To ostatni shot, który zalegał mi niepoprawiony w plikach (pomijając te, które nigdy nie ujrzały światła dziennego). Jak go tak sobie czytałam to nie był zły, tyle, że rok temu miałam taką straszną tendencję do zbędnego rozpisywania się i wydłużania zdań, kiedy mogłam coś prościej przedstawić! Wydaje mi się, że czasem dalej tak mam, ale nie jest już chyba tak źle. Poprawiałam w nocy, poprawiałam rano, trochę się pouśmiechałam, ale jednak... Nie, takie romanse nie są dla mnie. No, ale Dashiell <3. Druga część jest ostatnią z serii: "Moje życie to...".
Dashiell irytuje mnie coraz bardziej. Jest
wszędzie tam, gdzie nie powinno go być. Odstrasza wszystkich chłopaków wokół
mnie, irytuje, wyzywa i jest jeszcze bardziej chłodny niż kiedykolwiek
wcześniej. Czy to wina kwietniowego pocałunku?
Nareszcie poznaję kogoś, kto nie boi się
Dashiella. Na dodatek ten głupi, świąteczny bal
na którym muszę się pojawić jako organizatorka... Gorzej być nie może. Kolejny
sezon niekończących się porażek - święta, przede mną.
***
Ugryzłam
długopis.
Nie mogłam
się skupić. Z dołu dochodziły krzyki dzieciaków, moje oczy raziły latarnie i
świąteczne lampki sąsiadów a myśli biegły wokół zupełnie innego toru,
odpowiadającemu zbliżającemu się świętu.
Odłożyłam na
bok zeszyt i cicho westchnęłam.
Błyszczące
renifery, święty Mikołaj z wielkim worem prezentów, kolorowa choinka, zapach
piernika, pomarańczy i goździków, rurki lukrowe w biało-czerwone paski,
kolorowe bombki, ciasta i ciasteczka, śnieg. A to wszystko już od miesiąca.
Miałam ochotę zwymiotować tym na wigilijny stół. W głowie kręciło mi się od
tych wszystkich błyskotek, świecidełek, od małych knypków rzucających mnie
śnieżkami w plecy i zapachu gorącej czekolady z cynamonem, którą pijali
rodzice.
Gdy byłam
mała, uwielbiałam święta. Miały w sobie magię i czar, nutę radości i słodkiego
zniecierpliwienia, a potem dorosłam i przestało to na mnie robić wrażenie. Nie
było w nich już nic zagadkowego i nowego. Wiedziałam przecież, że Mikołaj nie
istnieje, a więc ciasteczka z ciepłym mlekiem, które kładłam zawsze wieczorem
na stole obok choinki, zjadał mój tata. To rodzice kupowali nam prezenty, nie
Mikołaj, dlatego tak bardzo śmiać mi się chciało z polujących na tego starego
dziada dzieciaków – usypiały na sofie, co roku powtarzając, że nareszcie uda im
się go przyłapać na gorącym uczynku. One też kiedyś dorosną i zmienią swoje
poglądy. Czas nie stoi w miejscu.
Czy
nienawidziłam świąt? Nie do końca. Byłam na nie po prostu obojętna i nie
kojarzyły mi się z niczym szczególnym. Wszystko co świąteczne było w
dzisiejszych czasach do bólu przepełnione komercją. Mikołajów, lampek,
reniferów i innych było wkoło tak dużo, że człowiek przestawał wczuwać się w tą
niesamowitą grudniową atmosferę. Klimat ma zawsze coś, co dzieje się w szybkim
tempie, a nie jest na siłę przeciągane. Skoro święta trwają tak krótko,
dlaczego ludzie zaczynają świętować już kilka miesięcy wcześniej? Świat za
szybko pędzi do przodu.
Jeżeli o
mnie chodzi, pora świąteczna kojarzyła mi się z kilkoma dosyć nieznośnymi
rzeczami. Pierwsza to biegające i chichrające się głośniej niż kiedykolwiek
dzieciaki, kruszące po podłodze piernikami. Co roku któreś z nich chorowało z
przejedzenia – po prostu nie znały
umiaru.
Druga rzecz
to ja we własnej osobie, spalająca kuchnię. Jak to zawsze powtarzał mój tata:
„narodził nam się mistrz kuchennej destrukcji”. Nienawidziłam gotować i nie
umiałam tego robić, ale mimo tego, moja matka co roku pokładała we mnie
nadzieje. Każdą moją nieudaną próbę gotowania kwitowała śmiechem i słowami:
„Nie martw się, Dashiell umie dobrze gotować!”. Czy tylko mi zabrzmiało to tak,
jakby myślała, że w przyszłości zostaniemy małżeństwem? Nie, to nie było
możliwe.
Trzecia
rzecz, która kojarzyła mi się ze świętami to, że prawie każde kończyły się dla
mnie jakąś porażką. Nie, to nie było to samo co w dniu moich urodzin,
odbywających się podczas 1 kwietnia. To nie tak, że wszyscy stroili sobie ze
mnie żarty i ciągnęłam za sobą nieszczęścia. Świąteczny pech nie był tak
nasilony. Po prostu każda Wigilia kończyła się jakąś niespodzianką,
uświadamiającą mnie o tym, że moje życie bywa beznadziejne.
Wydaje mi
się, że moja pierwsza świadoma świąteczna porażka, miała miejsce, gdy jako
dziesięciolatka, spaliłam choinkę wraz z firankami. Ucierpiał też w niewielkim
stopniu ogon kota i... sam kot. Zaskoczony pożarem, dzielny tata, wyskoczył z
gaśnicą i zaczął pienić wszystko wkoło, w efekcie czego nasz zwierzak dorobił
się białej brody Mikołaja. No, dobrze, nie tylko miał brodę, cały był biały,
niczym koci bałwanek. Przez następne dwa dni nie wychodził spod szafy, a ja
dostałam szlaban za zabawę świeczkami.
Jedna z
ciekawszych sytuacji mojego porażającego gwiazdkowego pecha, miała miejsce trzy
lata później. Już jako nastolatka interesująca się chłopakami, chciałam upiec
swoje pierwsze w życiu ciastka. W tym celu, zaprosiłam do siebie Dashiella – to
były czasy, kiedy jeszcze jako tako się dogadywaliśmy. On miał mi pomóc z
pieczeniem, a ja miałam mu usługiwać przez następne trzy dni. Wszystko szło tak
jak trzeba i pewnie szłoby dalej, gdybym nie parsknęła śmiechem na widok
Dashiella ubranego w biały, damski fartuch – wtedy dostałam od niego jajkiem w
głowę. Potem szło już z górki. Mąka, jajka, cukier i inne składniki do ciasta
latały po całej kuchni. Wyglądaliśmy jak umorusani kretyni, a jeszcze gorzej
wyglądała moja kuchnia. Na do widzenia, Dashiell, żeby się zemścić, próbował
mnie upchnąć w piekarniku. Oczywiście jak się szło domyślić – bezskutecznie,
nie byłam już bowiem przedszkolakiem. On to jednak podsumował w inny sposób:
„jesz jak świnia w ciąży, dlatego się tu nie mieścisz, idiotko”. Tak,
zdecydowanie zapamiętam to do końca swoich dni.
Święta
zawsze kończyły się dla mnie jakąś mniejszą lub większą porażką i nie
przypominam sobie, żeby choć raz nie miała miejsca. Co czeka mnie tego roku?
Tym razem,
jako jedna z organizatorek, a także przewodniczących rady szkoły, jestem
zmuszona pojawić się na corocznym świątecznym balu. Miałam wrażenie, że bal sam
w sobie będzie wielką porażką. Nie byłam zwolennikiem masowych imprez.
Szczególnie tych, w których organizacji uczestniczyłam.
Przewróciłam
długopisem w dłoni, podejmując próbę odrabiania lekcji numer dwa. Do tej pory
rozpraszały mnie święta, co tym razem mnie rozproszy? Mój mózg wyznawał zasadę:
nie lubisz odrabiać angielskiego, myśl o czymkolwiek innym. O różowych
owieczkach, na przykład, o latających śledziach, gadającym pasztecie skrytym na
dnie lodówki, mrówkach-wojownikach buszujących w zbożu, o głupim Dashiellu,
studiującym ten przedmiot na uniwersytecie…
Zdziwiłam
się, chociaż jakby się głębiej zastanowić, sam Dashiell był wynikiem jakiejś
dziwnej, surrealistyczne wyobraźni. Go nawet nie mógł stworzyć człowiek, już
prędzej latający śledź.
Zachichotałam
się.
Od września
uczęszczałam do college’u, który niechybnie sąsiadował z uniwersytetem mojego
przyjaciela od serca. Co za ból. Przecież wystarczyło, że mieszkał nieopodal
mnie i prawie codziennie widywałam jego skrzywioną, przystojną gębę. Teraz
jeszcze musiałam się z nim spotykać między zajęciami, przed nimi i po nich.
„W każdym
żarcie jest odrobina prawdy” – ten cytat wciąż krążył po mojej głowie, choć
teraz nie miał już dla mnie znaczenia. Byłam niemalże pewna, że Dashiell
pocałował mnie w moje własne kwietniowe urodziny dla żartów. Pomimo zapewnień
mojej mamy i przyjaciół, którzy stali wtedy w oknie i świętowali beze mnie mój nieodkryty
dotąd romans, Dashiell wcale mnie nie kochał. Przecież te dwa słowa: „Dashiell”
i „miłość” wykluczają się już na wstępie. Poza tym jego stosunek do mnie się
nie zmienił.
Raczej stał się jeszcze bardziej mroczny, wredny i nieosiągalny.
Pomimo tego, że teraz
częściej go widywałam, wcale się z nim nie zaprzyjaźniłam, że już nie wspomnę o
jakimkolwiek romansie, na którym wcale mi nie zależało. Jakbym się miała
zakochać w kimś takim, jak on? Już od kołyski niszczył moje dobre zdrowie i
nerwy. W żaden sposób nie byliśmy sobie przeznaczeni i nigdy, prze nigdy nie
będziemy.
Nachmurzyłam
się.
Między nami
zmieniła się jedna rzecz. Przestaliśmy ze sobą rozmawiać. Przed nami pojawiła
się wielka przepaść bez dna. Gdy tylko przechodziliśmy obok siebie, mierzyliśmy
się chłodnymi spojrzeniami. Przez to czułam jeszcze większą niechęć do niego, a
on do mnie. Tylko gdzieś w głębi żałowałam czegoś... czegoś, czego do końca nie
mogłam wytłumaczyć. Zawsze w jego obecności, czułam dziwne ukłucie pod żebrami,
przypominające moment, kiedy człowiek się czegoś boi. Ale przecież ja się go
nie bałam. To uczucie niepokoiło mnie i dręczyło coraz bardziej. Czasami
specjalnie szłam dłuższą drogą, ażeby tylko nie spotykać Dashiella. Jednak zazwyczaj
okazywało się, że tego dnia on też zechciał przebyć inną trasę. I znów
mierzyliśmy się nienawistnymi spojrzeniami, obdarowując cichym prychnięciem.
Prawda była
taka, że nie uwolnię się od Dashiella Davisa, dopóki on albo ja nie
wyprowadzimy się stąd.
Westchnęłam
bezradnie i walnęłam głową w biurko. Znowu zaczynałam myśleć o czymś innym,
znowu coś odwodziło mnie od odrabiania lekcji. Jak ja tego nienawidziłam! Moje
myśli schodzą ostatnio na manowce, zupełnie, jakbym się zakochała. Oczywiście
pomyślałam o tym z ironią, gdyż wciąż nie znalazłam kogoś, kto skradłby mi
serce. Powoli zaczynałam myśleć jak Dashiell: miłość nie istnieje, miłość jest
głupia, nie mam zamiaru się zakochiwać. Jednak w głębi duszy, gdzieś w odległym
kącie, tkwiły nieśmiałe wizje bycia w związku z chłopakiem, który całowałby
mnie na pożegnanie i odprowadzał do domu za rękę.
Skrzywiłam
się, gdy chłopakiem stojącym przede mną, okazał się być w mojej wyobraźni
Dashiell. Ble, nie chciałam go nawet jako swojego kochanka, jako przyjaciela,
jako... kogokolwiek.
Próbując
pozbyć się z myśli obrazu naburmuszonego psychopaty, walnęłam głową w biurko
cztery razy.
Gdyby to
było takie proste. Często nie mamy kontroli nad własnymi myślami, a nawet
mózgiem. Ludzie to idioci, którzy sądzą, że mają nad nim władzę. Jest zupełnie
odwrotnie: to mózg nas kontroluje i rozkazuje nam jak żyć, poczynając już od
prostych działań. „Cześć, Lea, ubrałaś się w piżamkę? Świetnie! To pora na
sen!”, „Lea! Wiem, że zjadłaś już trzy kanapki? Ale zjedz jeszcze jedną, żeby
dupa ci urosła!”, „Leauś, zrobiłem ci dziś prezent, taki piękny koszmar z
Dashiellem w roli głównej, który zarzyna małe dziewczynki w lesie i kradnie im
cukierki, bo to przecież Halloween!”. Nie znosiłam mózgu, choć wiedziałam, że
jest w życiu całkiem przydatny. Można więc powiedzieć, że żyłam z nim w pakcie.
Moja inteligencja, za jego władzę.
– Lea – usłyszałam
rozbawiony głos w drzwiach.
Mniemam, że
nie wyczułam obecności swojej matki ze względu na ogłuszające uderzenia w
biurko. Moja rodzicielka zazwyczaj wchodziła do pokoju bez pukania i
uprzedzenia. Na dodatek stąpała po schodach i korytarzu jak morderca, cichutko
oraz lekko. Bałam się, że jeżeli znajdę sobie chłopaka, nie będę mogła całować
się z nim w domu, choć w tej sytuacji to nawet tata zamieniłby się pewnie w
lekkiego motyla, stąpającego bezgłośnie po schodach. W końcu musi pilnować
córeczki.
Wniosek?
Cieszę się, że wciąż nikogo nie mam.
– Co jest,
mamo? – spytałam z westchnięciem, pragnąc uciec od jakichkolwiek tłumaczeń,
związanych z atakiem na biurko.
– Mam dla
ciebie ożywiającą, świąteczną misję.
Chichot
rozweselonej mamy, ubranej w czerwony fartuszek, rozległ się po pokoju. Właśnie
wycierała ręce ubrudzone mąką w ścierkę, gdy ja uniosłam pytająco brew do góry.
Jak zawsze miała upięte włosy i świecące dziwną, wręcz elfią ciekawością oczy.
Wiecznie wyglądała, jakby coś knuła.
– Pójdziesz
do pani Davis i poczęstujesz ją ciastem, które dziś upiekłam – zaczęła. – Doskonale
wiesz, że nie ma lepszej kucharki niż ona. Chciałam, żeby oceniła mój
świąteczny wypiek.
Naprawdę
lubiłam pana i panią Davis. Zawsze zastanawiał mnie fakt, jak tacy cudownie
mili i spokojni ludzie, mogą być rodzicami skretyniałego Dashiella. Po
głębszych rozmyśleniach dochodziłam do wniosku, że musiał być podmieniony w szpitalu.
Państwo Davis na pewno mieli jakąś uroczą, małą blondyneczkę z orzechowymi
oczami o imieniu Dashie. Zdecydowanie.
Pokiwałam
posłusznie głową.
Nigdy nie
sprzeciwiałam się mamie. Byłam nauczona kultury wobec rodziców i wypełniałam
każdy obowiązek, który z góry mi narzucili. Poza tym bycie najstarszą w gronie
rodzeństwa do czegoś zobowiązywało.
Bycie
dorosłą czasem mnie irytowało. Całe szczęście, że przynajmniej pokój miałam
własny. Reszta dzieciaków mieszkała razem, nikt nie miał osobnego kąta jak ja.
Mama puściła
mi oczko i podała talerz z ciastem owiniętym folią aluminiową. Pod spodem
pachniało nie tylko piernikiem, ale także intrygą. No, ale jak mus to mus.
Moja
rodzicielka zniknęła w drzwiach niczym małe łobuzerskie dziecko, chichocząc się
jak chochlik. Mam wrażenie, że zbyt duża ilość małych dzieciaków w domu
sprawiła, że i ona się udziecinniła. W tym domu poziom dorosłego trzymał tylko
mój chłodny tata i ja – jego młodsze, dziewczęce wcielenie. Dobra, z tym
dziewczęcym przesadziłam. Byłam raczej chłopczycą. Nie nosiłam nawet sukienek i
butów na obcasach. No i nie rozmawiałam o kosmetykach, bo moimi jedynymi były
żel pod prysznic i szampon do włosów. Może śmiesznie to zabrzmi, ale wydaje mi
się, że mimo tego, nie wyglądałam tak źle. Byłam niska, fakt, ale nie taka
znowu brzydka.
W mgnieniu
oka znalazłam się na dole. Kurtkę i cały arsenał zimowy zarzuciłam na siebie w
ekspresowym tempie. Miałam dużo czasu, ale chciałam to załatwić najszybciej jak
się da.
Na dworze
sypał biały puch. To już siódmy dzień z rzędu, kiedy pada, niedługo zginiemy w
tych ogromnych, usypywanych przez naturę zaspach.
Otuliłam się
dokładnie bordowym, miękkim jak kocie futro szalem i ruszyłam wąską, zasypaną
śniegiem ścieżką, prowadzącą do domu Davisów. Całe szczęście, nie mieszkali tak
daleko, inaczej zamarzłabym na kość i odkopaliby mnie stąd dopiero po zimie.
Dom państwa
Davis nie wyróżniał się niczym szczególnym. Kolorem zlewał się z otoczeniem.
Sytuacji nie ratował nawet jaskrawo czerwony dach, w końcu sam zakopany był pod
śniegiem.
Z ironicznym
uśmiechem na ustach, wyobrażałam sobie nocnego złodzieja, który chcąc włamać
się do mieszkania Davisów, nawet by go nie odnalazł. Tonął w bieli otoczenia.
Świetny kamuflaż! Powinnam porozmawiać z rodzicami o zmianie stylu naszego domu,
w zimie będziemy bezpieczni.
Przeszłam
skrótem pod balkonem naszych sąsiadów, nie powstrzymując się od spojrzenia w
górę. Przyznaję, miałam traumę po urodzinach. Tym razem whisky Dashiella
zamarzłoby mi na głowie – chciałam tego uniknąć.
Znalazłam
się pod hebanowymi drzwiami. Powieszony był na nich świąteczny, iglasty wieniec
ze śmiesznymi zezowatymi reniferami. Zapukałam dwa razy, jak miałam to w
zwyczaju. Zazwyczaj otwierał mi Dashiell. Twierdził, że zawsze wie, kiedy to ja
pukam. Zapewne uznałabym to za uroczy fakt, gdyby nie to, że mówił to przecież
Dashiell i wcale nie ujął tego w tak piękny sposób. „Zawsze wiem, kiedy pukasz.
Robisz to w charakterystycznie ułomny sposób. Zresztą... wszystko co robisz, ma
taki sam efekt”. Tak bardzo go lubiłam za tą szczerość.
Tym razem
nie otworzył mi pan „zejdź mi z oczu, kimkolwiek jesteś”. W drzwiach stanęła
pani Davis. Uśmiechnięta i wesoła jak zawsze. Kosmyki blond włosów miała upięte
niedbale spinką, poliki zaróżowione. Niebieskie oczy świeciły radością. Podobnie
jak moja mama, nosiła czerwony, świąteczny fartuszek. Sądzę, że były razem na
zakupach.
Pani Davis w
sprawie świąt była jak dziecko. Przygotowania do nich zaczynała już miesiąc
wcześniej. Stroiła kolorowymi lampkami cały dom, średnio raz w tygodniu piekła
pierniczki w kształcie gwiazdek i na okrągło słuchała „Last Christmas”. Nawet
teraz w jej domu rozbrzmiewały świąteczne piosenki i pachniało cynamonem.
Myślę, że ze wszystkich miejsc na świecie, właśnie w domu Davisów czuć było
największe natężenie świąt. Wchodziły do ciebie płucami i zostawały jeszcze przez
długi czas, nie chcąc cię opuścić. Co za przerażające uczucie. Prawie zaczęłam
współczuć Dashiellowi, choć prędzej życzyłam mu udławienia się piernikami.
– Leanne! – usłyszałam radosne przywitanie.
Odwzajemniłam
szeroki uśmiech matki mojego wroga.
– Dzień
dobry – przywitałam się mile. – Mama
przysłała mnie z ciastem. Chciała się poradzić.
– Och, oczywiście,
dzwoniła do mnie.
Wystawiłam w
jej stronę porcelanowy talerz przykryty folią. Przyjęła ode mnie piernikowe
wypieki i zastanowiła się nad czymś głęboko. W takiej chwili nie wypadało się
żegnać i po prostu odejść.
– Ja też mam
coś dla twojej mamy – powiedziała w
końcu i odsunęła się w bok. – Wejdź do środka, zajmie mi to tylko chwilę.
Z trudem
powstrzymałam się od westchnięcia. Jej zamyślenie było wymuszone. Od początku
miała taki plan. Uknuła go razem z moją mamą.
Od czasu 1
kwietnia tego roku, matkom odbiło na naszym punkcie. Wiedziały, że Dashiell
mnie pocałował i węszyły jakiś romans. Za wszelką cenę, wykorzystując wszelakie
sposoby i chwyty, próbowały nas ze sobą zeswatać. To właśnie przez nie, żyliśmy
w jeszcze większej niezgodzie niż wcześniej. Staraliśmy się udowodnić naszym
rodzinom, że jedyne uczucie jakie pomiędzy nami jest to czysta nienawiść, ale
to najwyraźniej nie pomogło. One wciąż knuły kolejne plany, mające nas do
siebie zbliżyć.
A, niech to.
Dziś znowu nie uniknę króla chłodu i zła.
Nie miałam
wyboru. Po prostu weszłam do środka. Z nadzieją stałam przez moment w przedsionku,
ale pani Davis praktycznie od razu pociągnęła mnie za rękę i wprowadziła do
salonu. Tym razem nie powstrzymałam się od cichego westchnięcia. Oczywiście
przed wejściem nadepnęłam na klocek – zapewne firmy lego, bo bardzo zabolał.
Niby taki mały, a zdrowie potrafi zrujnować.
Syknęłam z
bólu, czego na szczęście nie było słychać przez głośne i dzikie okrzyki dzieci.
Dzieci u Davisów? Dziwne. Zawsze wydawało mi się, że mają tylko jednego,
jedynego syna (podmienionego w szpitalu – trzymajmy się tej wersji).
– Ciociu!
Ciociu! – wrzasnęła mała blondynka z
ustkami wypchanymi ciasteczkami. Jak rozkosznie. Cholernie rozkosznie. Szkoda
tylko, że nienawidziłam dzieci. Szło się domyślić, że to przez moje liczne
rodzeństwo, którym musiałam zajmować się przez całe życie.
Pani Davis
uklęknęła przed malutką dziewczynką. Wtedy dobiegła do nich pozostała dwójka
dzieci.
– Dashiell
mówi, że Mikołaj to ziabójca i wymoldował wszystkie elfy w mieście! – wykrzyknął jeden z blondynów.
Po ich
wyglądzie domyślałam się, że to jakaś część rodziny pani Davis – blond włosy
były u nich charakterystyczne.
– Dashiell –
westchnęła matka, spoglądając przed
siebie.
Miałam
ochotę jęknąć. Zawsze mam jakąś głupią nadzieję na to, że nie będzie go w domu,
ale on oczywiście musiał robić mi na złość.
Nie
spieszyłam się z przeniesieniem na niego wzroku, ale w końcu musiałam to
zrobić. Patrzył na mnie z takim samym wyrazem nienawiści jak ja. Nigdy nie
mówiliśmy sobie „cześć”, wystarczyło to jedno, pełne złośliwych i negatywnych
uczuć spojrzenie oraz wykrzywione w grymasie niezadowolenia usta.
Najpierw
dostrzegłam te orzechowe, chłodne oczy, potem dopiero całość, która... zbiła
mnie z tropu. Sądzę, że mojego szoku nie wywołałby nawet nagi Dashiell, w końcu
kąpaliśmy się nago w basenie, gdy byliśmy mali. No, dobrze, wtedy nie był
jeszcze mężczyzną, a ja kobietą, dlatego też fizjologia naszych ciał nie
budziła wstydu, ale... widok nagiego Dashiella nie byłby tak straszny jak to,
co zobaczyłam.
Szczęka
opadła mi w dół.
– Co? Ducha
zobaczyłaś? – spytał złośliwie chłopak.
– Nie,
świętego Mikołaja, który zepsuł moje dzieciństwo.
Bynajmniej
nie kłamałam. Pan „chłód jest mym życiem” miał na głowie czerwoną, świąteczną
czapkę z uroczym białym pomponem i futerkiem. Blond grzywka zachodziła mu na
oczy, próbując przekazać właścicielowi myśl, że już czas najwyższy wybrać się
do fryzjera, bo wygląda jak małpa. Można powiedzieć, że reszta Dashiella wyglądała
tak samo jak zawsze. Luźna biała koszulka z jakimś granatowym napisem, czarne
spodnie i ręka trzymająca swój ulubiony bursztynowy trunek. Nogi miał
skrzyżowane, głowę zadartą do góry, dłoń ze szklanką ułożoną w taki sposób,
jakby chciał udowodnić, że jest władcą wszechświata. Dashiell siedział w takiej
pozycji od dziecka, nieważne gdzie i kiedy.
– Przyszłaś po rózgę? – syknął.
– Na pewno
nie po klapsa w tyłek z powodu tego, że byłam w tym roku niegrzeczną
dziewczynką – zironizowałam.
Dashiell
uśmiechnął się diabelsko.
– Wątpię,
aby ktokolwiek chciał cię klepać po tym tłustym, świńskim zadzie.
– Nie
trafiłeś z tym świńskim. Widzisz, nie mam małego, różowego ogonka. A może ty
masz? – spytałam uroczym głosem,
przekręcając głowę w bok.
– A co,
chcesz zobaczyć? – mówiąc to, uniósł do
góry brew. Nie wyglądał na zbytnio zadowolonego.
Spojrzałam
bez zażenowania w dół.
– Myślę, że
twój ogonek nie urósł od czasu, kiedy kąpaliśmy się razem w ogródku.
– To samo
mogę powiedzieć o twoich plecach. Och, przepraszam. To chyba przód. Zresztą...
nie ma różnicy, tak samo płaski. Za to świński zad większy niż zwykle. Skończ
wpierniczać, umrzyj z głodu.
Zmierzyliśmy
się groźnymi spojrzeniami.
Dopiero
teraz zorientowałam się, że tylko my pozostaliśmy na polu bitwy. Pani Davis wraz
z dzieciakami uciekła już dawno do kuchni. Albo mi się zdawało, albo jej
zniknięciu towarzyszył łobuzerski chichot.
Nie, nie
będziemy romansować. Chyba, że romansowaniem można nazwać czułe dopiekanie
sobie, które zawsze sumowane jest chęcią unicestwienia drugiej strony.
– Co,
zatkało? – prychnął pan przerażający. – Mogę cię uraczyć jeszcze kilkoma
komplementami.
– Idę o zakład, że nawet nie wiesz co oznacza
słowo „komplement”.
– Komplement
to coś, co w żadnym zestawieniu nie łączy się z tobą.
Nie wiem
dlaczego, ale pierwszy raz w życiu, gdy kłóciłam się z Dashiellem, wzięłam jego
uwagi do siebie. Czyżby zabolała mnie jego nienawiść? To dziwne, nigdy się nią
nie przejmowałam, wręcz mnie bawiła.
– To po co
mnie całowałeś? – rzuciłam od
niechcenia. Doskonale wiedziałam, że pożałuję tego pytania.
Dashiell nie
wydawał się być zaskoczony. Jego twarz zawsze wyglądała tak samo. Obojętnie czy
się dziwił, czy był zdenerwowany, ta sama maska trzymała się jego twarzy.
Wyglądał inaczej, tylko wówczas, gdy się uśmiechał, co i tak rzadko robił.
– Do tej
pory nie wiem dlaczego to zrobiłem. Już całowanie kłody byłoby przyjemniejsze –
stwierdził pokrótce, poprawiając dłonią swoją czapkę Mikołaja i upijając łyka
whisky. Alkoholik. Nie dość, że ciągle pije to jeszcze jest chamem, gburem i
idiotą.
Ze złości aż
się zaczerwieniłam.
– Myślę, że
nie będzie ci przykro, gdy ktoś inny będzie mnie całował – syknęłam i odwróciłam się na pięcie.
Przeklęłam siebie w duchu za ten gest. Przecież chciałam wybiec z domu, a pani
Davis wciąż nie przyniosła rzeczy, którą miałam wręczyć mamie. Szlag by to
trafił.
Moje
obrócenie na pięcie wyglądało jak gest małego dziecka, które nie chce nikogo
słuchać i odwraca się plecami do rozmówcy.
– Wtedy tego
kogoś zabiję – usłyszałam mroczny i niski głos.
Zaskoczona
spojrzałam na niego przez ramię.
Zabije? Niby
dlaczego? Przecież mnie nienawidzi. Codziennie obdarza mnie tylko i wyłącznie
chłodem, nie ma tu mowy o jakichkolwiek uczuciach. Ach, no, chyba, że zabije tę
osobę po to, by zrobić mi na złość.
– Nie
będziesz musiał. Na sam twój widok popełni samobójstwo – burknęłam od
niechcenia. Byłam już zniechęcona tą dołującą rozmową.
– Dziwię
się, że to ja wciąż go nie popełniłem, przebywając z tobą – dodał złośliwie.
Już miałam
otworzyć buzię, żeby odwdzięczyć się jakąś wyjątkowo wymyślną ripostą, gdy w
salonie pojawiła się wesoła pani Davis, za którą leciała zgraja dzieciaków. W
ręku trzymała ten sam talerz na którym przyniosłam ciasto. Pod folią
najwyraźniej znajdowały się wypieki jej autorstwa. Taka wymiana między
gospodyniami domowymi, nasze matki często to robiły.
– Przepraszam,
że tak długo – zaszczebiotała, uważnie
nam się przyglądając. Zupełnie, jakby z wyrazu naszych twarzy miała wyczytać
gorący romans. Niestety, Dashiell był skrzywiony i chłodny, ja zaczerwieniona
ze złości.
– Nic nie
szkodzi – odparłam miło, wymuszając
uśmiech. Doskonale wiedziałam, że krojenie ciasta nie zajmuje tak długo. Moja
mama robiła to w minutę, pani Davis nie mogła robić tego dłużej. Jeżeli
chodziło o gotowanie, pieczenie i działanie w kuchni, była w tym lepsza od
niej, a więc i szybsza.
Nareszcie
przyjęłam w dłonie talerz – przesyłkę
dla mojej matki.
Moje
zirytowanie obecnością Dashiella, zaczynało rosnąć, tym bardziej, że zdawałam
sobie sprawę z tego, iż nieprzerwanie na mnie patrzy. Dlaczego to robił? Nie
znosiłam jego długiego wgapiania się we mnie. Chciał mnie do czegoś zmusić
swoimi chłodnymi orzechowymi oczami? Jedyna propozycją przekazywania myśli
przez Dashiella, jaka mi się nasunęła, była ta o treści: „zgiń”, bo pewnie tego
właśnie chciał. Zawsze starał się mnie zniszczyć, nieważne czy psychicznie, czy
fizycznie.
Już miałam
się grzecznie pożegnać, gdy pani Davis przeszkodziła w mojej nierozpoczętej
jeszcze przemowie.
– Dashiell,
może odprowadzisz Leanne? – spytała
wesoło. – Jest już dosyć późno.
– Nie trzeba
– odpowiedziałam szybko i zaśmiałam się
nerwowo. Nie wyobrażałam sobie przeprawy z Dashiellem przez śnieg. Zapewne
wrzuciłby mnie do jakiejś zaspy i udusił na amen.
– Nie chcę –
burknął prawie równocześnie ze mną blondyn, wyraźnie się chmurząc. Po tych
słowach podniósł się do góry i odłożył szklankę z whisky na stolik. – Nie mam
czasu – dodał ciszej, nie obdarzając mnie już swoim mrocznym spojrzeniem.
Czapkę Mikołaja, którą miał na głowie, zdjął gwałtownym ruchem dłoni i rzucił
na fotel. Powolne kroki skierował ku schodom. Z oddali widziałam już tylko jego
uroczo rozczochrane włosy.
Pani Davis
westchnęła cicho. Widziałam, że jej uśmiech jest wymuszony. Wstydziła się
zachowania syna.
– Nic nie
szkodzi – odpowiedziałam szybko na jej niewypowiedziane głośno myśli. – Pójdę
już. Do widzenia – i nim zaczęła narzekać na swojego syna, który „jest jak
chłodna zupa w letni dzień”, zaczęłam kierować się w stronę wyjścia. Nie goniła
mnie i wiedziałam, że nie planuje tego zrobić.
Lekko
załamana i równocześnie wściekła na Dashiella, który ponownie wygrał nasze
bliskie starcie, wyszłam za drzwi. Śnieg owiewał moją twarz, bezlitośnie
próbując wedrzeć mi się do oczu. Musiałam je przymrużyć.
Jeżeli
miałabym dokonać świątecznego porównania Dashiella do jakiejś rzeczy, zjawiska,
czegokolwiek, najprawdopodobniej byłby to śnieg, czy może raczej... śnieżna
zawierucha. Potrafił uderzyć ostrymi odłamkami lodu w twarz, a nawet w serce.
Prawdę powiedziawszy, nigdy nie czułam się tak zmęczona znajomością z nim.
Przez chwilę miałam ochotę po prostu zniknąć z powierzchni Ziemi, żeby tylko mu
ulżyć, żeby więcej mnie nie zobaczył. Jeszcze niedawno, gdzieś w środku mnie,
kryła się ta głupia nadzieja, że to co do mnie czuje, niekoniecznie musi być
nienawiścią, ale dziś całkowicie straciłam w to wiarę. Dlaczego tak mnie to
bolało? Jego ataki słowne zaczęły mnie coraz bardziej pogrążać, męczyć,
zniechęcać, a nawet smucić, czego nigdy jeszcze nie doznałam w swoim długim
pożyciu sąsiedzkim z Dashiellem. Czułam, że w moim życiu coś się zmieniło,
tylko jeszcze nie wiedziałam co.
Postanowiłam
tym razem iść po chodniku, jak cywilizowany człowiek, omijając zgrabnie krzaki
i śnieżne zaspy pod balkonami sąsiadów. Nie był to co prawda dobry pomysł, bo
byłam jeszcze bardziej odkryta i narażona na ostre drobinki śniegu bijące w
twarz, ale… trudno.
– Uwaga! – dosłyszałam
męski okrzyk. Początkowo wcale się nim nie przejęłam, bo myślałam, że to nie do
mnie ktoś krzyczy, ale oczywiście jak to bywa w moim życiu – myliłam się.
Jakieś
dłonie pchnęły mnie mocno w zaspę, w którą wleciałam z głośnym piskiem. Szybko
jednak zamilkłam, bo moją twarz przywitał śnieg. Długo nie mogłam się z niego
wyplątać, w końcu jednak zdołałam usiąść w zniszczonej zaspie. Jeszcze nie
wiedziałam, co się dzieje, ale zaraz się tego dowiem.
Jakieś dwa
metry dalej, na chodniku, siedział skrzywiony młody chłopak, a niedaleko niego,
leżał rower i jakiś oburzony nastolatek, który się na niego wydzierał za
poturbowanie. Nie wiedziałam o co chodzi, ale domyślałam się, że moim
wybawicielem był ten spokojny szatyn, który tylko kiwał obojętnie głową na to,
co mówił rozszalały i młody buntownik. Gdy tylko nastolatek wziął swój rower i
odjechał z głośnym prychnięciem, mój „bohater” podniósł się z gracją do góry i
podszedł do mnie. Swoją smukłą, pozbawioną rękawiczki dłoń, wystawił w moją
stronę. Bez chwili zastanowienia przyjęłam ją i powróciłam do pionu.
– Domyślam
się, że przeżyłam dzięki tobie – powiedziałam z lekką ironią, uśmiechając się
delikatnie.
– Można tak
powiedzieć – zaśmiał się dźwięcznie
chłopak.
Dopiero
teraz uważniej przyjrzałam się jego twarzy. Znałam go, czy może raczej
kojarzyłam ze szkoły. Nieraz widywałam go też w drodze do domu, gdy otoczony
był wianuszkiem dziewcząt lub chłopców. Chyba nigdy nie wracał do domu sam, w
przeciwieństwie do mnie. Wszyscy moi znajomi jak na złość, mieszkali w przeciwnym
kierunku. Tylko Dashiell towarzyszył mi w milczącej podróży do domu, gdy
kończyliśmy o podobnych godzinach, od czasu do czasu rzucając mi spojrzenie
godne mordercy. Oczywiście nie szedł ze mną ramię w ramię. Zazwyczaj była to
bezpieczna, kilkumetrowa przestrzeń. Czy zazdrościłam temu nieznajomemu? Może
trochę, bo każde towarzystwo pozbawione Dashiella, byłoby świetne.
Szatyn z
roztrzepanymi uroczo włosami, wąskimi ustami rozszerzonymi w niewinnym uśmiechu
śnieżnego aniołka, z białym puszkiem na czarnej kurtce i w puchatym szaliku,
patrzył się na mnie z góry. Może nie należał do najwyższych, zdecydowanie
przewyższał go mój ulubiony wróg, ale jak każdy chłopak przerastał mnie.
Najbardziej pociągające w jego całości były oczy. Blado błękitne, ale jakie
urocze. Czerwony nos Rudolfa i różowe poliki przemawiały do mnie rozbawieniem.
Całkiem ładny, choć nieskomplikowany, na pewno nie wyróżniał się z tłumu w
takim stopniu jak Dashiell.
Zaraz.
Dlaczego wszystkich porównuję do niego? Muszę z tym skończyć.
– Dziękuję –
odpowiedziałam szybko, zgarniając kosmyk kasztanowych włosów z czoła. W jakiś
sposób czułam się onieśmielona przy tym nieznajomym.
– W porządku – roześmiał się
gładko i podał mi swoją chłodną dłoń, pragnąc się przedstawić. Przyjęłam ją bez
problemu. – Matthias. I wydaje mi się, że chodzimy do tego samego college’u – mówiąc to, zmarszczył czoło.
– Leanne – odpowiedziałam
ze śmiechem, ściskając jego dłoń tak, jakbym chciała ją ogrzać. – Dobrze ci się zdaje.
– Mieszkasz
niedaleko?
– Całkiem
niedaleko.
– To tak jak
ja. Może to przeznaczenie – zaśmiał się
dźwięcznie, na co ja opuściłam dłoń w dół i lekko się zarumieniłam. Czy on mnie
podrywa? A może po prostu jest miły? Cóż, nie na co dzień jakiś chłopak chce ze
mną rozmawiać, niczego nie oczekując w zamian. Większość z tych
bezinteresownych uciekała w popłochu, widząc Dashiella, stojącego za moimi
plecami. Mama lubiła szczebiotać na temat tego, że jest moim wiernym
ochroniarzem, na co ja odpowiadałam, że po prostu jest warczącym psem,
starającym się odgonić niepowołane osoby, bo w końcu musi sobie poobgryzać
jakieś dobre, młode kosteczki. Czasami traktował mnie jak nienaruszalną
własność, a przy okazji sam mnie nie dotykał. Stał gdzieś z boku i warował jak
zwierz, który pilnuje swojej zdobyczy, pragnąc zakopać ją pod ziemią.
Straszliwie mnie to irytowało i nie mogłam się doczekać, kiedy pojadę na studia
do większego miasta. Nie zamierzam tu dłużej siedzieć, sąsiadując z Dashiellem
i jego grozą. Muszę się w końcu wyrwać w świat, a przystojnie przeciętny
Matthias będzie pierwszą osobą, która mi w tym pomoże.
Nasza
wstępna rozmowa była krótka i kulturalna, niezbyt otwarta. Wymieniliśmy krótkie
uprzejmości. Chłopak nawet otrzepał mi
czule czapkę ze śniegu, a potem stwierdził, że mieszka kilka domów za mną, więc
może mnie odprowadzić.
Pierwszy raz
podczas obecności jakiegoś osobnika płci przeciwnej, czułam się tak swobodnie.
Prawie od razu znalazłam z nim wspólny język. W drodze powrotnej rozmawialiśmy
tak naprawdę o głupotach, celowo wybierając dłuższą trasę. Padło kilka słów na
temat jego znajomych, wspomniałam też o irytującym mnie Dashiellu, chmurząc się
przy tym i nadmuchując poliki jak dziecko, co Matt uznał za urocze. Nasza
pierwsza rozmowa nie była zbyt długa, ale już widziałam w tym chłopaku materiał
na dobrego przyjaciela.
Słysząc
historię o moich długich spacerach do domu w samotności, stwierdził, że zawsze
może opuścić ten swój wianuszek ludzi i pospacerować ze mną w drodze powrotnej.
Sam czasem potrzebuje wytchnienia, a czuje się przy mnie bardzo swobodnie.
Podziękowałam za to i stwierdziłam, że nie będę go odciągać od przyjaciół, niemniej
jednak, jeżeli chce się kiedyś ze mną spotkać, nie mam nic przeciwko.
Gdy byliśmy
już pod drzwiami mojego domu, zgodnie i z radością stwierdziliśmy, że nasze
krótkie poznanie wyglądało tak, jakbyśmy się nigdy się nie poznali, a żyli ze
sobą od dnia narodzin.
Miałam
jakieś dziwne uczucie w środku, że to zapowiedź czegoś nowego, jeszcze
niepoznanego.
Nie
chciałam, żeby nasze pierwsze spotkanie właśnie na tym się skończyło, dlatego
starałam się być jak najmilsza, może nawet odrobinę sztuczna. O mały włos, a
zaprosiłabym go na herbatę, ale to chyba zbyt wcześniej jak na pięć minut
znajomości. Nie mogę popadać tak szybko w uwielbienie i oddawać się w ręce
pierwszego lepszego chłopaka, który się mną zainteresował. Stop, inaczej do
akcji wkroczy Dashiell – jak zawsze znajduje się tam, gdzie nie powinien i
wcale bym się nie zdziwiła, gdyby...
– Zostawiłaś
coś – odezwał się niski, mroczny głos po mojej prawej stronie.
Prawie
podskoczyłam do góry. Nie zauważyłam i nawet nie usłyszałam zbliżających się
kroków mojego wroga dzieciństwa. Właśnie stał obok Matthiasa i mierzył go
groźnym wzrokiem, wyciągając do przodu mój szalik.
Przełknęłam
ślinę.
Miałam
wrażenie, że Dashiell lada moment zdzieli w twarz Mattowi. Co mnie dziwiło
jeszcze bardziej – on wcale nie był przerażony. Również patrzył na Dashiella,
ale z miłym uśmiechem.
Moja dusza
krzyczała.
O, nie. Z
Dashiellem Davisem nie można się spoufalać. Nawet uśmiech posłany w jego stronę
grozi karą.
Widząc
unoszącą się do góry pięść blondyna, chwyciłam Matthiasa za rękę i pociągnęłam
w swoją stronę. Wydawał się być odrobinę zdezorientowany. Cóż, kolejny powód
dla którego prawie nikt się nigdy do mnie nie zbliża. Gdy próbuję ratować
sytuację, robię z siebie idiotkę.
– Widzę, że
szybko znalazłaś sobie kogoś z kim możesz się całować – syknął przez zęby
Davis, rzucając w moją twarz szalikiem.
Zarumieniłam
się. Nie chciałam, by takie słowa padły przy osobie, którą ledwo co poznałam.
Mógł o mnie źle pomyśleć. Z tego stresu zapomniałam języka w gębie, ale na
szczęście kto inny go miał.
– Jesteśmy
bliskimi znajomymi – odezwał się z nagła
Matthias, obejmując delikatnie moje ramię. – Leanne właśnie zaprosiła mnie na
herbatę.
Szczęka mało
nie wypadła mi na ziemię.
Błyszczące
błękitem oczy chłopaka zdradzały jakiś łobuzerski plan. Musiał się domyślić, że
osoba tu stojąca to właśnie mój ukochany sąsiad, który tak mnie irytuje. Byłam
pełna podziwu, że nie bał się Dashiella. Wystarczyło na niego spojrzeć i już
człowiek tonął w morzu strachu. Sama jego twarz przypominała rasowego (choć
przystojnego) mordercę.
– I
pomyśleć, że jeszcze przed chwilą się ze mną pieprzyła – syknął blondyn, co prawie wbiło mnie w ziemię.
– Niewierna. – Ostatniemu jego słowu, towarzyszyło mroczne i przeciągłe
spojrzenie w moją stronę. Od samego brzmienia jego głosu przeszły mnie ciarki.
Byłam
zszokowana tym, co powiedział. Wiedziałam, że jest zwykłym dupkiem, który chce
zniszczyć moje życie, ale że aż tak? Nie potrafiłam nawet zaprzeczyć, a co
dopiero spojrzeć w twarz Matthiasowi. Zachowywałam się tak, jakby to była
prawda, a przecież nie była!
Żegnaj,
nowy, przystojny kolego, żegnaj życie!
– Ach, tak? –
spytał z nagła Matt, śmiejąc się dźwięcznie. – Co za przypadek! Ze mną też! – prawie wykrzyknął rozbawiony. – Teraz czekam
na powtórkę w jej domu.
Dobra,
bardziej zszokowana już być nie mogłam. Nie wiedziałam czy się śmiać, czy
płakać. Po pierwsze zaskoczyły mnie słowa Matta, którego dopiero co poznałam,
po drugie miałam świadomość, że stara się mnie obronić przed Dashiellem, po
trzecie... ten milczący wyraz twarzy Davisa, który ledwo otworzył usta, by coś
powiedzieć, ale zaraz je zamknął. Widziałam, że był wściekły. Miałam wrażenie,
że zaraz rzuci się na mojego nowego kolegę dlatego, że go znieważył. Jak
ktokolwiek miał prawo z nim walczyć na słowa?! Przecież to on zawsze wygrywał w
sarkastycznych starciach! Jak widać – do czasu.
Zaczęłam się
bać o życie Matta. Nieświadomie ścisnęłam go za dłoń.
– Pójdziemy
już – burknęłam na odchodnym i otworzyłam drzwi z rozmachem. Błękitnookiego
chłopaka prawie że wepchnęłam do środka, a on jeszcze mrugnął do mnie
porozumiewawczo, jakby chciał mnie uwieść.
Zostawiliśmy
Dashiella samego. Na zimnym dworze. Zdezorientowanego. I złego. Nie wierzyłam w
to, co się stało.
Spojrzałam
na Matthiasa, a on spojrzał na mnie. I już po chwili wybuchliśmy gromkim
śmiechem, komentując na głos minę wszechmocnego, niepokonanego Davisa.
– Jesteś
moim mistrzem! Naprawdę zmusiłeś go do milczenia! Nigdy wcześniej nikomu się to
nie udało!
– No,
przestań, wystarczyło zastosować jego chwyt, to nic trudnego!
– Ja cię po
prostu uwielbiam! Chociaż z drugiej strony, teraz możesz mieć u niego
przerąbane, wiesz?
– Przestań,
nie boję się! Zawsze jakoś radziłem sobie z przemocą.
– Matt!
Boże, mogę tak do ciebie mówić? Wiesz, znamy się krótką chwilę, ale... to coś
niesamowitego!
– Możesz
mówić, nie zabraniam, ale ja w takim razie będę do ciebie wołał Lea.
– A więc
masz ochotę na herbatę?
– Skoro już
sam się wprosiłem to nie mam nic przeciwko!
Nasze
rozweselone, szybkie i spontaniczne wymiany zdań, mi eszane ze zwycięskim
chichotem, były tak głośne, że niosły się po całym dom. Na ten krótki moment,
kiedy świętowałam swój triumf, czy może raczej nasz triumf, zapomniałam, że w
domu istnieje ktoś taki jak rodzice i rodzeństwo. Gdy my przekrzykiwaliśmy
siebie nawzajem i żywo gestykulowaliśmy przy drzwiach wejściowych, cała moja
rodzina, co do jednego członka, stanęła w przedpokoju i zaczęła się w nas
wgapiać. Dopiero wówczas, gdy moja mama chrząknęła głośno, odwróciłam się w ich
stronę, a Matthias z lekkim zakłopotaniem ukłonił.
No, tak.
Zapomniałam, że oprócz wścibskiego i wrednego Dashiella, istnieje jeszcze grono
moich osobistych detektywów – rodzina.
***
– I co było
potem?
– Idzie się
domyślić.
Uśmiechnęłam się pod nosem i
podparłam na dłoni.
Moje przyjaciółki
były wniebowzięte całą tą pseudo miłosną historią, która przytrafiła mi się w
drodze powrotnej do domu, dnia poprzedniego. Wszystkie szczebiotały i powtarzały,
że to na pewno nie przypadek, że wpadliśmy na siebie z Mattem, czy może
raczej... że romantycznie wrzucił mnie w zaspę. Cieszyły się i klepały mnie po
ramieniu, życząc jak najlepiej. Tylko Lana siedziała nachmurzona na uboczu i
przyglądała mi się z miną zabójcy. Przez chwilę, jak Boga kocham, skojarzyła mi
się z Dashiellem. Kompletnie nie rozumiałam o co jej chodzi i co takiego
zrobiłam, że chce mnie wytargać za włosy.
– No, co
jest, Lana? – zapytała Danielle, która podzielała mój entuzjazm. Szturchnęła
lekko przyjaciółkę.
– Jak to co?
– burknęła niezadowolona dziewczyna, uderzając pięścią w stół, jak to miała w
swoim dziwnym zwyczaju, gdy czymś się mocno przejęła. – Przecież Leanne całowała się z Dashiellem!
Zacisnęłam
usta, czując jak policzki zaczynają mnie palić. Dlaczego? Jeszcze niedawno to
wspomnienie nie wywoływało u mnie zawstydzenia.
Westchnęłam
ciężko.
– Lana,
mówiłam ci już, że to on mnie pocałował i chciał mi tym zrobić na złość – odpowiedziałam spokojnie.
– Idę o
zakład, że to z miłości! I jest w tobie prawdziwie zakochany! – Znów uderzyła
pięścią w stół.
– No,
przestań.
Przewróciłam
oczami, chcąc jakoś uniknąć tego tematu. Dashiell to ostatni człowiek (to on
był człowiekiem?) o jakim chciałam dyskutować. Lana powinna zapomnieć o tym, że
mnie pocałował raz na zawsze. Ja sama nie zamierzałam już do tego wracać.
W mojej
obronie stanęła Anabelle wraz z Danielle, które zaczęły wymieniać najgorsze
cechy wrogiego mi blondyna i próbowały przywrócić przyjaciółkę do porządku. Bo przecież
nie mogę kochać sadysty, który się nade mną znęca, chyba, że mam masochistyczne
upodobania! Dlaczego ma mnie traktować jak własność?! Kim on jest, żeby
straszyć wszystkich wkoło mnie?! Ten cały niebieskooki Matthias to dobra
partia, bo po pierwsze mnie obronił, po drugie nie dał się Dashiellowi! Poza
tym naszej Leanne świetnie się z nim rozmawiało! To miłość, Lana, to miłość!
Już po
chwili zaczęłam się chichrać. Nawet przez moment nie żałowałam, że poszłam
razem z nimi do college'u. Moje życie byłoby bez nich nudne.
Nasza grupka
nie liczyła już pięciu osób. Niestety Sean, męski rodzynek, postanowił oddać
się w pełni przyuczaniu do zawodu, jakim było prawo. Od dziś nasza drużyna była
wyłącznie żeńska, przez co nie raz powstawały kłótnie. Brakowało nam Seana,
który rozstrzygnąłby nasze bitwy. Dziewczęcej grupce zdecydowanie przydałaby
się męska ręka.
– Lea! – wykrzyknęła
zbulwersowana Lana, od czego aż podskoczyłam na krześle. Dziewczyna właśnie
podniosła się gwałtownie z siedzenia i wbiła we mnie piekielnie poważne
spojrzenie. – Ja wiem, że ty coś do niego czujesz! I masz go zaprosić na
świąteczny bal! Jak tego nie zrobisz, to... to...
– ...Koniec
z nami! – zapiszczała ironicznie Danielle, starając się naśladować jej głos.
Razem z resztą dziewczyn zaśmiałyśmy się głośno. Lana już trochę bardziej
uspokojona, usiadła z powrotem na krzesło. Teraz jej dłonie nie wystukiwały już
dzikich rytmów, a złączyły się w dyplomatycznym geście.
– Mówię
serio. Jak go nie zaprosisz na bal świąteczny to ja to zrobię za ciebie.
Prychnęłam.
– Dashiell
nie chodzi na takie głupoty.
– Bronisz
go?
Przewróciłam
oczami.
Miałam dosyć
tej rozmowy. Wolałam to przemilczeć, udając, że zajmuję się czytaniem jakiegoś
bezsensownego magazynu, który zostawiła w klasie jedna z blond damulek.
Świąteczny
bal. Impreza na którą nigdy nie chodziłam. Co roku odbywał się w podstawówce,
co roku w szkole średniej, a teraz odbywa się w college'u, który wciąż nie
wyrósł z tych dziecinnych zabaw. Na moje nieszczęście, na początku roku
zostałam przewodniczącą klasy, a potem z tego powodu, że zasnęłam na szkolnym
zebraniu, przydzielili mi jedną z głównych ról przy organizacji balu. Chociaż
nie chcę, muszę się na nim pojawić. I wypadałoby na niego iść z kimś. Z
kimkolwiek. Na pewno nie z Dashiellem.
– Lea – szepnęła
nagle Anabelle, szturchając mnie łokciem.
Syknęłam z
bólu i potarłam obtłuczone miejsce, spoglądając na nią pytająco. Wszystkie
głowy dziewcząt, skierowały się w stronę wejścia do klasy. Świętego Mikołaja
zobaczyły, czy co?
Zwróciłam
się w kierunku w którym patrzyły i natychmiastowo spłonęłam soczystym
rumieńcem. Moje serce na widok Matthiasa podskoczyło do góry. Co on tu robił?
Uważnie
przyjrzałam się jego uśmiechniętej, może lekko zawstydzonej twarzy. Niepewne
kroki zaczął kierować w stronę naszych ławek, tymczasem mnie zapierało dech w
coraz większym stopniu. Dziewczyny chichotały się z boku, komentując szeptem
moje miny i zachowanie, ale nie zwracałam na to większej uwagi. Liczył się
teraz dla mnie tylko i wyłącznie ten niebieskooki szatyn w białej, luźnej
koszulce z napisem: "Don't let anything stop you". Czyżby chciał się
tym tekstem zmotywować?
– Hej – przywitał
się, stając naprzeciwko mnie.
– Ohoho,
jaki przystojniaczek – zachichotała Ana, za co musiałam klepnąć ją w kolano.
– Cześć,
Matt – przywitałam się grzecznie. – Coś się stało?
Szatyn
przybrał uroczą, zakłopotaną minę i zmarszczył czoło. Prawą dłonią roztrzepał
swoje brązowe włosy, które i tak były już w nieładzie. Błękitnymi oczami,
powędrował gdzieś w bok. Nie miałam pojęcia o co może mu chodzić. Wyglądał tak,
jakby z czymś wewnętrznie walczył. Patrzyłam na niego w tak samo wyczekujący
sposób jak moje przyjaciółki i każdy kto był w pobliżu. Byliśmy ciekawi z czym
do mnie przyszedł. Trochę się tego bałam.
– Bo wiesz –
zaczął po dłużej chwili milczenia, przestając maltretować swoją czuprynę i
nareszcie kierując spojrzenie na mnie. – Nie chciałabyś pójść ze mną na bal?
Wszystko
wkoło nagle zamarło. Koleżanki w rogu klasy rozdziawiały buzię, prychając w
zazdrosnym geście, w końcu na bal zaprasza mnie taki ładny chłopak! Moja żeńska
grupa milczała, wyczekując mojej odpowiedzi, Matt patrzył mi prosto w oczy,
przekazując swoim spojrzeniem wiadomość o treści: "nie próbuj odmawiać, za
bardzo się starałem".
Uśmiechnęłam
się lekko. Nawet przez moment nie pomyślałam, że mogłabym powiedzieć
"nie". Jeżeli mam z kimkolwiek iść na bal, a na pewno z kimś muszę,
to będzie to Matthias.
– Pewnie – zgodziłam
się wesoło, przerywając ciszę.
Anabelle,
Lana i Danielle nie powstrzymały się od cichego szczebiotania, a mój błękitnooki
wybawiciel uśmiechał się szeroko, na nikogo nie zwracając uwagi.
– Świetnie –
odpowiedział i wyjął z kieszeni mały, postrzępiony kawałek papieru. Wsadził mi
go w dłonie. – To mój numer telefonu. Wyślij mi SMS-a jak będziesz miała czas.
Obdarzając
mnie krótkim, choć uroczym uśmiechem, Matthias wystawił w moją stronę żegnającą
dłoń i niczym zawstydzona burza, opuścił salę.
Moje
przyjaciółki wybuchły szaloną radością.
No, cóż.
Wychodzi na to, że nawet nie musiałam umawiać się z kimś na siłę. Moja zgubiona
połówka na bal przyszła do mnie sama. Czy to początek jakiegoś nowego romansu?
***
Mgiełka
wzburzona przez zimowy oddech, uniosła się ku górze, by zaraz zniknąć w
odmętach śnieżynek, spadających z nieba. W sercu samego miasta, z głośników
zamontowanych na słupie, płynęły świąteczne piosenki, które drażniły uszy – aktualnie
leciał utwór: "All I want for Christmas is you", co kojarzyło mi się
z moim rozszalałym rodzeństwem, biegającym po pokoju z widelcami w dłoni do
których śpiewały. Na pobliskich, łysych drzewach, otaczających mały rynek,
niedbale zwisały kolorowe lampki. W samym centrum, znajdowała się wielka,
kilkumetrowa choinka, która błyszczała od bombek i łańcuchów. Śnieg prószył i
sypał, jednak nie wchodził na siłę do ust oraz oczu. Był to prawdziwy,
świąteczny śnieg o jakim pisze się zawsze w bajkach.
Na dworze
panował chłód, gwar i chaos. Natłok ludzi napierał mnie z każdej strony
sprawiając, że miałam ochotę ich pozabijać za ten pośpiech. Rozumiałam, ze lada
moment święta, ale pośpiech do niczego ich nie zaprowadzi.
Pomasowałam
obolałe ramię, w które przed chwilą walnął jakiś mężczyzna w wieku średnim.
Zaburczałam wściekle pod nosem i obdarzyłam go spojrzeniem zabójcy. W takich
chwilach jeszcze bardziej nienawidziłam świąt.
Dziś był 22
grudnia, co oznaczało, że do Wigilii zostały dwa dni. Świąteczny bal w
college'u odbędzie się dokładnie jutro o godzinie 19 i na moje nieszczęście,
był połączony z balem studentów z sąsiedniego uniwersytetu, który przynależy do
tego samego kampusu, co mój college. Na szczęście Dashiell nie bywa na takich
imprezach.
Jako, że
został mi tylko jeden dzień do balu, uznałam, że czas najwyższy kupić sobie
jakąś sukienkę. Jako typowa chłopczyca, lubująca czarne i białe rzeczy, nie
nosiłam żadnych spódnic i sukienek, nawet w święta. Owszem, miałam kilka w
szafie, ale zazwyczaj czarnych i to takich, które mama sama mi kupiła.
Uważałam, że mam zbyt brzydkie nogi na takie przebieranki. Poza tym byłam niska
jak krasnoludek, a to większym paniom do twarzy było w tych zwiewnych
kreacjach.
Mam już 18
lat, 1 kwietnia skończę 19. Pierwszy raz w życiu wybiorę się na jakikolwiek
bal, imprezę. Czy chcę, czy nie chcę, muszę pojawić się na niej w sukience, w
przeciwnym razie, wypowiadając się na scenie jako jedna z organizatorek, zrobię
z siebie pośmiewisko. Cóż, może to nie taka znowu zła opcja? Chciałam się
spodobać Matthiasowi, chciałam go olśnić. Moja mama szczebiotała, gdy
powiedziałam jej, że zaprosił mnie na bal, ale oczywiście nie powstrzymała się
od dodatku w stylu: "no, szkoda, że to nie Dashiell, ale ktokolwiek będzie
dobry". Udowodniła mi tym samym, że jestem tak beznadziejna, że żaden
chłopak nawet do mnie nie podejdzie z kijem. I miała racje. Częściowo to przez
pana chłodnego, częściowo przeze mnie samą – ponoć czasem nieświadomie odpychałam
chłopaków.
W mojej
kieszeni zabrzęczał telefon. Nie musiałam wcale patrzeć na to, kto wysłał mi
SMS-a. Ostatnio poza Laną i resztą, słał mi je Matt. Na dzień dobry, na
dobranoc i z zapytaniami o to, co w danej chwili robię. Może innym wydawałoby
się to nachalne, ale mi się strasznie podobało. Do tej pory żaden chłopak nie
okazywał mi takiego zainteresowania. To było dziwne. Wypiękniałam przez ten
rok?
Wyciągnęłam
telefon i odpisałam: "szukanie sukienki czas zacząć, właśnie wkraczam do
pierwszego sklepu!". Zgodnie z tym, co napisałam, weszłam do królestwa
sukienek. Na razie to jednak nie one zajmowały moje myśli. Był w nich Matthias,
mój przeuroczy sąsiad. Ostatnimi czasy chodziłam z nim i wracałam ze szkoły.
Bywało też, że wspólnie jadaliśmy w stołówce. Dlaczego to Dashiell był moim
"przyjacielem" z dzieciństwa? O wiele bardziej przypominał mi go
Matt. Rozumiałam się z nim bez słów. Często mówiliśmy coś równocześnie, a potem
śmialiśmy się w tak samo radosny sposób. Nawet charaktery mieliśmy podobne.
Matthias twierdził, że możemy uchodzić za rodzeństwo, ale ja stwierdziłam, że
nie chciałabym mieć kolejnego brata. Zapewne wnerwiałby mnie tak samo jak
młodsi Danellowie. Jak dla mnie mógł zostać kimś innym. Kimś zdecydowanie
bliższym niż rodzeństwo.
Przyłożyłam
dłonie do rozpalonych polików i uśmiechnęłam się mimowolnie. Chyba jeszcze
nigdy nie czułam się tak dobrze, myśląc o kimś. Może nie była to jeszcze
miłość, ale pod zauroczenie mogło już podchodzić. Ludzie mówią, że można
zakochać się w przeciągu sekundy, ale ja nie byłam jedną z tych optymistycznych
i niepoprawnych romantyczek. Mimo tego, że nasza przyjaźń rozkręciła się w
zawrotnym tempie, nie chciałam ryzykować czymś takim, jak związek po tygodniu.
Matt też odnosił się do mnie ostrożnie, choć z wyraźnym zainteresowaniem.
Obydwoje byliśmy gdzieś na początku drogi do głębszych uczuć i żadnemu z nas
się nie spieszyło.
Chodząc bez
celu pomiędzy wieszakami, przeczytałam kolejnego SMS-a, który doszedł do mnie w
przeciągu kilku sekund. Matthias życzył mi powodzenia i stwierdził, że smutno
mu z tego powodu, że miał coś innego do zrobienia, najchętniej pomógłby mi w
wyborze sukienki.
Uśmiechnęłam się i odpisałam:
"będziesz miał niespodziankę", po czym schowałam telefon do kieszeni
i ze skrzywioną miną dodałam w myślach: niemiłą niespodziankę w postaci
wielkiego, świńskiego zada w kolorowej sukience.
Zaczęłam
swoje wielkie poszukiwania od zdziwienia. Nawet nie wiedziałam do jakiego
sklepu weszłam, tak bardzo byłam zajęta myślami na temat Matta. Z pewnością nie
zamierzałam kupować dziś seksownej, siateczkowej bielizny. To nie sklep dla
mnie.
Udałam, że
pod czujnym okiem sprzedawczyń, oglądam jakieś kolorowe komplety, po czym
pokręciłam pobłażliwie głową na znak, że to nie to czego szukam. Szybciej niż
cyklon, ruszyłam w stronę drzwi. W brzęczącym dzwoneczkami wejściu, zderzyłam
się ramieniem z jakimś blondynem, którego ktoś (zapewne jakaś kobieta),
trzymała pod ramię. Usłyszałam złowrogie burknięcie, co przypominało mi
Dashiella, ale stwierdziłam, że nawet nie będę się obracać, w końcu "pan
chłodniejszy niż śnieg w grudniu" nie przyszedłby do takiego sklepu – to
po pierwsze, po drugie – nie wyszedłby na zakupy z żadną dziewczyną, nawet ze
swoją matką. Tylko raz poszedł ze mną do miasta, nie zrobił tego jednak
dobrowolnie. To pani Davis i moja mama uknuły zły plan, mający na celu nas
połączyć. Nasza romantyczna schadzka skończyła się jednak tym, że wylądowałam w
fontannie i chorowałam przez następny tydzień. Jak się idzie domyślić, sprawcą
mojego prysznica był Dashiell, który stwierdził, że moje nowe perfumy śmierdzą,
cytując: "jak pokrzywa zmieszana z krowim gównem". Zapewne gdybym mu
nie odpowiedziała czymś w stylu: "skąd wiesz jak pachnie krowie gówno?
Wyczuwasz tam zapachy własnego dzieciństwa?", nie zacząłby mnie podtapiać
w miejskiej fontannie, wzbudzając tym śmiechy przechodniów (mi nie było do
śmiechu, zobaczyłam śmierć w odmętach brudnej wody).
Potrząsnęłam
głową i klepnęłam się energicznie w czoło. Dlaczego wszystkie moje myśli
sprowadzały się do jednej osoby? Nawet, gdy wspominałam mile spędzony dzień z
Matthiasem, gdzieś z boku pojawiał się Dashiell, przekleństwo mojego życia. Czy
nie mogłam go tak po prostu wyrzucić z głowy?
Westchnęłam.
Tym razem
trafiłam we właściwe miejsce. Typowy sklep z sukienkami. Na bal, na stypę, na
randkę, na wszystko. Różnobarwna tęcza uderzyła moje oczy, prawie mnie
oślepiając. Było tego tak dużo, że nawet nie wiedziałam, za co się zabrać. Już
przy wejściu zaatakowała mnie ekspedientka, która radosnym głosem oznajmiła, iż
może mi pomóc w trudnym wyborze. Podziękowałam, ponieważ zazwyczaj miałam inny
gust niż sprzedawczynie. Nie chciałam wylądować w różowej sukience lalki Barbie
i farbować się specjalnie na blond z tej okazji.
Niepewnym
ruchem dłoni, zaczęłam odsłaniać sukienki wiszące na wieszakach. Wszystko było
ułożone kolorystycznie, a pierwszą barwą do jakiej się dobrałam, była krwista
czerwień. Raczej nie widziałam swojej osoby w tym kolorze, ale nie zaszkodzi
zobaczyć siebie w każdej wersji kolorystycznej. Może się pod koniec okazać, że
różowy to kolor, który pasuje mi przecież najbardziej.
Uśmiechnęłam
się wrednie do siebie.
Już po kilku
sukienkach znudziło mi się szukanie. Wzięłam jakąś pierwszą lepszą, a potem
powtórzyłam tą czynność z następnymi. W sumie miałam ich w ręku jakieś
dziesięć. Każda w innej barwie. Czerwona, błękitna, różowa, zielona, czarna,
biała, granatowa i... kolory, których nawet nie potrafiłam określić, bo jeżeli
o to chodzi, byłam jak mężczyzna – rozpoznawałam tylko podstawowe barwy.
Niewiele się
zastanawiając, wskoczyłam do przymierzalni. Im szybciej, tym lepiej, miejmy to
za sobą.
Pierwsza
była krwista kreacja. Rozmiar za mała. Fałdki po bokach wystawały i śmiały się
ze mnie, gdy patrzyłam w lustro. Jeszcze te śmieszne koronki na rękawach, który
udowadniały mi, że mam zbyt szerokie ramiona. Dlatego właśnie nie znosiłam: 1.
zakupów, 2. sukienek.
Zrzuciłam
czerwoną kieckę na podłogę i przyjrzałam się sobie w lustrze. Z nachmurzoną
miną, ścisnęłam prawy bok, żeby udowodnić sobie jak bardzo tłusta jestem. No,
dobra, nie było tak źle, chociaż trochę z tych boków mogło pójść w cycki – ich
mi życie poskąpiło.
Odwróciłam
się jeszcze tyłem do lustra i spojrzałam krytycznie w stronę tyłka. Dashiell
zawsze powtarzał, że mam tłusty zad. A mnie się wydawało, że był całkiem
zgrabny.
Wzruszyłam
ramionami i ubrałam następną sukienkę, tym razem błękitną. Efekt był odwrotny.
Tym razem za duża.
Przewróciłam
oczami.
Dlaczego nie
popatrzyłam chociaż na rozmiar?
Tym razem
sprawdzałam po kolei zabrane ze sobą sukienki. Jedna miała za duży rozmiar,
druga za mały i tak prawie wszystkie. Moje szczęście sprawiło, że tylko różowa,
falbaniasta kiecka posiadała taki sam rozmiar jak mój. Miałam ochotę zaśmiać
się do swojego odbicia w lustrze. Przymierzalnia na szczęście miała swoje
plusy: nikt nie wejdzie ci do środka nieproszony.
Ubrałam
rażący w oczy róż. Jedyną wadą było to, że nie mogłam jej zapiąć sama – nie
miałam tak długich rąk, a zamek znajdował się z tyłu.
Co o samej
sukience? Na pewno była idealnie dopasowana. Różowy nie był jednak moim
kolorem. Kontrastował z moją cerą i nijak pasował do moich włosów. Liczne
falbanki i kokarda z przodu sprawiała raczej wrażenie kreacji dla małej
księżniczki, nie dla dużej Leanne chodzącej już do college'u. Może gdybym wciąż
była dzieckiem, podobałaby mi się, ale nie teraz, kiedy musiałam pokazać się w
czymś gustownym na balu, bo cała społeczność studencka i uczniowska będzie na
mnie patrzeć.
Pochyliłam
się ku dołowi, by podnieść kolejną kreację, a gdy wstałam, poczułam, że coś
przyciska mnie do lustra. Zdziwiłam się. Przecież jeszcze przed chwilą byłam tutaj
sama.
Zanim
zdążyłam krzyknąć, czy wyrazić swoje przerażenie w jakikolwiek sposób, jakaś
dłoń przysunęła się do moich ust i gwałtownie je zatkała. Chłodna tafla lustra
nacisnęła na moje gołe plecy z niezapiętą sukienką. Czułam na sobie mocny napór
jakiegoś obcego ciała.
– Milcz – syknął
męski głos.
Zapewne
gdybym nie była pozbawiona możliwości mówienia, zaczęłabym się wydzierać, albo
przynajmniej wykrzyknęłabym imię osoby, która pozbawiła mnie wolności.
Nie wierzyłam
w to, co widzę. Blond roztrzepane włosy, brązowe oczy i zapach drogiego
alkoholu jakim było whisky. To nie mógł być kto inny jak Dashiell.
W tej
sytuacji dziwiło mnie wiele rzeczy. Po pierwsze: co on tutaj do cholery robił?
Po drugie: naprawdę musiał wybrać się na zakupy z jakąś dziewczyną. Po trzecie:
skąd wiedział, że jestem akurat w tej kabinie i dlaczego przynajmniej nie dał
znać, że wchodzi?! A, no tak, zapomniałam. To Dashiell Davis, zboczona bryła
lodu, nieznająca pojęcia prywatności.
Spokojnie
oddychający sąsiad zza rogu, spoglądał jakiś czas przez ramię, najwyraźniej
nasłuchując kroków. Ja jednak niczego nie słyszałam. Byłam raczej skupiona na
tym, że przypominam ofiarę gwałtu.
– Przestań
oddychać – syknął Dashiell.
Oburzona,
zaczęłam się wyrywać. I co, miałam umrzeć, nie dostarczając swoim komórkom
odpowiedniej ilości tlenu, bo tak sobie tego życzył?! Chyba go pogrzało!
Nadepnęłam
wściekle na jego stopę, czego najwyraźniej nawet nie poczuł. No, tak. Był
nieczuły nawet na ból, a może inaczej: lubił odczuwać ból, tak samo jak go
innym zadawać. Byłam pewna, że będę miała czerwone ślady po kancie lustra,
które wbijało mi się w plecy.
Davis
nareszcie na mnie spojrzał. Trochę się przestraszyłam, bo miał teraz twarz tuż
nad moją twarzą. Patrzył głęboko w moje oczy, marszcząc czoło – innych uczuć u niego nie dostrzegłam.
Nie wiem
dlaczego, ale poczułam, że robi mi się gorąco. Chciałam od niego oderwać oczy,
a równocześnie wcale nie chciałam tego robić. Mimo, że był idiotą to przecież
przystojnym i każda dziewczyna chciała na nim dłużej zawiesić oko. Ja też
uległam jego urodzie, chociaż doskonale wiedziałam, jaki jest w całości.
Twarz
blondyna coraz bardziej łagodniała. Zaczynał wyglądać tak, jakby za dużo wypił
i wpadł w przedziwny trans. Gdy oddychał, czułam alkohol, jednak w tym momencie
nieszczególnie mi to przeszkadzało. Sama czułam się, jakbym coś wypiła.
Poczułam się
jak w jakimś całkowicie odrębnym, magicznym świecie, gdzie byliśmy tylko my
dwoje. Coś dziwnego wisiało w powietrzu i strasznie uwierało mnie w płuca. Na
chwilę straciłam przez to dech.
Ręka
Dashiella powędrowała na moje plecy, dostając się do miejsca, gdzie sukienka
nie została zapięta. Zastygłam w bezruchu, bo nie miałam pojęcia co chce zrobić.
Czułam tą chłodną dłoń na swojej skórze. Poczułam, jak przechodzą mnie ciarki.
Nie obchodziło mnie w tym momencie, że ktoś na zewnątrz nawołuje Dashiella.
Wcale nie wydawało mi się podejrzliwe, że był to głos jakiejś młodej dziewczyny.
Zajmowałam się teraz wpatrywaniem w jego usta, który były tak blisko moich i
wcale nie przestawały się zbliżać.
Przez
moment, dostrzegałam w mimice Davisa coś, co mogło nazywać się emocją. Bardzo
mnie to zdziwiło.
– Dashiell! –
I znów te niemiłosiernie piskliwe krzyki.
Czar powoli zaczął pryskać. Zmarszczka na czole blondyna z każdą
sekundą się powiększała. Jego mina coraz bardziej przypominała zirytowaną.
Brakowało jeszcze komiksowego znaczku zdenerwowania zarysowanego na jego
głowie.
Wiedziałam, że za chwilę wybuchnie. Wybuchnie, nim dotknie moich
ust.
Czerwona zasłona przebieralni, została gwałtownie rozsunięta.
Sprytny Davis obrócił mnie tyłem do siebie w taki sposób, że wpadłam na swoje
odbicie w lustrze. Cóż, nigdy nie sądziłam, że będę całować siebie. I że będę w
pozycji niczym ze sceny wyrwanej z erotycznego filmu. Gwałt na swoim lustrzanym
odbiciu.
– Co ty
robisz? – spytała chłodnym tonem głosu jakaś dziewczyna. Niestety, byłam tak
zgnieciona, że nie byłam w stanie dostrzec kto to był i jak wyglądał.
Jeszcze raz
poczułam na plecach chłodną dłoń. Tym razem chwytała jednak za zamek, który pociągnęła
do góry.
– Zapinam ją
od tyłu – burknął blondyn.
Rozdziawiłam
buzię, prawdopodobnie tak samo, jak tajemnicza dziewczyna stojąca za nami.
– Nie
wygłupiaj się, idioto! – pisnęła tamta, podchodząc gwałtownie do naszej dwójki.
Dashiella pociągnęła za dłoń, dzięki czemu szybko do niej dołączył, a ja
nareszcie mogłam oderwać się od lustra.
Z wielkimi
plamami różu na polikach, spojrzałam na nieznajomą. Miała długie, lokowane blond
włosy i przyciągające uwagę zielone oczy. Długie rzęsy pomalowane tuszem,
poliki dokładnie przypudrowane różem. figura idealna, czarna sukienka obcisła,
wysokie do kolan kozaki, o głowę wyższa ode mnie – liliputa. Skoro już
opisaliśmy jej idealną twarz i sylwetkę, czas przystąpić do pytań. Kim ona do
cholery jest i co tutaj robi z Dashiellem?
– Miałeś
pomóc mi z sukienką – burknęła niezadowolona blondynka, zakładając ręce na
piersi. Widziałam jak ukradkiem przygląda się mojej sylwetce. Było mi głupio.
Byłam tak perfekcyjnie nieidealna i na dodatek stałam tu w różowej sukience.
– Sama ją
miałaś znaleźć – warknął Davis, prychając na boku.
– Ale ty
miałeś mi pomóc! – oburzyła się
dziewczyna, tupiąc nogą. – Ty ją w ogóle znasz? – dodała szybko, spoglądając na mnie ukradkiem.
Blondyn
zmierzył mnie obojętnym wzrokiem.
– Nie – odpowiedział,
zakładając ręce na piersi. – To jakiś manekin, nie widzisz? Pokazuje jakich
sukienek na siebie nie ubierać – dodał, uśmiechając się w diabelsko okrutny
sposób. – Z tyłu przypomina trochę różową świnię, której brakuje ogonka, z
przodu wygląda jak wieloryb, którego oblała wściekle różowa farba – skrzywił
się.
Nieznajoma
zachichotała się, ale zaraz odchrząknęła, pragnąc zachować powagę. Jej twarz
wciąż była wykrzywiona we wrednym uśmiechu. Nie polubiłam jej. Sprawiała
wrażenie, jakby była jedną z tych wytapetowanych lafirynd, które nabijały się z
gorszych od siebie. Zaraz. Dlaczego miałam czuć się gorzej? To, że nie mam
idealnego ciała, wzrostu, twarzy, charakteru i tysiąca znajomych na Facebooku,
nie znaczyło, że jestem gorsza!
Nachmurzyłam
się, czując, jak ogarnia mnie gniew. I to nie z powodu tego, co powiedział
Dashiell, a z powodu osoby, która obok niego stała.
– Chodź,
wybierzesz mi sukienkę, kochanie – zaszczebiotała. – W końcu idziemy razem na
bal – mówiąc to, puściła mi oczko i chwyciła Dashiella pod ramię. Z niechętną
miną, ale posłusznie, poszedł za nią.
Rozdziawiłam buzię.
Byłam
wściekła, a jednocześnie poczułam się... gorsza. Gdzieś w środku dotknęło mnie
też ukłucie zazdrości. Zazdrości? Przecież Davis nie był moją własnością i nic
mnie z nim nie łączyło. To jego sprawa z kim chodzi, kogo całuje, z kim wybiera
się na bal i... że w ogóle wybiera się na bal.
Dopiero
teraz się zdziwiłam. To naprawdę musiała być jego dziewczyna. Byli razem w
sklepie z bielizną, nazwała go "kochanie", trzymała go za rękę,
kazała mu wybrać sukienkę.
Zasunęłam
wściekle zasłonę, przy okazji waląc pięścią w drewniany blok. Skrzywiłam się z
bólu. Cudownie, przez balem narobię sobie jeszcze siniaków.
Ze złości
kopnęłam czarną pufę, znajdującą się w rogu. I to również mi nie pomogło, bo
zabolała mnie stopa.
Przeklęłam w
duchu swoje wrodzone "sieroctwo", przy okazji tracąc i tak nikły
zapał na kupowanie sukienek. Dashiell oraz jego kochanica zniechęcili mnie do
tego. To był oficjalny koniec zakupów.
Zdjęłam
różową sukienkę, rzucając ją wściekle w kąt przebieralni i założyłam na siebie
czarną koszulkę z białym napisem oraz granatowe spodnie jeansowe. Cały stos
wypożyczonych ciuchów wyniosłam z kabiny, gdzie od razu zaatakowała mnie
ekspedientka, która zaoferowała, że je odwiesi.
Kiwnęłam
głową z wdzięcznością i założyłam w chodzie kurtkę oraz czapkę i szalik. Beżowy
plecak zarzuciłam na plecy.
Ostatni raz
spojrzałam w tył, wymieniając z Dashiellem chłodne spojrzenia i z dziwnym bólem
w sercu, tragicznym humorem i złością, wyszłam na zewnątrz. Ledwo powstrzymałam
się od trzaśnięcia drzwiami.
Co z
sukienką? Nic. Powiem mamie, że żadnej nie znalazłam, grzecznie oddam jej
pieniądze i poproszę o pomoc dziewczyny, które mają multum takich sukieneczek w
szafach. Na pewno jakąś dla siebie znajdę. Byle nie różową, żebym nie wyglądała
jak świnia i wieloryb w jednym.
***
23 grudnia,
dzień balu świątecznego.
Stanęłam
przed lustrem i spojrzałam z niezadowoleniem w swoje odbicie, które nie tak
dawno molestowałam w przymierzalni.
Sukienkę
pożyczyła mi Lana. Dzień wcześniej odbyłyśmy koleżeńskie kolegium, które
polegało na wybiegowym występie jednej modelki. Po dwóch godzinach
niezgadzających się ze sobą widzów, nareszcie wszyscy zgodnie wykrzyknęli:
"to ta sukienka!". Moja kreacja była czarna, atłasowa. Z przodu,
bardziej po prawej stronie, znajdowała się średnich rozmiarów kokarda ze
zwisającymi od niej zasłonami, zgrabnie kryjącymi moje niedoskonałe nogi. Ogon
z cienkiego, przeźroczystego materiału, powiewał za mną, gdy szłam. Na plecach
znajdowały się tylko dwa czarne paski materiału krzyżujące się ze sobą. Rękawki
krótkie, delikatne, zwiewne niczym u motyla. Zapewne gdyby sukienka nie była w
czarnym kolorze, mogłabym uchodzić za leśną nimfę.
Moje
przyjaciółki zgodnie uznały, ze taka kreacja wymaga spiętych włosów. Godzinę
temu, Danielle przyszła do mnie ze swoją lokówką i upiększyła moje dziko
rozsypane kosmyki. Miałam falowany, koński ogon, a po bokach dwie, zwisające
spirale. Wyglądałam całkiem dobrze.
Oczy
podkreśliłam eyelinerem, użyłam odrobinę korektora, żeby cienie pod oczami częściowo
się ukryły, a poliki przypudrowałam delikatnie bladym pudrem, odpowiadającym
kolorytowi mojej skóry. Na koniec wysmarowałam usta delikatną, różową pomadką.
Uśmiechnęłam
się do swojego odbicia w lustrze. Zapewne gdybym na co dzień tak o siebie
dbała, przyciągnęłabym kilku przystojniaków. Ale ja zdecydowanie bardziej
wolałam czuć się naturalnie. Luźne ciuchy i luźno rozpuszczone włosy, wcale mi
nie przeszkadzały w życiu codziennym.
Zatańczyłam
wokół własnej osi raz, żeby wprawić czarny ogon w ruch, a na końcu odeszłam z
uczuciem triumfu. Powinnam spodobać się Matthiasowi.
Do czarnej
kopertówki zaczęłam pakować wszystko, co niezbędne, czyli... ogólnie rzecz
biorąc nic szczególnego.
Świetnie.
Wyrobiłam się przed czasem.
Usiadłam na
łóżku i przytuliłam do siebie białego misia. Mama twierdzi, że dostałam go
kiedyś na urodziny od Dashiella. To były chyba czasy mojego gimnazjum. Niestety,
nie pamiętałam tego. Być może z tego powodu, że nigdy nie był miły i poza
urodzinami rok temu, nie podarował mi żadnego prezentu. Zresztą... ja też tego
nie robiłam, mimo, że urodziliśmy się tego samego dnia (na szczęście nie roku).
Ostatnio gdy
myślałam o młodym Davisie, czułam się... dziwnie. W jakiś sposób zabolał mnie
fakt, że był z inną dziewczyną. Dlaczego? Byłam zazdrosna, bo wiedziałam, że
całe życie tylko ja się obok niego kręciłam i tylko mnie do siebie dopuszczał?
Bałam się, że całkowicie mnie znienawidzi i zostawi na rzecz jakiejś blond
lalki? Przecież to jego życie. Zawsze wmawiałam sobie, że go nie obchodzę i że
jest moim wrogiem. Dlaczego więc tak bardzo to przeżywałam?
Nachmurzyłam
się. Nie podobała mi się perspektywa balu, również ze względu na to, że pojawi
się tam Dashiell wraz ze swoją nową "zdobyczą". Wszystko inne zaczęło
nagle być otoczką beznadziejności balu. Nie przejmowałam się już przemową, tym,
że nie umiem tańczyć i nie znoszę takich zabaw. Był tylko Dashiell i bezimienna
blondynka.
Rzuciłam
misiem w kąt pokoju. Miałam dosyć tych rozmyśleń. Ja też przecież będę miała
partnera i to nie byle jakiego. Matthias to uroczy chłopak.
– Lea, twój
przyjaciel przyszedł! – dosłyszałam z dołu, radosny okrzyk mamy.
O wilku
mowa.
Starając się
uśmiechać, podwinęłam z gracją sukienkę, zabrałam kopertówkę i z bijącym sercem
ruszyłam na dół. Byłam ciekawa jak zareaguje na moją przemianę Matt.
Schodząc po
schodach, czułam się jak prawdziwa księżniczka. Chyba nie wyglądam tak źle.
Mogłam uchodzić za ładną i zgrabną dziewczynę. Nawet mój stosunkowo niski
wzrost nie przeszkadzał w tej wzniosłej chwili. W czarnych, nieużywanych dotąd
szpilkach, schodziłam z gracją. I pewnie czułabym się tak wzniośle i wspaniale
dalej, gdybym nie wywinęła orła. Matthias zdążył mnie złapać tylko w połowie,
kolanami już byłam na ziemi. Oszczędził mi jednak bliskiego zderzenia twarzy z
posadzką.
Zarumieniłam
się i spojrzałam mu w oczy lekko zawstydzona. Nie chciałam, żeby to się tak
skończyło. Czyżby dzień świątecznej porażki zaczął się od 23 grudnia?
– W
porządku? – spytał z lekkim uśmiechem.
Kiwnęłam
głową i z jego pomocą przeniosłam się do pionu.
Cóż, Matt na
pewno nie przypudrował nosa, ani nie umalował ust, w końcu był mężczyzną.
Jedyne co zrobił, to ułożył swoje włosy. No i zmienił ubiór, rzecz jasna. Pod
rozpiętą kurtką widziałam białą koszulę i czarny krawat, dopasowany do mojej
sukienki.
Uśmiechnęłam
się. Rzeczywiście rozumieliśmy się bez słów.
– Przystojniak
z ciebie – zaśmiałam się, próbując jakoś ukryć zażenowanie sytuacją.
– Z ciebie
też – zażartował chłopak.
Walnęłam go
mocno w ramię. Może normalna dziewczyna obraziłaby się o to, ale nie ja. Każdy
wiedział, że jestem chłopczycą.
– Żartuję – roześmiał
się szybko, patrząc prosto w moje oczy. Bladą dłonią odgarnął mi z czoła kosmyk kasztanowych włosów. – Wyglądasz
pięknie – szepnął. Brzmiał jak uwodziciel. Moje serce natychmiastowo na to
zareagowało.
Kiwnęłam
głową i odsunęłam się od niego, patrząc zażenowana w bok. Nie byłam gotowa na
takie komplementy, choć gdybym mogła, z chęcią rzuciłabym się na niego i całego
obcałowała. Tyle odwagi jednak nie miałam. Zresztą gdzieś w kącie czaiła się
moja rozchichotana mama.
– Idziemy? –
spytał radośnie Matt.
Ponownie
kiwnęłam głową, oszczędzając gardło. Nie, żebym miała jakieś gardłowe plany na
ten wieczór. Po prostu musiałam dobrze zabrzmieć na scenie, jako jedna z
przewodniczących i organizatorek tej przedziwnej imprezy.
Nie spiesząc
się, ubrałam ładny płaszcz i bordowy szal. Postanowiłam zrezygnować z czapki,
żeby nie zniszczyć fryzury. Chyba dopiero teraz zaczynałam rozumieć wszystkie
kobiety świata.
Pożegnana
przez mamę, która zachwycała się nad moją urodą, oraz tatę, który patrzył
groźnie z ciemnego kąta na Matthiasa, nareszcie wyszłam na zewnątrz. Całe
szczęście, nie szliśmy dziś na piechotę. Matt podjechał po mnie autem. Jednak
zanim do niego dotarłam, musiałam kilka razy zakopać się obcasem w śniegu.
Wciąż miałam
przedziwne wrażenie, że coś się dzisiaj wydarzy, a moje życie znów okaże się
porażką. Może powinnam przestać o tym myśleć? Ponoć człowiek sam przyciąga
swoimi myślami nieszczęścia. Jeżeli coś sobie wmówisz, to najprawdopodobniej
tak się stanie. Stop złym myślom. Będzie idealnie. Mam przy sobie Matthiasa, a
więc nie obchodzi mnie Dashiell ze swoją blondynką. Poza tym będą tam jeszcze
dziewczyny. Czego chcieć więcej? No, dobrze, może zamknięcia się w pokoju i
myśli pozbawionych mrocznego blondyna. Ewentualnie Matta do kompletu, którego
mogłabym całować całą noc.
Zachichotałam.
Zaczynałam się zachowywać jak typowa nastolatka. Przerażało mnie to.
Matthias
otworzył mi drzwi i zaprosił do środka.
W niedługim
czasie, rozmawiając ze sobą na temat tego, co się wydarzy, znaleźliśmy się na
miejscu. Z oddali huczała już świąteczna muzyka.
***
Sypiący
ponad głowami sztuczny śnieg, kilka byle jak przystrojonych choinek, zimowy
stół bufetowy, a na nim poncz, kilka smakołyków i ukryty pod spodem nielegalny
alkohol z uczniowskiego przemytu. Setki barwnych sukien, mieszały się ze sobą
na parkiecie, gdzie obecnie rozbrzmiewała techno podobna piosenka. Zawsze
zastanawiało mnie jak ludzie mogą do tego tańczyć. Przecież tu nawet nie ma
rytmu. Zostaje po prostu bezsensowne kiwanie się w dowolną stronę. Zawsze
uważałam, że tańczyć do techno potrafią tylko i wyłącznie osoby, które nie
posiadają czegoś takiego jak wyczucie rytmu, a jeżeli chodziło o muzykę, na
szczęście zostałam obdarzona tą podstawową umiejętnością klaskania zgodnie z
tempem innych ludzi.
Ilekroć
Matthias chciał wyciągnąć mnie na środek, odmawiałam. Byłam sztywna i nie
czułam tej zabawy. Moim kompanem była tylko szklanka nielegalnego whisky. Jak
bardzo musiałam przypominać Dashiella, siedząc z boku i pijąc ten niewdzięczny,
bursztynowy alkohol. Moje krzywe i zniechęcone spojrzenie było żywcem zerwane z
niego.
Czy wspominałam
już, że nie znoszę takich imprez?
Z cichym
westchnięciem spojrzałam na Matthiasa, który co rusz był porywany przez jakąś
dziewczynę do tańca. Powinnam być zazdrosna, ale nie byłam. Nawet nie było mi
głupio z tego powodu, że wciąż siedzę przy stole w otoczeniu tylko i wyłącznie
pustych krzeseł. Moje przedstawienie skończyło się na krótkiej przemowie
organizatorki, teraz czekałam na koniec. Ale do końca było oczywiście daleko.
Nie minęła nawet północ.
Moje myśli
znów powróciły do Matta. Właśnie posłał mi przepraszające spojrzenie.
Uśmiechnęłam
się delikatnie, machając obojętnie dłonią. Wcale mi nie przeszkadzało, że obraca się w kobiecym towarzystwie. Mój umysł dręczyło teraz coś innego,
a mianowicie: Dashiell. Czy był tutaj? A jeśli był to czy z tą swoją blondynką?
Tańczył? Nie, nie wyobrażałam go sobie na parkiecie, nie lubił tańczyć, jednak
przy stole też nie siedział, od razu bym go zauważyła. Miał na sobie garnitur?
Ostatnim razem widziałam go w nim, gdy kończył któryś rok w gimnazjum. Jego
matka uparła się, że pośle go w upalny dzień w całym, odświętnym, nowym
komplecie, bo przecież nie może się zmarnować, a Dashiell tak szybko rośnie!
Był wtedy bardzo niezadowolony. Pamiętam, że wrócił bez marynarki i z
podwiniętymi do góry spodniami, czerwony jak burak. Wyglądał śmiesznie. Teraz
jednak, wyglądałby pewnie przystojnie.
Przestałam
patrzeć się na Matta. Zniknął gdzieś w tanecznym tłumie.
Mieszając
szklanką whisky w górze, zaczęłam rozglądać się wkoło za kimś innym. Alkohol
szumiał mi trochę w głowie, to jednak był dobry sposób na pozbycie się stresu.
Procentowe otępienie sprawiło, że nie czułam praktycznie nic, poza drobnym
niepokojem, gdzieś na dnie serca. Żeby je całkowicie zlikwidować, powinnam
wypić więcej.
Skrzywiłam
się patrząc na dno szklanki z whisky. Nie, miałam już dosyć. Nie chciałam, żeby
potem ciągnęli mnie po podłodze do domu. Narobiłabym rodzicom niezłego wstydu.
Odłożyłam szklankę
na miejsce.
Dashiell,
Dashiell, Dashiell. Ciągle on. Mój mózg chyba źle funkcjonował po wypiciu kilku
procentów. Przecież powinno być odwrotnie. Matthias. To on tu ze mną przyszedł.
To on powinien mi się podobać i zwracać moją uwagę. To jego powinnam chcieć
pocałować. Z nim robić głupie rzeczy. Wcale nie myślałam, żeby robić to
wszystko z chłodnym jak bryła lodu Davisem.
Walnęłam
głową w stół i jęknęłam donośnie. Dlaczego opanowanie myśli było takie trudne?!
A powiedziałby kto, że alkohol pozwala zapomnieć! W moim przypadku było
zupełnie odwrotnie!
– Coś nie
tak? – usłyszałam tuż nad uchem, przez co przeszły mnie ciarki.
Mój Romeo
wrócił z parkietu. Gdy podniosłam na niego wzrok, dostrzegłam, że jest
zarumieniony, a oczy świecą mu się w dziwny sposób. Czarny krawat był lekko
przekrzywiony, na białej koszuli odbijały się czerwone usta. Dlaczego wydawał
się być przerażony?
– Z tobą? Na
pewno – odpowiedziałam ze znaczącym uśmiechem.
– To nie tak
– jęknął chłopak, siadając obok mnie. – Cudem wyrwałem się tym napitym
dziewczynom, serio. Jedna po drugiej zaczęły sięgać do mnie tymi swoimi
napakowanymi ustami i...
Przerwałam
mu śmiechem.
– Napakowane
usta? Nie wiedziałam, że istnieje zestaw ćwiczeń na powiększenie mięśni ust.
– Patrząc na
te blondynki, żałuję, że nie istnieje zestaw ćwiczeń na zwiększenie IQ.
Wymieniliśmy
znaczące łobuzerskie uśmiechy. I w takich momentach najbardziej się rozumieliśmy.
My dwoje przeciwko całemu złemu światu – pomyślałam ironicznie, a potem całkiem
nieświadomie, zaczęłam ocierać chusteczką jego zaczerwieniony od szminki polik.
Byłam teraz bardzo blisko niego. Czułam jego oddech. Wiedziałam, że patrzy mi
prosto w oczy. Nie miałam tylko pojęcia dlaczego. Oczekiwał, że to ja popełnię
zbrodnie pierwszego kroku? Co to, to nie, mimo wszystko jestem kobietą i mam
swoją dumę.
– Myślę, że
lepiej byłoby ci z moją szminką – zaśmiałam się i złożyłam krótki pocałunek na
jego poliku. Miał być zachętą i równoczesnym pozwoleniem na głębsze,
romantyczne działania.
Matthias
uśmiechnął się szeroko, najwyraźniej rozumiejąc co to oznacza. Nie spodziewałam
się jednak, że nagle gwałtownie chwyci mnie za dłoń i pociągnie w stronę
parkietu.
Oniemiałam.
Zrobił to specjalnie! Wykorzystał chwilę mojej nieuwagi, żeby w końcu, po wielu
błaganiach porwać mnie do tańca!
– M-Matt! – pisnęłam,
próbując zaprzeć się butami, co jednak niewiele dało. Obcasy były zbyt śliskie.
W odpowiedzi usłyszałam głośny, radosny śmiech.
Era techno
bitów minęła. Właśnie zaczął się jakiś rockowy kawałek – coś, co bardziej
trafiało w moje gusta. Nie sprawiło to jednak, że się rozluźniłam. Wciąż byłam
sztywna jak kołek, w otoczeniu wielu rozszalałych tańczących ciał.
Gdy z woli
Matthiasa, stanęłam na środku sali, prawie natychmiastowo dostałam łokciem w
bok. W tej chwili pojawiło się w mojej głowie pytanie: dlaczego zawsze to mi
musi stać się jakaś krzywda?! Parkiet to nie miejsce dla mnie! To się źle
skończy!
– Matt – jęknęłam
bezradnie, gdy chłopak chwycił mnie za dłoń i okręcił wokół własnej osi.
Próbował mnie w jakiś sposób przekonać do tańca.
– Jeśli
zatańczysz ze mną choć jedną maleńką minutę, czeka cię nagroda – odpowiedział,
starając się przekrzyczeć rockowe brzmienie gitar.
– Niby jaka?
– spytałam z zażenowaniem, próbując
stąpać z jednej stopy na drugą. Tancerką to ja nie zostanę, zdecydowanie.
Matthias
wyjął z kieszeni małą, pasożytniczą roślinkę, która spowodowała, że zrobiło mi
się gorąco.
W naszym
wielkim świecie istnieje kilka symboli, które nie potrzebują słów. Jednym z
nich była jemioła – zapowiedź pocałunku, a może nawet i miłości.
Przez moment
myślałam, że mój towarzysz żartuje, ale nic na to nie wskazywało. Nie chciałam
mu patrzeć w twarz. Byłam zawstydzona. Zapewne na moich polikach widniały dwa
wielkie rumieńce.
Zanim do
czegokolwiek doszło, zaczęłam wyobrażać sobie scenę pocałunku, która mogła
nastąpić zaraz po naszym nieudolnym tańcu. Czy to wina alkoholu? Matthias też
trochę wypił, a procenty oddziałują na psychikę ludzi. Zazwyczaj powiadają
jednak, że w stanie nietrzeźwości robi się takie rzeczy, których nie zrobiłoby
się na trzeźwo, a które bardzo chcemy zrobić.
Nieprzerwanie
patrzyłam na swoje kręte kroki. Byłam zażenowana i bałam się, że lada moment
spłonę.
– Spójrz na
mnie – powiedział Matt, unosząc palcem wskazującym mój podbródek. Spojrzał
prosto w moje oczy i uśmiechnął się w ten swój uroczy sposób. Nie dziwiłam się,
że wszystkie dziewczyny na niego leciały. Początkowo myślałam, że jest po
prostu zwyczajnym chłopakiem. Nawet jego twarz zbytnio się nie wyróżniała.
Szybko zmieniłam jednak zdanie. Owszem, z daleka wyglądał dosyć pospolicie, ale
gdy stało się z nim twarzą w twarz, przystojniejszego typa na ziemi nie było.
No, dobrze, może Dashiell był bardziej przystojny, ale nie rekompensował tym
swojego okropnego charakteru.
Odwzajemniłam
uśmiech akurat w momencie, kiedy muzyka przestała grać. Moje serce jak na
zawołanie przyspieszyło swoje bicie.
Matthias
przygarnął mnie do siebie ręką. Powolnym ruchem z błyskiem rozbawienia w oczach
(w końcu jemioła była taka dziecinna), zaczął wyjmować roślinę z kieszeni. Już
w niedługim czasie, zawisła nad naszymi głowami, wzbudzając wśród ludzi
zgromadzonych wkoło szum. No, nieźle, jeszcze tego mi brakowało, żeby inni interesowali
się moim pierwszym prawdziwym pocałunkiem.
Błękitne
oczy Matta, powoli zaczęły się zamykać, usta lekko się rozchyliły, głowa
znacznie przybliżyła. Tylko dlaczego ja się oddalałam?
Opanowała
mnie dziwna panika, chciałam uciec, jak gdybym od tego pocałunku miała stracić
dziewictwo. Ale było już za późno. Matthias nie był świadom tego, że uciekam.
Był wręcz pewien, że tego właśnie chcę. Wcale mu się nie dziwię, dawałam mu
wcześniej wyraźne znaki. To moja wina.
Dłoń obejmująca
moją talię, przyciągnęła mnie do siebie jeszcze bliżej, uniemożliwiając mi
ucieczkę. I nagle wszystko stało się dla mnie takie obojętne. Niech mnie
całuje. To tylko pocałunek, prawda? Dashiell też to tak traktował, dlaczego
miałabym być gorsza? Zetknięcie ust z ustami to wyłącznie niehigieniczne
przekazywanie sobie zarazek, które nic nie wniesie do mojego życia. Czym się
przejmować? Ludzie na co dzień się dotykają.
Czerwone
usta Matta były już blisko mnie. Wiedziałam, że nie ucieknę, ale kto powiedział,
że nie da się tego załatwić w inny sposób? Zbawienie okazało się bardzo bolesne
i przy okazji zdumiewające. Z siłą pędzącego pociągu, zostałam pchnięta w bok. Jemioła
upadła gdzieś na podłogę, tak samo jak ja, raniąc sobie przy tym kolana i
robiąc dziurę w sukience przyjaciółki. Co za porażka. Słyszałam jak inni się ze
mnie śmieją.
Zarumieniłam
się i spojrzałam w górę. Matthias wydawał się być zdezorientowany, tak samo jak
ja. Co innego mój uroczy przyjaciel, który pojawił się na parkiecie niespodziewanie,
jak jakiś superbohater. Stał obok nas w luzackiej pozie z założonymi na klatce
piersiowej dłońmi. Patrzył na mnie z góry, mrużąc groźnie oczy jak zawsze, gdy
coś mu się nie podobało. Brązowe oczy błyszczały niebezpiecznie w świetle sztucznych
lamp. Wyglądał jak niedoszły władca – brakowało mu tylko korony. No, cóż, już
wiem co mu kupię na przyszłe urodziny.
Zastanawiałam
się wcześniej, jak będzie wyglądał dorosły Dashiell w garniturze. Niestety,
zapomniałam, że jest totalnym buntownikiem. W przeciwieństwie do innych, którzy
byli dziś wystrojeni po uszy, on miał na sobie swoje zwykłe czarne spodnie i
białą koszulkę. Włosy nawet nie zostały ułożone, chociaż niedawno musiał je
obciąć. Ot, cały Dashiell. I na dodatek nikt się z niego nie śmiał. Dziewczyny leciały
na takich buntowniczych przystojniaków. Kilka z nich chichotało na boku.
– Mój Boże! –
usłyszałam znany mi już głos.
Blondynka,
znajoma, dziewczyna, ktokolwiek, kto znał Dashiella i przyszedł z nim na bal,
właśnie uklęknął przy mnie i chwycił za ramię, próbując przenieść moje ciało do
pionu. Bardzo mnie to zdziwiło. Przecież jeszcze niedawno zdawała się mnie
nienawidzić. Tak bez powodu.
– Stało ci
się coś? – spytała, patrząc na mnie troskliwie.
– N-nie – mruknęłam
lekko zdezorientowana. Dopiero teraz poczułam, że wszystko się we mnie gotuje. Przecież
Davis znowu zniszczył jakiś ważny moment mojego życia! Do cholery! Dlaczego on
zawsze pojawiał się tam, gdzie nie musiał i wszystko psuł?!
Już miałam
otworzyć buzię, żeby na niego nakrzyczeć, gdy dziewczyna znowu się odezwała.
– Boże,
przecież masz starte do krwi kolana, podarte rajstopy, no i ta dziura w
sukience! – powiedziała głośno, wzdychając. Swawolną ręką otrzepała mnie z
kurzu, którego było tu od groma. Następnie zarzuciła lokowanymi włosami w tył i
spojrzała karcąco na blondyna.
– Ty
kretynie! – krzyknęła, na co aż podskoczyłam, podobnie jak Matt. Tylko na
Dashiella to nie zadziałało.
– Jak można
tak traktować dziewczynę, która ci się podoba?!
Zatkało
mnie. Tak samo jak i Matta. Blondynowi drgnęła tylko brew. Wyglądał, jakby tym
razem coś go ruszyło.
– Musisz
wybaczyć mojemu kuzynowi – odezwała się znowu blondynka, patrząc na mnie
troskliwie. – Ma tak od dziecka, ale ty to chyba doskonale wiesz. Bawiłyśmy się
z nim kiedyś razem.
Miałam
ochotę wybuchnąć śmiechem. Jak mogłam być taka głupia! Przecież to kuzynka
Davisa! Nadine Davis! Rzeczywiście ją znałam. Była kiedyś cały tydzień u tego
kretyna, bawiłyśmy się wtedy razem. Piekielnie się zmieniła. Nie dziwię się, że
jej nie poznałam. Makijaż i nowy kolor włosów potrafią zdziałać cuda.
– Nadine –
westchnęłam. – Nie poznałam cię, przepraszam.
– Wiem,
trochę się zmieniłam, schudłam i takie tam – zaśmiała się dźwięcznie. – Musisz
mi przy okazji wybaczyć moje zachowanie w przymierzalni. Sama nie mogłam sobie
ciebie przypomnieć. Dopiero potem zorientowałam się, że to przecież ta sama
Leanne co przed laty! Ta sama Leanne, w której bujał się mój kuzyn!
Załamałam
się. Dlaczego wszyscy to sobie wmawiają? Dashiell mnie nienawidził, do cholery!
I chciał tylko zniszczyć moje życie! Czy to tak trudno dostrzec, zrozumieć?!
Spojrzałam
na Matta, oczekując jakiejkolwiek pomocy, ale on odwrócił tylko wzrok. Czemu?
Czy ja zrobiłam coś złego? A może bał się Dashiella? Uwierzył w tę głupią
historyjkę z podobaniem się? Przecież to bujda!
Teraz złość
ze mnie kipiała. Miarka się przebrała.
Gwałtownie
podeszłam do mojego sąsiada, który właśnie zepsuł mi kolejny wieczór z życia i
zamachnęłam się prosto w jego twarz. Dostał w policzek, na którym nawet nie
pojawił się żaden czerwony ślad. On sam nie wydawał się być tym jakoś
szczególnie zdziwiony, zupełnie, jakby się tego spodziewał.
Gdy już
wyładowałam całą swoją złość, poczułam się nagle mała i bezradna. Oczy zaszły
mi łzami i nagle zrobiło mi się smutno. Wpatrywałam się w niewzruszoną twarz
Davisa, który tylko uniósł pytająco brew do góry. Czekał aż się odezwę.
Nadine
gwizdnęła w reakcji na mój cios, a Matt wyprostował się jak naciągnięta struna
od gitary – wyglądał, jakbym to jego walnęła w twarz. Wszyscy się na nas
gapili. Czekali na kolejny mój ruch. Przecież życie innych było takie ciekawe!
Szczególnie to, które na każdym kroku niszczył Dashiell Davis – diabeł mojego
serca.
– Cieszysz
się? – spytałam, zaciskając usta, żeby się nie rozpłakać.
– Nawet nie
wiesz jak bardzo – odpowiedział chłodno, patrząc na mnie z góry jak ten
pieprzony władca świata.
Znów zamachnęłam
się na niego dłonią. Nie byłam już w stanie powstrzymać łez. Same pociekły mi
wzdłuż policzków.
Davis był
sprytniejszy. Chwycił za moją dłoń, nim dotknęła jego polika i ścisnął ją tak,
jakby miał ją zaraz połamać. Syknęłam z bólu, ale nie próbowałam się wyrwać.
Nie mogłam, nawet gdybym chciała.
Blondyn
spojrzał groźnie na ludzi, którzy nas otaczali. A gdy jego przerażająco mroczne
spojrzenie nie dało skutku i wciąż się na nas gapili, postanowił zastosować
bardziej drastyczne środki. Pociągnął mnie gwałtownie do przodu, mało mnie nie
wywracając. Zdziwiłam się, ale nic nie mogłam zrobić. Bo chociaż wrzeszczałam
wniebogłosy, żeby mnie puścił, to nie odnosiło żadnych skutków. Ciągnął mnie za
sobą jak worek ziemniaków, a Nadine i Matt nie śmiali się mu sprzeciwić. Panna
Davis wzruszała niewinnie ramionami i posyłała mi uśmiech w stylu: poradzisz
sobie, zaś Matt uparcie odwracał wzrok i wyglądał na... zawiedzionego? Tak,
zdecydowanie. Z czasem obydwoje zniknęli mi z oczu. Weszliśmy w tłum
szarych ludzi w kolorowych sukienkach i zaczęliśmy się między nimi przepychać.
Ja, żeby jakoś się wydostać, on, żeby brutalnie zaciągnąć mnie w upatrzone
przez siebie miejsce. Przestałam się rwać i uznałam, że ustronne miejsce może
być dobre ku temu, żeby wyładować na nim swoje emocje. Od myśli zgromadzonych w
mojej głowie, znowu zaczęłam się gotować. Nie żałowałam, że go uderzyłam i z
chęcią powtórzyłabym to jeszcze raz.
Nareszcie
przedostaliśmy się do ciemnego holu, który prowadził do toalet. I tu stały
jakieś rozchichotane tłumy, które zaczęły się nam przyglądać. Dashiell zatrzymał się przed drzwiami do
toalet tak gwałtownie, że prawie na niego wpadłam. Nad czym on się zastanawiał?
Patrzył to na damską, to na męską, jakby nie wiedział kim jest i gdzie powinien
załatwiać swoje męskie potrzeby. Po tym, że otwarł drzwi od damskiej,
stwierdziłam, że może jego potrzeby nie są do końca męskie. Oczywiście nie
twierdzę, że nie jest facetem. Przecież kąpałam się z nim nago w ogródku, gdy
byliśmy mali. Chyba niczego mu nie ubyło, albo co gorsza: nie przybyło.
Zanim
zdążyłam zaprotestować, zostałam wciągnięta do środka. Na szczęście nikogo tam
nie było, co po pierwsze mnie zdziwiło – w końcu to damska, miejsce kobiecych
ploteczek i spotkań z lustrem – po drugie: zaniepokoiło. Bo jeżeli ktoś nas
tutaj razem zobaczy, źle to się skończy.
– C-co ty
wyrabiasz?! – wykrzyknęłam piskliwie, obserwując, jak Dashiell wciąga mnie
gwałtownie do jednej z ciasnych kabin.
Nie
odpowiedział. Po prostu zamknął drzwi na zasuwkę i oparł się plecami o
przeciwległą ścianę, wbijając we mnie swoje chłodne spojrzenie. Byłam tak zszokowana,
że rozdziawiłam buzię. Nie wiedziałam co mam zrobić. Te kilka procentów, które
w sobie miałam, nagle gdzieś wyparowało i świat stał się bardziej wyraźny.
Ja, Leanne
Danell, znajduję się aktualnie w damskiej toalecie w college'u razem z
Dashiellem Davisem, studentem wydziału obok. Co tu się do cholery dzieje?!
– Zamknij tą
buzię, bo zapełnię zaraz tą pustkę – warknął.
Rozdziawiłam
buzię jeszcze bardziej.
– Ty nawet
nie zdajesz sobie sprawy z tego jak to brzmi – burknęłam.
– Może
dlatego, że nie siedzę z mózgiem w podstawówce – syknął w odpowiedzi.
W jego
zachowaniu było coś innego, coś nowego. Kręcił się w miejscu, wyglądał, jakby
powstrzymywał unoszące się co rusz kąciki ust do góry. Był pijany?
– Dużo
wypiłeś? – spytałam, unosząc brew do góry. Tylko tego mogłam się po nim
spodziewać w obecnej sytuacji. W końcu kto zaciąga swojego wroga do damskiej
toalety i zamyka się z nim w jednej z kabin? Kto próbuje powstrzymać uśmiech,
jakby był wariatem stąpającym pomiędzy szaleństwem a normalnością?!
– Na pewno
mniej o dwie i pół szklanki whisky z coca-colą niż ty – odpowiedział.
– Obserwowałeś
mnie?
– Zawsze to
robię.
Umilkłam. Miałam
taki mętlik w głowie, że już nie wiedziałam co o tym wszystkim myśleć. Davis
zachowywał się co najmniej dziwnie.
– Słuchaj – zaczęłam z
westchnięciem. – Ja wiem, że psucie mi życia jest cudownym zajęciem i że nie
masz nic innego do roboty jak znęcanie się nade mną, ale nie musisz mnie
stalkować na każdym kroku! – wykrzyknęłam oburzona, odrywając się od swojej
części ściany.
Co za
zabawna sytuacja. Między nami był tylko otwarty klozet, skąd wystawały resztki
papieru toaletowego. Całe szczęście, przynajmniej nie pachniało tak strasznie.
Dashiell nie
odpowiedział. Uniósł tylko brew do góry. Postanowiłam więc kontynuować.
– Ja mam
dosyć twoich głupich tekstów, twojej głupiej obecności, twarzy i... i tego
wszystkiego co mi robisz! To nie jest fajne! Czasem chce mi się płakać!
– Przecież
płaczesz – burknął od niechcenia blondyn.
Rzeczywiście.
Jakaś tam łezka potoczyła się po moim poliku, ale tak naprawdę nic nie
znaczyła. Przez Dashiella wylałam już zbyt wiele łez. Nie wiedziałam co takiego
mu zrobiłam, że mnie nienawidził. Istniałam? To był wystarczający powód?
Davis urwał
kawałek papieru toaletowego i podał mi go. Zagotowało się we mnie podwójnie.
Romantyk się znalazł! Wyrwałam mu go z dłoni i starałam się nim w niego rzucić,
ale nie miał zbyt dobrego lotu, bo już w połowie drogi wylądował na kafelkach w
mokrej kałuży.
– Ja mam
tego wszystkie dosyć! – wrzasnęłam. – Zgiń po prostu! Zostaw mnie w spokoju!
Znajdź sobie inną ofiarę!
Już miałam
otworzyć buzię, żeby kontynuować swoje wyzwiska, kiedy blondyn w mgnieniu oka
znalazł się przy mnie i zatkał mi ją. Swoim dużym ciałem, przygniótł małą mnie
do ściany. Jęknęłam boleśnie w jego dłoń. Już miałam zacząć się wyrywać, kiedy
usłyszałam, że do toalety wchodzą jakieś dziewczyny. Natychmiastowo zbladłam.
Jeżeli ktoś nas tutaj nakryje to po mnie.
Spojrzałam
na Dashiella z wyrzutem, ale on jak zwykle był niewzruszony. Nie wiem co
musiałabym zrobić, żeby go poruszyć. Sądzę, że nawet gdyby świat się kończył,
on nie wyraziłby żadnych emocji. No, bo co? Wszyscy i tak umrzemy.
Zmarszczyłam
czoło, gdy on patrzył mi chłodno w oczy. Ta sytuacja bardzo zaczęła przypominać
mi tą z przymierzalni. Znowu byliśmy razem w ciasnym pomieszczeniu, a on
przyciskał mnie do ściany i patrzył prosto w oczy. Teraz czułam się jednak
inaczej niż wcześniej.
Dziwna fala
gorąca zalała moje ciało. Zupełnie, jakby cała krew odpłynęła na długi czas z
mózgu i znowu tam wróciła ze zdwojoną porcją. Dziwne. Nigdy się tak nie czułam.
Serce biło mi tak szybko, że lada moment mogło wypaść na podłogę lub prosto do
toalety (gdzie zapewne spłukałby je Dashiell). Czułam dziwne podekscytowanie.
Nie, żeby jarała mnie ta sytuacja. Ot, po prostu jakiś chłopak (którego znam
całe życie) przyciska mnie do ściany i zatyka usta, jakbym była ofiarą gwałtu.
Na dodatek patrzy mi głęboko w oczy, jakby chciał zgłębić wszystkie zamknięte w
mojej duszy tajniki. Jego brązowe oczy błyszczały. Nie łzami. Wyglądał tak,
jakby za dużo wypił, albo czymś się naprawdę uradował, ale czym? Moją
obecnością? Dobre sobie.
Wciąż
patrząc sobie prosto w oczy, nasłuchiwaliśmy głosów. Jakieś rozchichotane
dziewczyny opowiadały sobie coś pół szeptem.
– Takie
ciacho! Matko, dziewczyno, brałabym!
– Nie
podniecaj się tak, bo szminką wyjeżdżasz za usta!
– No,
powiedzcie, że wam się nie podoba!
– Pewnie, że
podoba! Wycałowałabym go!
I znów te
chichoty, od których aż miałam ochotę przewrócić oczami (na szczęście nie
zwymiotować). Niech one sobie już pójdą.
Dashiell
wziął rękę z moich ust, ale wciąż patrzył mi się prosto w oczy, jakby był w
transie. Nie dziwię mu się. Ja też nie mogłam oderwać od niego oczu. Między
nami był jakiś magnes, który nas do siebie przyciągał. Czułam, że to się może
źle skończyć.
Chichoty
dziewcząt były coraz cichsze. A może to tylko reakcja mojego mózgu? Istniało
wielkie prawdopodobieństwo, że osobami, które stały przed kabiną, były moje
koleżanki z college'u. Gdyby mnie nakryły w toalecie, mój imidż raz na zawsze
zostałby zniszczony. Bo przecież kto by mi uwierzył, że po prostu tu stoję i
opieprzam mojego „przyjaciela”? Raczej nikt. Jest tysiąc innych miejsc wkoło,
które byłyby ku temu dobre. W toaletach robi się inne rzeczy. Poczynając od
załatwiania potrzeb fizjologicznych, a nie kończąc na tych, które dzieją się
zawsze w trakcie grubych imprez.
Chyba powoli
zaczynałam żałować, że się tu zjawiłam.
Podskoczyłam
lekko do góry, gdy poczułam chłodną dłoń na swoim udzie. Zrobiłam wielkie oczy
i spojrzałam w obojętną twarz Dashiella, który nawet się nie drgnął. Miał
zmrużone oczy i minę, jakby nie patrzył na mnie, a gdzieś wgłąb mnie. Na
dodatek mnie obmacywał. Dashiell Davis dotykał jakąś dziewczynę i byłam nią ja.
Spłonęłam
rumieńcem, próbując jakoś odepchnąć jego dłoń. Niech sobie niczego nie
wyobraża. Nie zamierzałam być ofiarą gwałtu w kabinie, gdzie załatwia się
proste potrzeby! Rozumiem, że nie na co dzień kogokolwiek dotykał, chyba, że
siebie samego, ale nie musiał tego praktykować na mnie!
Dłoń wciąż
trzymała się nogi, nie reagując na moje drobne ciosy. Zacisnął ją na udzie tak
mocno, że nie powstrzymałam się od jęku bólu. Przecież będę miała siniaki,
kretynie!
Dashiell
wyglądał teraz na odrobinę zbitego z tropu, choć... rzeczywiście, to brzmi
dosyć dziwnie. Miał zmarszczone czoło, zaciśnięte usta i minę, jakby za chwilę
miał umrzeć.
Dziewczęce
głosy umilkły. Nie w sposób było nie usłyszeć mojego bolesnego jęku. Na pewno
się zorientowały, że ktoś tu jest. Długo milczały, ale w końcu zaczęły między
sobą szeptać. Ich przyciszonym rozmowom, towarzyszyły stukoty obcasów. Szły w
stronę drzwi. Już po chwili zatrzasnęły się za nimi.
Spojrzałam
karcąco na Dashiella, chcąc otworzyć buzię, ale nie pozwolił mi na to. Zachował
się tak gwałtownie, że oniemiałam. Chwycił mnie za ramię, przycisnął mocno do
ściany, wplótł brutalnie swoją dłoń w moje włosy i przyssał się do moich ust
jak pijawka.
Początkowo
próbowałam się wyrwać, ale był dla mnie zdecydowanie za silny. Nie miałam z nim
szans. Czy to mogło podchodzić już pod molestowanie seksualne?
Próbowałam
coś powiedzieć między tymi gwałtownymi, podejrzanymi pocałunkami, ale on tylko
syknął:
– Zamknij
się.
I całował
mnie jeszcze mocniej.
Przestałam
się wyrywać. Stałam się jak bezwładna kukła w jego ramionach. W głowie mi
szumiało, tylko nie wiem czy od alkoholu, czy z powodu obecności Dashiella.
Wszystko nagle zniknęło. Dopiero teraz zdałam sobie sprawę z tego, co robię.
Zaczęłam odwzajemniać jego zachłanne pocałunki. Widząc moją zachętę, Davis
podniósł mnie do góry. Pisnęłam głośno, kompletnie się tego nie spodziewając.
Domyślałam się, ze mój wzrost przeszkadzał mu w całowaniu. Cały czas musiał się
pochylać i być w niedogodnej pozycji. Teraz byłam na równi z nim.
Co za dziwna
sytuacja. Czułam na swoim tyłku jego dłonie i na dodatek obejmowałam go nogami
w pasie. Powinnam czuć się zażenowana, ale tak nie było. Przynajmniej chwilowo.
Zarzuciłam
mu ręce na szyję i sama, niczym zachłanne zwierze, przyssałam się do jego ust.
Czułam, jak kąciki ust drgają mu w lekkim uśmiechu. A może mi się zdawało?
Co takiego
miał w sobie Davis, że bezpowrotnie porwał mnie w otchłań i nakazał robić to,
czego sam pragnie? Nagle jego pasja stała się moją pasją. Jego ciało moim.
Poliki płonęły mi z zawstydzenia, a jednak wciąż go całowałam i to z coraz
większą tęsknotą.
Tęsknotą? To
nie tak miało być. To nie tak się miało skończyć. Przecież siebie
nienawidziliśmy, prawda?
Cisza w
mojej głowie zaczęła odsłaniać nową prawdę.
To wcale nie
była nienawiść. My naprawdę siebie pragnęliśmy.
Mały włos, a
procenty w mojej krwi zaczęłyby przejmować nade mną kontrolę. Już chciałam
krzyczeć mu w twarz, że go kocham, ale czy tak naprawdę było? To mogła być
chwila, to mógł być moment. Gdy nareszcie się od siebie oderwiemy, magnetyczny
czar pryśnie.
Ostre jak
brzytwa paznokcie, zaczęłam wbijać mu w tył głowy, a on nawet się nie skrzywił.
Kąsałam go teraz niecierpliwie w kąciki ust i przyjmowałam namiętny atak na
swoją dumę. Gdyby teraz któreś z mojego rodzeństwa spojrzało na to jak całuję
się z Dashiellem, zapewne zaczęliby jęczeć i uciekać, krzycząc: jakie to
ohydne, wyrabiać takie rzeczy z językiem i tak wymieniać się śliną! Lea,
przestań! – mój umysł sam zdawał się to
krzyczeć, ale ciało nie słuchało. Było mi miło i ciepło, nie chciałam tego
kończyć. Równocześnie coś mi podpowiadało, że to ostrzeżenie przed czymś
głębszym. Czymś, czego nie chciałam. Uświadomiła mnie o tym dłoń Dashiella,
kierująca się pod sukienkę. Niewiarygodnie szybko otrzeźwiałam.
– Starczy – powiedziałam
zażenowana, patrząc w bok i kładąc dłonie na jego klatce piersiowej. Davisowi
się to nie spodobało, próbował do mnie przylgnąć, ale ostatecznie się poddał i
opuścił mnie na dół. Stary, chłodny sąsiad powrócił. Znów opierał się o ścianę
toalety i spoglądał w bok, niczym obrażona, mała dziewczynka. Bo co, bo nie
pozwoliłam mu się przelecieć? Jeszcze tak nisko nie upadłam!
Poprawiłam
podartą i zmaltretowaną sukienkę swojej przyjaciółki, dokonując w głowie
kalkulacji jej zwrotu. W głowie wciąż jeszcze szumiało mi od namiętności. Gdzieś
w tle słyszałam chichoty, choć równie dobrze to mogły być chochliki w mojej
głowie, które się ze mnie śmiały.
Dałam się
ponieść. Żałuję. Żałuję? Chyba jednak nie było mi z tym źle tak, jak
oczekiwałam. Muszę przyznać, że Dashiell dobrze całował.
Jęknęłam
bezradnie i kucnęłam na kafelkach, zakrywając dłońmi twarz.
– Nie, nie
będzie z tego dzieci – powiedział ironicznie Dashiell, prędzej próbując mnie
zdołować niż pocieszyć. Właśnie się ze mnie nabijał.
– Wystarczy
mi jedno, wielkie dziecko, które stoi przede mną – jęknęłam bezradnie.
– Dziecko by
cię nie uniosło.
Nie miałam
siły na dalsze kłótnie. Po prostu podniosłam się do góry i otworzyłam kabinę.
Potrzebowałam świeżego powietrza, potrzebowałam przemyśleń, wolnej przestrzeni
i samotności.
Wychodząc,
dobrałam się do umywalki. Musiałam przepłukać rozpaloną z zawstydzenia twarz. Moje
odbicie w lustrze było czerwone, oczy dziwnie błyszczące, włosy roztrzepane. Wyglądałam,
jakbym dopiero co odbyła stosunek w kabinie toaletowej, chociaż tak naprawdę
wciąż byłam dziewicą i nie wiedziałam jakie to uczucie być po stosunku.
Strzelałam jednak, że właśnie takie.
Przeszły
mnie ciarki. Nawet nie chciałam patrzeć w tył na Dashiella, który opierał się
teraz o ścianę z miną a'la: przecież nic nie miało miejsca, ja tu tylko stoję.
Tak, fajnie
się z nim całowało, ale miałam chwilowo dosyć jego obecności. Chwilowo? Na
kilka następnych dni. Pewne rzeczy muszę przemyśleć.
Zostawiając
pana rozpalonego (już nie chłodnego) w spokoju, oderwałam się od umywalki i
krętym krokiem wyszłam z łazienki. Uderzyła mnie zimowa fala chłodu. Akurat
ktoś wychodził z budynku, dlatego wietrzysko wkradło się do środka. Byłam już
zmęczona. Chciałam wziąć swoją bluzę i po prostu stąd wyjść, nie powiadamiając
nawet Matthiasa. Bałabym się, że rozczyta z wyrazu mojej twarzy coś, co będę
chciała przed nim ukryć. Poza tym mógł się dopytywać gdzie byłam razem z Dashiellem
i co się działo. A ja nie znosiłam pytań.
Z przystanku
obok, co 15 minut odjeżdżał autobus, nie muszę więc nikogo męczyć o
podwiezienie. Wrócę sama, oprę głowę o chłodną szybę, zamknę oczy, może nawet
zasnę i obudzę się z daleka od miasta własnych myśli.
Pocierając
ramiona, ruszyłam w stronę wielkiej sali balowej. Zewsząd słyszałam chichoty
ludzi, którymi zbytnio się nie przejmowałam. O tej godzinie wszyscy się śmieją,
nawet z głupot. Tylko dlaczego wszyscy siedzieli w telefonach? Rozumiałam, że to
era smartfonów i elektronicznych gadżetów, ale na balu ludzie powinni się bawić,
tańczyć, skakać, całować... No, dobrze, może z tym ostatnim przesadziłam,
bynajmniej widok nadmiernej ilości smartfonów wkoło mnie, zaczął przerażać. Już
nie byłam obojętna na tłumy. Zaczęłam ich obserwować. To znaczy początkowo ich
telefony, potem same twarze. Miałam jakieś dziwne wrażenie, że wszyscy szepczą
coś między sobą i patrzą na mnie. Dziwnie się z tym czułam. Wiem, byłam trochę
roztrzepana, makijaż mógł mi się odrobinę rozmazać, no i na dodatek podarła mi
się sukienka, ale chyba nie było ze mną tak źle? Może jednak było.
Im dalej
szłam, tym coraz głośniej było. Ludzie schodzili mi z drogi, jakbym miała
zarazić ich jakimś śmiertelnym wirusem. Z ich ust padały obraźliwe słowa. Coś
jak: „ohyda”, „obrzydliwe”, „nie wierzę w to”, „dziwka”.
Lekko
zdezorientowana spoglądałam w dół. Naprawdę było coś nie tak z moim wyglądem?
Czy może ze mną samą? Teraz byłam już pewna, że ludzie gadają o mnie.
– Lea! – dosłyszałam
znajomy, przyjacielski okrzyk. Z tłumu wybiegła Lana. Ona również trzymała w
ręku telefon. Minę miała trochę zaniepokojoną.
– Wiesz – zaczęła
niepewnie, pochylając się ku mnie i obejmując mnie ramieniem. Odprowadziła mnie
pod samą ścianę, jakby bała się, że lada moment zemdleję. – Chyba coś wymknęło
ci się spod kontroli. I nie, nie mówię o tym, co zrobiłaś, bo jestem
szczęśliwa. Mówię o tym, kto to widział.
Zbladłam.
Czy ktoś
widział jak całowałam się z Dashiellem w damskiej ubikacji?
– O czym ty
mówisz? – spytałam z szybko bijącym sercem, patrząc w oczy przyjaciółki.
Lana
milczała chwilę z kamienną miną, ale w końcu się złamała.
–
Przepraszam.
Przekazała
mi swój telefon w dłonie. Przyjęłam go, lekko drżąc z niepokoju.
Pierwsze co
rzuciło mi się w oczy to niebieskie tło z białym znakiem "f". Facebook,
a skoro on, to nie zapowiadało się nic miłego.
Zjechałam w
dół i mało oczy nie wypadły mi z orbit.
Gdy
większość zdjęć rozmazuje się przy okazji ruchu i ciemnych miejsc, tak to, było
jak na złość idealnie wyraźne. Przedstawiało białą toaletę, skrawek mokrego
papieru toaletowego na kafelkach oraz mnie i Dashiella, w momencie, kiedy
trzymał mnie już za tyłek, podniesioną w górze. Całość wyglądała tak, jakbyśmy
się w rzeczywistości nie całowali, a po prostu uprawiali seks.
Serce
stanęło mi w miejscu. Cała krew odpłynęła z głowy. Zrobiło mi się słabo i
niedobrze. Miałam ochotę zwymiotować pod nasze stopy. Nie wiedziałam co ze sobą
zrobić.
To te
plotkary z toalety. Kiedy pisnęłam, musiały się zorientować, że ktoś siedzi w
kabinie. Udały, że wychodzą z łazienki, a tak naprawdę wciąż tam były i
obserwowały. Ba, że obserwowały. Byłam tak zajęta całowaniem Dashiella, że nie
widziałam nawet, jak ktoś robi zdjęcia, choć przecież słyszałam
"urojone" chichoty.
– Wszystko w
porządku? – spytała niepewnie Lana. – Znaczy... wiem, że nie jest w porządku,
przepraszam, to głupie pytanie.
Drżącą ręką,
przewinęłam stronę Facebooka w dół, a zrobiłam to intuicyjnie i z
przyzwyczajenia. Może słusznie, może nie, zobaczyłam jednak coś jeszcze
gorszego.
Kliknęłam
na filmik, aby tylko się upewnić i zobaczyć jak wielką skompromitowaną
idiotkę z siebie zrobiłam. Po dziesięciu sekundach po prostu go wyłączyłam. Nie
mogłam tego oglądać. Przejeżdżałam wzrokiem po trzydziestu uwłaczających komentarzach,
głoszących: „nie spodziewałem się tego po niej”, „kto by pomyślał”,
„puszczalska dziwka”, „pieprzyć się ze studentem w kiblu!”. Czytałam, coraz
bardziej bladłam i byłam bliska płaczu. Lana widząc mój wyraz twarzy, wyrwała
mi telefon z dłoni. Dopiero teraz spostrzegłam, że trzymałam we włosach rękę,
mało ich nie rwąc.
Spojrzałam
na ludzi, którzy zaczęli wytykać mnie palcami, wyzywając i śmiejąc się
ukradkiem. Połowa była rozbawiona, połowa zniesmaczona, ale najbardziej zabolał
mnie widok Matthiasa, który jako jedyny nie trzymał telefonu w dłoni. Jego mina
wskazywała jednak na to, że o wszystkim wie. Spoglądał na mnie z samego środka
sali z dziwnie smutnym, a zarazem zniesmaczonym uśmiechem. Wyglądał, jakby
chciał coś powiedzieć, ale milczał, nawet nie ruszając się o krok. Nerwowym
ruchem dłoni przeczesał włosy, jak miał to w swoim zwyczaju. Zdawało mi się, że
chce podejść, ale ostatecznie zrezygnował. Potrząsnął ledwo widocznie głową, a
potem zniknął w tłumie. Wyraz jego oczu mógł mówić tylko jedno.
"Złamałaś
mi serce".
Lana
szeptała do mnie coś z boku, najwyraźniej próbując mnie pocieszyć, z oddali
biegła do mnie grupa moim przyjaciółek. Chciałam wszystko rzucić i uciec.
Miałam gdzieś to, że została tu moja torebka, że została bluza, kurtka. Po
prostu chciałam zwiać, zniknąć raz na zawsze z tego miasta, uniknąć wszystkich
tych złowrogich spojrzeń i wstydu, który teraz ściskał mnie w piersi. Nie
obchodziło mnie to, że z grzecznej dziewczynki wyrosłam w ciągu tego balu na
niegrzeczną kobietę. Nie obchodziły mnie pocałunki, które były przecież miłe i
ciepłe. Nie obchodził mnie Dashiell, który do tego wszystkiego doprowadził. Nie
obchodziło mnie już tak naprawdę nic, poza tym, że rodzice się na mnie zawiodą.
Oczami wyobraźni widziałam ich karcące spojrzenia i zawiedzione miny. Kręcenie
głową podobne do Matthiasa, przedrzeźnianie rodzeństwa, szlaban, zawieszenie w
nauce... wszystko, co złe. Byłam zrozpaczona. Nie panowałam już nad łzami.
Gdy biegłam
do wyjścia, beczałam już jak małe dziecko, któremu jakiś dorosły zabrał zabawkę.
Chyba nigdy w życiu nie czułam tak wielkiego wstydu. I na dodatek przyniosłam
go całej ułożonej rodzinie Danellów.
Miałam
ochotę po prostu umrzeć, zakopać się pod ziemię lub też cofnąć czas jakąś
magiczną siłą, ale żadna z tych rzeczy nie była możliwa. Na pierwszą nie miałam
odwagi i sposobności, na drugiej łopaty, trzeciej mogłam się spodziewać tylko w
powieściach fantasy, a nie w życiu codziennym. A jak wiadomo, życie codziennie
często bolało.
Byłam już
blisko drzwi wyjściowych, prawie sięgałam do nich dłonią, gdy ktoś nagle
chwycił mnie w mocnym uścisku za ramię, przyciągnął do swojego boku i zaczął
prowadzić znów w kierunku całego tego zamieszania.
Chlipiąc
niczym małe dziecko, spoglądałam na Dashiella, który był jak oaza spokoju,
wśród płonących pochodni. Wyglądał tak, jakby chłodem siły mentalnej miał
ugasić całe tłumy ognia. Byłam dla niego pełna podziwu. Ja, w przeciwieństwie
do niego, byłam krucha i od razu złamałam się od środka. On szedł, twardy jak
skała, przyjmując leciutkie ciosy na siebie. Jak on to robił? Przecież sam
powinien być załamany naszym zdemaskowaniem. A jednak, miał to zupełnie gdzieś.
Nie pytałam go o to, dlaczego znów wciąga mnie w to wielkie bagno
nieporozumienia. Po prostu prowadził mnie, mocno ściskając za ramię i obejmując.
Pierwszy raz szłam z nim w taki sposób. Dashiell nigdy mnie nawet nie przytulił
(poza sytuacją w ubikacji).
Nagle
poczułam jakąś przedziwną nutę wdzięczności i ciepła. Zupełnie tak, jakby moje
serce okrywające się zimnem, zalała nagła fala gorąca. Przy nim czułam się
zadziwiająco bezpieczna.
Nim
zorientowałam się, co robi Davis, on, zdołał już zaciągnąć mnie na scenę. I
całe gorąco znów odpłynęło z mojej głowy. Zapewne byłam teraz blada jak kreda.
Trzymałam się na nogach tylko dzięki mocnemu uściskowi mojego wrogiego
przyjaciela, który stał przed mikrofonem.
Spoglądałam
na niego z lekko rozwartymi w zdziwieniu ustami, nie wiedząc, co robić.
– Zamknąć
się – zagrzmiał chłopak do mikrofonu. Na samo brzmienie jego głosu, przeszły
mnie ciarki. Teraz wolałam uciekać niż stać z nim ramię w ramię.
Ludzie jak
za pomocą magicznej różdżki umilkli i zaczęli wpatrywać się w tego przerażająco
chłodnego gbura. Wyczekiwali, co takiego do powiedzenia ma „ruchacz kibli” – jak
już ktoś zdążył wykrzyknąć. I niech się cieszy, że Dashiell go nie dostrzegł,
inaczej zabiłby go na miejscu.
– To – zaczął, ukradkiem na mnie
spoglądając – Moja przyszła żona.
Zatkało mnie
i na chwilę straciłam dech. Do czego on zmierzał i po co to mówił?! Tłumy
najwyraźniej również były lekko skonsternowane.
– Spodziewamy
się dziecka – kontynuował, po chwili ciszy.
Tym razem
poczułam, jak grunt osuwa mi się spod nóg. Zbyt wiele szokujących zdarzeń i
słów jak na jedną noc, zdecydowanie. Na szczęście Davis poczuł jak tracę władzę
nad ciałem i przytrzymał mnie mocniej, nie pokazując światu, że coś jest nie
tak. Był perfekcyjnym aktorem, choć do tej pory nie miałam o tym pojęcia.
– Dziękuję,
udławcie się świętami – zakończył z chłodem w głosie, który zmroził całą salę. A
potem jak gdyby nigdy nic, odłożył mikrofon i zszedł wraz z ledwo trzymającą
się podłoża mną, ze sceny. Naprawdę nie wiedziałam co powiedzieć. Nie
wiedziałam też, co się dzieje w drodze powrotnej do miejsca, skąd zostałam
wyrwana na scenę. Ludzie chyba byli zdziwieni, bo nikt nic nie mówił. Ja wciąż
gapiłam się w nasze nierówno stąpające po podłożu stopy. No, cóż, trudno o to,
aby równo stąpały, skoro Dashiell mierzy prawie 190 cm a ja 150 kilka. Byłam
przy nim jak liliput. Z tłustym dupskiem – jak to lubił powiadać.
Dopiero gdy
wyszliśmy na chłodny dwór, poczułam, że powracam do życia. Cała słabość
odpłynęła ze mnie, podobnie jak szok. Łzy na moich policzlacj były już prawie
wysuszone.
– Co,
zatkało? – spytał Dashiell, cicho prychając. Najwyraźniej był zdenerwowany.
– Trochę – stwierdziłam
piskliwym głosem. – Wiesz, nagle się dowiedziałam, że jestem zaręczona i
spodziewam się dziecka. Nie sądziłam, że po tym co się stało w ubikacji, tak
szybko to nastąpi.
Lekko
ironizowałam, ale lubiłam to przy nim robić. Rozumiał mój sarkazm.
Myślałam, że
Dashiell coś odpowie, ale zamiast tego, uśmiechnął się w niepodobny do siebie
sposób. Lekko, prawie niewidocznie. Tak, że jego czoło też się rozchmurzyło. Zazwyczaj
było przecież nachmurzone i groźne. Uśmiech dodawał mu łagodności. Tylko
dlaczego ani razu na mnie nie spojrzał? Wydawało mi się, że gdy jesteśmy
blisko, on nagle uciekał, nie tylko wzrokiem, ale także ciałem i duszą.
– Gdzie
teraz pójdziemy? – spytałam niepewnie, wciąż przyglądając się jego twarzy.
– Do domu – burknął
chłopak od niechcenia.
Nie
zaczynałam już nowego tematu. Chciałam po prostu paść na łóżko jak martwa i
usnąć, zapominając o 23 grudnia i o tym, że moje życie to porażka, jak każdego
roku przed lub w trakcie świąt.
Idąc
chodnikiem, milczeliśmy. Chłód atakował moje prawie gołe ramiona, ale wiedziałam,
że nie jestem sama. Dashiell też nie miał na sobie żadnej kurtki. Jedynym
sposobem, jaki znalazł na ogrzanie to pocieranie mojego ramienia, które wciąż
przy sobie trzymał. Doskonale wiedziałam, jak skończy się taka przechadzka. Chorobą.
Podróż do
domu zajęła nam pół godziny i tak naprawdę wcale nie była podróżą do domu.
Dashiell kazał mi poczekać przy jednej z ławeczek skrytych w parku przed domem
naszych sąsiadów, Collinsów. Czekałam. A on w mgnieniu oka zjawił się z dwoma
kocami i kubkami gorącej czekolady. Byłam pod wrażeniem tego jak się zachował.
Właśnie okazał miłosierdzie. Minę jednak wciąż miał tak samo chłodną. Kocem też
mnie nie okrył. Po prostu mi go rzucił. Czekoladę w czerwonych kubkach z
Mikołajem, położył na ławeczce. Parowało z nich przyjemne gorąco i wprost nie
mogłam się doczekać, aż się nią rozgrzeję.
Usiedliśmy
na odśnieżonej ławce, przykrytej od góry iglakami. Nie wiem co mnie opętało,
może to duch romantycznych świąt i resztki alkoholu, które wciąż się gdzieś we
mnie tliły. Założyłam szeroki koc na nas oboje. Patrzyłam przy tym na
Dashiella, chcąc rozczytać z jego twarzy co o tym myśli. Nie patrzył mi w oczy
i milczał jak zaklęty.
Przysunęłam
się do niego tak, że stykaliśmy się teraz ramionami. Davis po pewnym czasie
zarzucił na nas drugi koc. Teraz było mi przyjemnie ciepło, choć nic nie mogło
pobić ciepłego ramienia blondyna. No i czekolady pachnącej cynamonem.
– Czemu
akurat tu? – spytałam cicho, wpatrując się w zwisającego z drabiny sąsiada,
który 23 grudnia postanowił powiesić lampki wokół swojego domu.
– Bo nie
chciałem żadnych świadków – burknął w odpowiedzi Dashiell.
Gdy na niego
spojrzałam, podnosił kubek do ust. Oczy miał zamknięte, jakby czerpał z tego
przyjemność. Poszłam więc za jego śladem. Czekolada rzeczywiście koiła
oziębiony organizm.
Nie chciałam
pytać co miał na myśli przez świadków. Zapewne powiedziałby, że chce mnie
właśnie zabić i zakopać w śniegu, którego dookoła było pełno. Za co? Pewnie za
istnienie.
Zamknęłam
oczy i oparłam głowę na jego ramieniu, niczym się nie przejmując.
– Zimno ci
jeszcze? – usłyszałam cichy głos w oddali.
Uśmiechnęłam
się pod nosem. Dashiell Davis wykazywał się niesamowitą troskliwością, mimo
tego, że wciąż brzmiał i wyglądał jak władca śnieżnych zawieruch.
– Zimno.
– Rozgrzać
cię?
Otworzyłam
jedno oko i spojrzałam na niego. Właśnie uśmiechał się łobuzersko, zupełnie,
jakby coś planował.
– Masz
zamiar wylać na mnie swoją gorącą czekoladę? – spytałam.
– Mogę na
ciebie wylać coś innego – zironizował.
– Niby co
takiego? – zaśmiałam się.
– To, co
leje się z mojej dziury w sercu.
– Wydaje mi
się, że już dawno na mnie kapie. I ma bardzo ładną nazwę.
– Nienawiść.
Uszczypnęłam
go wrednie w łokieć.
Mimo
wszystko go nie znosiłam. Zero w nim uczuć. A jak już to były bardzo głęboko
ukryte.
Dziwne. Jeszcze
czterdzieści minut temu płakałam i przeżywałam kryzys, myśląc o tym, co pomyślą
rodzice, kiedy zobaczą ten filmik, a na pewno go zobaczą za pośrednictwem
mojego rodzeństwa. Teraz miałam to nagle gdzieś. Wszystko odpłynęło w dal, bo
nie byłam sama, bo wyciągnął mnie z tego bagna ktoś, kto...
Uśmiechnęłam
się do siebie. Wcale nie potrzebowałam kilku dni, żeby przemyśleć to, co czuję.
Mój umysł celowo skierował się w stronę Matthiasa, gdyż doskonale zdawałam
sobie sprawę z tego, że Dashiell mnie nienawidzi i nie mam co liczyć na większe
uczucia z jego strony. Wszystkie jego słowa bolały ze zdwojoną siłą, a
pocałunek z kwietnia namieszał mi w głowie, bo coś do niego czułam. Było mi
przykro z powodu Nadine, która za nim chodziła i każda rzecz na mojej drodze
kojarzyła mi się z nim tylko z tego jednego, prostego powodu. Jak niewiele
trzeba, by zrozumieć prawdę, która czasami jest bliżej niż sądzimy.
Owszem,
będzie mi szkoda Matthiasa, w końcu sama zawróciłam mu w głowie, ale sądzę, że
po tej sytuacji całkowicie się do mnie zrazi i szybko znajdzie sobie nowy
obiekt westchnień, w końcu tyle dziewcząt się obok niego kręci. Nie byłam dla
niego. Byłam dla Dashiella. Tego irytującego kretyna, który znał mnie od
urodzenia.
W ciszy
przyglądaliśmy się panu Collinsowi, który mało nie spadł z drabiny, próbując zawiesić
lampki na krańcu dachu. Dopadło mnie nagłe współczucie. Był już starszym panem,
który dzielnie dawał sobie rady z przeciwnościami losu. W tym przypadku: ze
świątecznym, świecącym w ciemnościach wężem. Miałam ochotę mu pomóc, ale byłam
tak zmarznięta i zmęczona, że nie byłam w stanie się ruszyć. Ramię Dashiella
przyjemnie grzało mój policzek.
Długo
siedzieliśmy w milczeniu. Z oddali wyglądaliśmy jak zatraceni w sobie
kochankowie.
Czekolada
została wypita, z nieba zaczęło lekko prószyć, koc na szczęście skutecznie
chronił nas przed zimnem.
W pewnej
chwili przestałam opierać się o ramię Dashiella. Wszystko było takie piękne i
urocze, ale ja wciąż nie wiedziałam co czuje Davis. Mogłam się tego tylko
domyślać, jednak chciałam to usłyszeć.
– Co do mnie czujesz? – spytałam,
najwyraźniej wybudzając go z rozmyśleń.
Dashiell
nawet nie drgnął. Długi czas milczał, najwyraźniej nie wiedząc jak odpowiedzieć
na to pytanie. W końcu jednak odpowiedział:
– Czekoladę.
I pocałował
mnie szybko w usta. Wiedziałam, że zaraz się oderwie, ale powstrzymałam go od
tego. Kubek, który miałam w dłoniach, wypadł na śnieg, zalewając go resztą
brązowego płynu o zapachu cynamonu, a ja chwyciłam go za poliki i gwałtownie do
niego przylgnęłam. Dashiellowi najwyraźniej się to nie spodobało. Uszczypnął
mnie mocno w brzuch i to tak, że syknęłam z bólu i natychmiastowo się od niego
oderwałam. Spojrzałam na niego z wyrzutem, ale on tylko spoglądał na pana
Collinsa z obojętnością rysującą się na twarzy.
A co jeśli
się pomyliłam? Przecież Dashiell mógł to wszystko robić z powodu upojenia
alkoholem albo ze znikomej litości. Tak naprawdę wciąż mnie nienawidził i
jedyne co mógł ze mną robić to całować mnie, kiedy tego chce, nie kiedy ja tego
chcę, bo to w końcu świetna zabawa.
Odsunęłam
się. Nogi skuliłam pod samą brodę. Również zaczęłam wpatrywać się w klnącego z
oddali pana Collinsa.
Zrobiło mi
się przykro. Z trudem powstrzymywałam łzy niepewności i strachu przed
odrzuceniem. Już sama nie wiedziałam, czego chcę. Jedyne, czego byłam pewna to,
że coś do niego czuję.
– Nie
powiem, że cię kocham – burknął nagle Davis.
Oczywiście.
Jak mogłam sobie coś takiego w ogóle wyobrażać? Skoro całe życie pokazywał, że
mnie nienawidzi i straszliwie mi dokuczał, to dlaczego nagle miałby mnie
całować? Z powodu miłości? To jego wieczne odganianie ode mnie wszystkich
facetów, bycie zawsze tam gdzie ja... to wcale nie objaw tego, że mnie kocha.
Gdy oczy
zaszły mi łzami, poczułam na sobie jego spojrzenie. Tym razem to ja nie
chciałam patrzeć mu w oczy. Miałam już dosyć i chciałam pójść do domu. Naprawdę
wszystko było mi obojętne. Nawet to, czego w głębi duszy bałam się wyrazić, tak
po prostu wyleciało mi z ust:
– Ale ja
ciebie kocham.
A
zabrzmiałam jak małe, jęczące dziecko.
– Spójrz na
mnie – powiedział spokojnie Davis. Nie posłuchałam go. Odwróciłam wzrok w drugą
stronę, choć wiedziałam, że jeśli pan i władca czegoś chce to i tak to
dostanie. To nic, że nie uczyniłam jego woli, uczynił ją za mnie, chwytając
mocno za mój podbródek i kierując w swoją stronę. Teraz patrzyliśmy sobie
prosto w oczy.
Blondyn nie
wyglądał obojętnie. Nie wyglądał nawet jak chłodna bryła lodu. Gdzieś w jego
oczach kryła się iskra emocji.
– Nie
powiem, że cię kocham – zaczął od początku – Bo to zepsuje mój mroczny imidż.
Nie powiem, że za tobą szaleję, bo pozbawi mnie to opanowania. Nie powiem, że
oddam za ciebie życie, bo wciąż bardziej cenię sobie swoje. Mogę jedynie udawać
niepoprawnego romantyka, którym nie jestem i nigdy nie będę. – Kąciki jego ust
uniosły się lekko w górę, ukazując rzadki uśmiech, który przecież tak bardzo
kochałam. Z kieszeni spodni, chłopak wyjął coś małego, zgniecionego. Uniósł to
nad naszymi głowami i przybrał łobuzerską minę.
Jemioła. Ta
sama sytuacja co wcześniej z Matthiasem. Miałam jednak nadzieję, że Matt nie
pojawi się tu z nagła i nie zrzuci mnie z ławki, jak Dashiell z obcasów na balu.
Uśmiechnęłam
się niepewnie. Bo czy to oznaczało, że mnie kocha? Nie powiedział tego.
– Wolę to
pokazać niż powiedzieć – powiedział ledwo słyszalnie i z niewiarygodną
łagodnością, przylgnął do moich ust.
Zamknęliśmy
oczy. W naszym pocałunku nie było tym razem ani gwałtowności, ani namiętności.
Była po prostu miłość. Nie dotykaliśmy siebie, tylko nasze usta stykały się ze
sobą w delikatnym, przepełnionym uczuciem pocałunku.
Z oddali
dobiegły nas głośne okrzyki radości pana Collinsa, któremu nareszcie udało się
podłączyć świąteczne lampki. Moje zamknięte powieki wyczuwały blask
odbijającego się od śniegu światła. Chcąc nie chcąc, oderwałam się od obiektu
mojego miłosnego pożądania i spojrzałam w kierunku pana Collinsa. Już się nie
cieszył, tylko soczyście klął.
– Zabiję go!
– dosłyszeliśmy.
– Zobaczymy
kto będzie pierwszy – syknął pod nosem blondyn, wyraźnie się krzywiąc.
Nie
wiedziałam o co chodzi. Nie wiedziałam, dopóki moje oczy nie skierowały się na
jaskrawo migoczący w ciemnościach napis, niosący ze sobą dwa, upragnione słowa.
"Kocham
cię".
Nie miałam
pojęcia jak to zrobił, wiedziałam tylko tyle, że wbrew naszemu sąsiadowi, co
przecież było do Dashiella bardzo podobne.
Spojrzałam
wzruszona w jego twarz, ale on nie dał mi nawet spojrzeć w swoje oczy. Gdy mnie
całował, odkryłam, dlaczego zawsze patrzył przed siebie. Wstydził się własnych
uczuć.
***
– Lea! Ktoś
ważny do ciebie!
Otworzyłam
ciężkie jak ołów powieki i zmęczonym wzrokiem spojrzałam na drzwi od pokoju.
Doskonale wiedziałam, kto się w nich zaraz znajdzie.
Pociągnęłam
zakatarzonym nosem. Nawet nie zdążyłam go wysmarkać, a drzwi trzasnęły w
ścianę.
W czarnej koszulce, czarnych
spodniach i z rozwichrzonymi na zimowym wietrze włosami, do pokoju wpadł mój
osobliwy chłopak. Tak, myślę, że po tygodniu wspólnie spędzanego bez przerwy
czasu, nareszcie mogę go tak zwać. Co prawda nie nakłoniłam go jeszcze do
wyznania mi miłości wprost, ale do tego jeszcze dojdzie. Ważne, że po tylu
latach burzliwej znajomości, nareszcie znaleźliśmy nić porozumienia.
Dużo
zmieniło się w ciągu tych siedmiu dni. Pominę oczywiście fakt, że zachorowałam
i leżę tu już 4 dzień z rzędu, nie mogąc złapać oddechu i wysmarkać nosa, który
był zapchany. Doskonale wiedziałam, jak skończy się moja podróż bez kurtki w
zimie. Dashiellowi za to nic nie było. Od dziecka miał końskie zdrowie. Z
powodzeniem mógł latać po dworze nawet nago, choć nie wiem, czy chciałabym to
oglądać. Ucieszone sąsiadki po czterdziestce na pewno.
Sprawa naszego
pseudo romansu w ubikacji nie rozeszła się dalej, poza bal. Filmiki i zdjęcia
zostały usunięte pod silnymi groźbami moich przyjaciółek, które nastraszyły
odpowiednio grupę plotkar. Domyślałam się, że straszyły je jakimś niemodnym
kolorem lakieru, to na pewno dałoby odpowiedni skutek.
Rodzice nie
dowiedzieli się o moim wybryku, podobnie jak rodzeństwo, ani nikt z sąsiedztwa.
Dashiell zrobił swoje. Wobec jego scenicznej wypowiedzi, nikt nie chciał
wystawiać się przed tłumy i ogłaszać światu co właśnie zobaczył. Dopiero z
perspektywy czasu stwierdziłam, że pomysł Dashiella był dobry. Skoro byłam jego
przyszłą żoną i spodziewałam się dziecka, oznaczało to, że nie oddaję się byle
facetowi w ubikacji, a to dla mnie wiele znaczyło.
Nie zdołałam
porozmawiać z Matthiasem. Ilekroć mnie widział, po prostu uciekał, jak zwykły
tchórz. Nie mogłam z tym nic zrobić. Nie chciałam się narzucać. Jeżeli chciałby
to wyjaśnić albo przynajmniej mi zaufać, zapewne dalej uczestniczyłby aktywnie
w moim życiu, ale nasza znajomość tak szybko jak się rozpoczęła, tak szybko się
zakończyła. Może to i lepiej? Z jednej strony tego nie żałowałam, z drugiej
strony było mi szkoda, że nie będę miała już przyjaciela z którym tak świetnie
się dogadywałam. Przyjaciela, bo nikogo więcej nie chciałam z niego robić.
Nasze matki
były przeszczęśliwe. Ilekroć nas widziały lub spotykały się na popołudniowej
herbatce, szczebiotały nad naszym związkiem i planowały wielkie ślubu oraz gromadę
dzieci. Były niemalże pewne, że będziemy razem już przez całe życie. A czy ja
byłam tego pewna? W życiu niczego nie można być pewnym. Wszystko może się
zdarzyć. Żyłam na razie tą słodką, rozkoszną chwilą, kiedy głód zapełniała mi
miłość. Pewnie jeszcze długo skutki zakochania będą dawały o sobie znać, ale w
końcu wszystko wróci do normy.
Nasze
uczucie było nietypowe. Nie szeptaliśmy sobie do ucha słów miłości, nie
patrzyliśmy sobie bez przerwy w oczy, gładząc po całym ciele i czule całując.
Przez większość czasu po prostu siedzieliśmy ramię w ramię, rzucając do siebie
ironicznymi tekstami, co wiele nie zmieniło w naszym życiu. Teraz jednak, gdy
wkurzyłam Dashiella, nie robił mi krzywdy, nie szczypał mnie w łokieć, ani nie
zrzucał z łóżka. Karał mnie w inny sposób. A ja lubiłam takie kary.
Uśmiechnęłam
się lekko w stronę Dashiella, gdy przysiadł na skraju łóżka i rzucił na moje
nogi jakąś torbę.
– Narkotyki?
– spytałam z ironią w głosie.
– Psychotropy
– podsumował chłopak. – Te przydadzą ci się bardziej. Na głowę.
Szturchnęłam
go zwiniętą pięścia, na co się uśmiechnął. Robił to coraz częściej. Jakby
specjalnie dla mnie.
– Nie
wybierasz się przypadkiem do fryzjera? – spytałam, wykopując się spod kołdry i
czochrając jego blond włosy. Najwyraźniej nie podobało mu się to spoufalanie z
jego fryzurą, bo zaraz odsunął się ode mnie i nachmurzył.
– Wyglądasz
jak zarośnięta małpa w buszu – podsumowałam, chichocząc się jak mała
dziewczynka.
Dashiell
wepchnął z zaskoku swoją rękę pod kołdrę i chwycił mnie za nogę. Zarumieniłam
się, gdy przejechał po niej palcem wskazującym.
– Nie
wybierasz się przypadkiem po brzytwę do obory? – zironizował. – Nogi zarosły ci
jak facetowi.
Rzuciłam się
na niego z poduszką, próbując obronić się przed tak znieważającym tekstem. Nogi
goliłam zaledwie dwa dni temu!
Davis
zaśmiał się w swój mroczny, niepowtarzalny sposób i przyjął cios na klatę.
Byłam dzisiaj zbyt słaba, żeby odpowiednio go ukarać. W jednej chwili stałam
się niewolnicą jego ramion, które oplotły moją szyję. Niby romantyczne, a
jednak przeżyłam prawdziwe katorgi.
Dashiell szczypał mnie mocno w szyję i poliki, a ja darłam się wniebogłosy
swoim ochrypłym głosem, żeby zostawił mnie w spokoju.
– Przestań!
Błagam! Co mam zrobić, żebyś mnie już nie szczypał?!
– Pocałuj
mnie.
– Zarazisz
się!
– Już się
zaraziłem.
Spojrzałam
na niego lekko skrzywiona.
– Ale wciąż
wyglądasz na zdrowego.
– To tylko
pozory. Poważnie choruję.
– Dobrze,
wszyscy wiedzą, że jesteś chory psychicznie, a teraz mnie puść i nie szczyp! – Próbowałam
dosięgnąć zębami jego ręki, ale Dashiell się nie dawał.
– Pocałuj – warknął
ostrzegawczo.
Skrzywiłam
się od mocniejszego uszczypnięcia i nareszcie przylgnęłam do jego ust.
Pocałunek był krótki i delikatny, ale to wystarczyło, żeby mnie puścił.
Opadłam
zmęczona na poduszki i jęknęłam boleśnie.
– Będę miała
siniaki.
– Tylko na
ramionach. Ciesz się, że nie na tyłku.
Przewróciłam
oczami, przykrywając się kołdrą po same uszy. Zakaszlałam teatralnie. Chciałam,
żeby się mną zajął, byłam w końcu kobietą. Potrzebowałam opieki. Dashiell
rzucił mnie tylko tabletkami i nieromantycznie wlał mi syrop do gardła. Czego
ja oczekiwałam? To przecież w dalszym ciągu władca skał lodowych.
– A
ogrzejesz mnie chociaż? – spytałam. Zaczęłam drżeć. Najprawdopodobniej gorączka
znowu się do mnie przyczepiła.
– A
zasłużyłaś?
Spojrzałam
na jego uniesioną w górę brew i łobuzerską minę małego dzieciaka. Uśmiechnęłam
się.
– Tak,
święty Mikołaju – odpowiedziałam.
– Ja raczej
zafundowałbym ci karnet na lanie rózgą po dupie do końca roku, ale skoro wolisz
ogrzewanie – burknął, przysuwając się do mnie powoli.
Zamknęłam
oczy, choć wciąż się uśmiechałam.
Nie miałam
siły na kłócenie się, droczenie i dogryzanie sobie. Uznałam, że to on tym razem
wygrał. Zresztą... wygrywał prawie zawsze. Był sprytniejszy i bardziej wredny.
Ale teraz nie należał już do nikogo innego, jak tylko i wyłącznie do mnie.
Poczułam, że
kołdra unosi się nieznacznie, a pan wredny przysuwa się do mnie. Objął mnie
ramionami i ścisnął tak, że mało nie wyplułam płuc. Dałam o tym znać głośnym
kaszlnięciem. On naprawdę nie znał umiaru.
Uścisk
zelżał, a ja nareszcie mogłam się odprężyć. Oparłam głowę na jego piersi i
zaczęłam mruczeć ochrypłym głosem jak kot. Spokojnie mogłam tak zasnąć.
Spokojnie mogłam tak leżeć do końca życia.
– Dobranoc,
chłodna bryła lodu.
– Koszmarnych
snów, rozpalony smarkaczu.
Zaśmiałam
się cicho, jednak nie odpowiedziałam już nic. Umilkłam, starając się pogrążyć
we śnie, będąc w ramionach osoby z którą czułam się bezpiecznie.
Jestem
żartem podarowanym moim rodzicom przez życie. Często, okazyjnie i od świąt,
przybieram jednak formę porażki w ludzkiej skórze. Tym razem również nie udało
mi się uciec od żenujących sytuacji przedświątecznych, ten rok miał jednak
dobre zakończenie. Odkryłam, że to co od zawsze przy mnie było i to co kocham
jest tak blisko mnie. Moje szczęście, mój ból, cierpienie, śmiech, życie
codzienne. Ironiczny żart i męską porażkę w jednym, stanowiącą moje
perfekcyjnie uzupełnienie. I mam nadzieję, że nie puści mojej dłoni nawet
wtedy, gdy świat się skończy.
Dashiell
Davis, niepoprawny i niereformowalny chłód w ludzkiej postaci. Mój chłopak.