przyglądając się moim poczynaniom. Ostatnia łza spłynęła po jej policzku i
zniknęła gdzieś w gęstej trawie.
Grałem w tym przedstawieniu kogoś,
kim nie byłem, ale poza tożsamością wszystko znajdowało się na swoim miejscu. Emocje
i uczucia nie były zmyślone na potrzebę chwili.
Poczułem się jak zakochany młodzik, który w
pośpiechu chce zdobyć ukochaną kobietę. Myśli w mojej głowie były chaotyczne i
szalone. Równocześnie wiedziałem co robię i równocześnie nie. To tak, jakby
dwie dusze egzystowały w jednym ciele i walczyły ze sobą na potrzebę chwili.
Dusza Sebastiana i dusza Feliksa były od siebie odległe, ale łączył je wspólny
cel.
Dłużej nie mogłem się zastanawiać.
– Wyjdziesz za mnie? – spytałem
głośno i wyraźnie, gdzieś w głębi wstydząc się tak odważnych słów.
– Tak. – Odpowiedź była krótka,
ale przepełniona wszystkimi z możliwych uczuć. Uśmiechnięta i zapłakana
Annabelle, nie miała w sobie nic z tej przerażająco chłodnej zjawy, która
objawiła mi się w palmiarni. Miło było patrzeć w jej twarz, gdy obejmowała moją
szyję. Była szczęśliwa, a przez to i sto razy ładniejsza.
Misja zakończyła się powodzeniem. Los
postanowił opuścić bordową kurtynę w dół.
Czarne plamy zaczęły zalewać otoczenie,
pożerając bezwzględnie zielone lasy. Widziałem zbliżające się do mnie, różowe
usta – czerń również ich nie oszczędziła. Poddałem się woli sięgającego po mnie
świata rzeczywistego. Dobrowolnie i z uśmiechem podałem mu rękę. Upadłem wprost
w objęcia cieni.
Długi czas nie wiedziałem co się
dzieje. Czułem się, jakbym śnił. W mojej głowie krucza dama zataczała kręgi w
radosnym tańcu i śmiała się wesoło, obejmując ramionami świat. Tym razem nie
grała na fortepianie smutnego walca, a śpiewała najprawdziwszą, przepełnioną
słodyczą pieśń wyzwolenia. Będąc w pustce, mogłem się tylko uśmiechać.
Ktoś wołał moje imię z oddali. Rzeczywisty
głos przebijał się przez taflę zamkniętego świata, próbując rozbić go mocnym
brzmieniem. Czerń powoli ustępowała miejsca znanej mi już, motylej bieli.
Miałem dziwne wrażenie, że ktoś dotyka moich ust, a potem szepcze na ucho słowa
podziękowania. A może to tylko sen?
– Grządka!
Otworzyłem oczy i podskoczyłem gwałtownie.
Potężny głos mojego wujka wdarł się do moich uszu. Z głośno bijącym sercem
obserwowałem, jak białe kartki z arabeskami uciekają z moich kolan, wędrując na
parter. Przez chwilę miałem wrażenie, że papier zamieni się w motyle, ale nic
takiego się nie stało. Obolały i zmęczony, podniosłem swoje cielsko z
drewnianego mostu i wsparłem się o barierkę. Powoli świtało. Jasna łuna dnia wdzierała
się przez szklane ściany zielonogórskiej palmiarni, przypominając ognistą falę
na horyzoncie. Wujek chciał mnie powiadomić o tym, że jego zmiana się kończyła.
Przejechałem dłonią po rozwichrzonych włosach
i ziewnąłem potężnie.
– Zbieramy się, Grządka! Mam nadzieję, że w
końcu cię olśniło?!
Zaśmiałem się niemrawo. Nawet nie musiałem
odpowiadać na to pytanie. Kolejny dzień spędzony w palmiarni nie przyniósł
owoców mojej pracy, za to miałem cudowny sen. Być może będzie inspiracją do
rozpoczęcia studenckich, pisemnych zmagań? Teraz będę pracował pilniej, a
przynajmniej nie tak, aby usnąć i trafić ponownie w przedziwny, senny świat. Drugie
zetknięcie ze zjawami mogłoby wpędzić mnie do grobu.
– Już idę! – krzyknąłem.
W przyspieszonym trybie akcji, zacząłem
zbierać z podłogi uratowane, puste kartki. Na coś mogą mi się w końcu przydać.
Nigdy niewiadomo, kiedy wena mnie natchnie.
Obojętnie wpatrywałem się w szlaczki,
zarysowane na marginesach. Arabeska tu, arabeska tam, tu jakiś niedokończony wzór,
początek wymyślnej floratury, ubrudzona czernią biel i… napis. Piękny,
pochylony w prawą stronę napis, który nie należał do mnie.
Zamarłem.
Ostatnia kartka spłonęła w moich dłoniach,
rozsiewając w powietrzu grudki szarego popiołu. Zdążyłem jednak przeczytać
kilka słów pisanych czarnym atramentem w pośpiechu.
„Merci beaucoup,
Sébastien”.
Szeroki uśmiech rozświetlił moją twarz.
Oczami wyobraźni widziałem stojącą na drewnianym moście młodą dziewczynę w
białej, ślubnej sukni. Machała do mnie ręką i śmiała się radośnie, powtarzając
te atramentowe słowa jeszcze kilka razy.
– Proszę, Annabelle – szepnąłem, kłaniając
się pustce jak pozbawiony piątej klepki książę.
Ta historia nie ma morału. Zaczęła się od
Grządki i na Grządce się skończyła. Poetą nigdy nie byłem, ale przyszłym biologiem
jak najbardziej i z czystości swojej botanicznej duszy, stojąc w najciekawszym
miejscu Zielonej Góry, mogę już tylko dodać:
Bo serce twoje tam, gdzie
grządka twoja.