Pierwszy rozdział został wstawiony na bloga ze względu na błędy składu.
***
Paranoidalna
Każdy
z nas nosi na swoich barkach potwora. Większość z nich jest nieszkodliwa –
siedzą na ramieniu jak ciche myszy, która nie zdradzają swojej obecności nawet
leciutkim drgnięciem ogona. To dlatego, że czekają na moment, kiedy nareszcie
osłabniemy. Wystarczy namiastka niepewnych uczuć negatywnych emocji, aby
zbudzić je z długotrwałego choć niecierpliwego snu. Potem mogą już tylko
rosnąć w siłę.
Ich
macki oplatają się wokół każdego wolnego skrawka ludzkiej skóry, atakując
najczulsze narażone na bolesne dolegliwości miejsca. Wkradają się do
serca, przyspieszając jego harmonijne bicie w najmniej oczekiwanym przez nas momencie.
Okręcają się wokół jelit, wywołując wzburzone fale na dnie umęczonego żołądka.
Chwytają za krtań, nie pozwalając wyrzucić z siebie wymówić słów, które
im nie odpowiadają. Powodują niekontrolowane drżenie dłoni, nagły, duszący
płuca oddech, ucieczkę spływających po policzkach łez.
Gdy
mają cię już pod swoją całkowitą władzą i przytwierdzają twoje ciało do łóżka,
z którego nie możesz się podnieść nawet z pomocą przyjaznych dłoni, wkradają
się do twojej głowy, atakując wrażliwe i nieosłonięte części mózgu.
Możesz
hamować jego rozwój, ale nigdy się go nie pozbędziesz. Bo potwór to jedyne
stworzenie na świecie, które pozostanie ci wierne do momentu, kiedy dobrowolnie
umrzesz się nie poddasz.
Odsunęłam długopis od
poszarzałej kartki i włożyłam go między zęby. Zamachałam nim w górze,
przyglądając się krytycznym okiem znawcy krzywo zarysowanym literom, które
układały się w mało sensowne słowa. Od czasu do czasu napotykałam ciemniejące w
oczach przekreślenia, które ukazywały moje pisarskie niezdecydowanie, a także
nieregularnej wielkości kleksy nachodzące na poszczególne zdania. To miała być
moja praca semestralna na zajęcia z twórczego pisania, ale ostatecznie została
zwinięta w kulkę i wrzucona do pobliskiego kosza na śmieci. Z reguły nie miałam
problemu z pisaniem tematycznych opowiadań, które miały opierać się wyłącznie
na jednym słowie kluczowym, jednak ludziom takim jak ja trudno było stworzyć
własną udramatyzowaną biografię w momencie, kiedy całe życie musieli kłamać, że
są całkowicie normalnymi, pozbawionymi udziwnień obywatelami Ameryki. To, że
widziałam Uczepionych (tak ich nazywałam), musiało pozostać tajemnicą
znajdującą się poza szponami ludzi ubranych w białe kitle.
Zamknęłam notes,
uprzednio zaczepiając o niego długopis, i upiłam łyka mocno słodzonego latte ze
styropianowego kubka. Wzrok skupiłam na pogrążonym w świątecznym poblasku
mieście, przez które przepływała rzeka Humboldt.
Wybrałam chyba
najokrutniejsze miejsce ze wszystkich, jakie mogły mi przyjść do głowy,
niedaleko znajdował się bowiem Instytut Badawczy Parapsychologicznych
Przypadków, prawdopodobnie zajmujący się eksperymentowaniem nad szaleńcami,
którzy nie wpisują się w określone ramy zaburzeń psychicznych. Był to jeden z
dwóch amerykańskich instytutów tego sortu badawczego – główny ośrodek znajdował
się w Las Vegas. Ludzi z zewnątrz dziwiło, że jeden z najnowocześniejszych
kierunków parapsychologicznych rozwija się prężnie właśnie w tak małym,
nieznanym nikomu miasteczku. Mieszkańcy Foumalade dobrze jednak wiedzieli, jaka
historia się za tym kryła.
W kwietniu roku 2025
wybuchła epidemia krwawych samobójstw. Z masowo przeprowadzonej sekcji zwłok
oraz wywiadów rodzinnych wysunięto dwa wnioski: każdy samobójca wykazywał się
wcześniej cechami depresyjnej osobowości, nikt z nich nie miał jednak
stwierdzonej choroby psychicznej, która nakazywałaby im rozszarpywanie własnej
krtani aż do momentu, kiedy nie wykrwawią się na śmierć. To nienazwane zjawisko
zostało uznane za szybko rozprzestrzeniającego się wirusa. Ze względu na
rosnącą liczbę samobójczych przypadków miasto objęto kwarantanną. Nikt z nas
nie mógł opuścić miasta, na dodatek zjechało się tu wielu badaczy z niebieskimi
przepustkami. Wkrótce utworzono Okręg Przymusowej Kontroli Umysłowej, który
miał za zadnie poddawać ludność co miesięcznym, podstawowym badaniom
psychologicznym. Za każdym razem, gdy byłam na nie posyłana, drżałam ze
strachu. Dotąd nie wykryto u mnie jednak żadnych anomalii. Czułam, że gdyby po
rozmowie z psychiatrą zdecydowano, by skierować mnie na badania neurologiczne,
prawdopodobnie moja tajemnica zostałaby ujawniona (mama zawsze powtarzała, że
prawda kryje się w mózgu). Byłam zbyt wielkim ekstrawertykiem, aby mogli choćby
pomyśleć, że było ze mną coś nie tak. Statystyki pokazywały, że aż
dziewięćdziesiąt procent samobójczych przypadków stanowili neurotycy.
W lipcu 2030 roku
badania dobiegły końca, a miasto znów stało się dostępne dla przyjezdnych.
Dzięki psychologicznej kontroli udało się zamknąć tych, którzy wykazywali się
niebezpiecznymi cechami charakterystycznymi dla przyszłych, krwawych
samobójców. OPBU dokonało również innego ważnego odkrycia – wśród nas znajdowali
się ludzie, których ze względu na specyficzne cechy osobowości i nieznane dotąd
zachowania, uznano za niezidentyfikowanych. Właśnie z ich powodu, w bieżącym
roku powstał IBPP, a nasze miasto stanęło na statystycznym szczycie najbardziej
zafiksowanych miejsc w całym kraju. Dzięki temu parapsychologia została
rozsławiona, a do czterech grup zjawisk paranormalnych, do których zaliczano
jasnowidztwo, telepatię, prekognicję i anomalną perturbację, dołączyła tak
zwana paranoidalność mająca związek z ogółem nienazwanych, wciąż badanych
chorób psychicznych, mogących mieć związek z nieznanymi nam siłami wyższymi.
Od wielu lat szukano
powodu zaistnienia psychicznych anomalii. Cały stan Nevada wywrócono do góry
nogami w poszukiwaniu niebezpiecznych, oddziałujących na zdrowie mentalne
czynników. Ostatecznie poszukiwania zakończyły się na rzece Humboldt, która w
Foumalade miała największe stężenie kadmu. Do tego roku trwały badania, które
miały udowodnić zależność pomiędzy metalami ciężkimi a pojawiającymi się
chorobami psychicznymi, dotąd nie dokonano jednak właściwej analizy. Co jedynie
odkryto, że być może kadm współdziałał z jakimś nieznanym dotąd nikomu
pierwiastkiem, który znajdował się w piasku na samym dnie rzeki – to dlatego
podobne przypadki nie zdarzały się w innych miastach.
Dopiłam ostatki kawy i
odłożyłam kubek na zamarzniętą ławkę. Dymek z moich ust zasłonił widok na
rzekę, w którą wpatrywałam się od dłuższego czasu. Było już zdrowo po
dwudziestej pierwszej, gdy członkowie IBPP zaczęli wychodzić ze swoich ciemnic,
mijając samotną studentkę otuloną wielkim białym szalikiem. Tylko jeden
mężczyzna zwrócił na mnie uwagę. Przyglądał mi się podejrzliwie dłużej niż
powinien, dlatego szybko posłałam mu wymuszony uśmiech młodej, naiwnej
dziewczyny, która po prostu podziwiała swoje piękne miasto.
Gdy ludzie w białych
kitlach opuścili Zachodni Park, ja sama podniosłam się z ławki, wyrzuciłam do
śmietnika kubek i schowałam do torby zawieszonej na ramieniu notatnik. Powolne,
przyciszone stąpaniem po śniegu kroki skierowałam ku centrum miasta.
Pomimo tego, że
panowała zima, spotykałam spacerujących z potworami na swoich barkach niczego
nieświadomych ludzi. Żyjąc już dwadzieścia pełnych lat na tym świecie, zdążyłam
odkryć, że nie było dwóch takich samych Uczepionych. Każdy z nich wyglądał
zupełnie inaczej i znajdował się w innym stadium rozwoju. To po nich najłatwiej
było poznać, jakimi cechami charakteru wykazywał się dany człowiek, dzięki
czemu nie miałam nigdy problemu z zawieraniem znajomości, które były warte
mojego czasu. Wszystko,
co tkwiło w ludziach, zapisane było w ich Uczepionych. Jeżeli ktoś był
złodziejem, potwór wykazywał nadmierne zainteresowanie wszystkim, co się
błyszczało i było drogie. Jeżeli ktoś był łakomczuchem, jego potwór przybierał
kształt wyjątkowo rozlazłego stwora, który wiecznie podkradał resztki jedzenia,
bezustannie je przeżuwając. Zależność była prosta – potwór zawsze upodabniał
się do swojego właściciela.
Moje pierwsze świadome
widzenie nastąpiło, gdy ukończyłam pięć lat. Uporczywie powtarzałam wówczas
rodzicom, że chodzą po nich brzydkie chochliki, a jeden z nich schował się
nawet w uchu taty. Cała moja rodzina traktowała to jak głupotkę, którą
wymyśliło dziecko notorycznie oglądające po nocach bajki.
Pamiętam, że w tamtych
czasach często stawałam przed lustrem i próbowałam znaleźć mojego własnego
potwora. Nigdy go jednak nie odnalazłam. Po prostu nie istniał.
O
Uczepionych przestałam mówić w dniu, kiedy zaniepokojeni moim stanem rodzice
zaciągnęli mnie do IBPP. Nie
chcieli tego robić, ale nasz rodzinny psychiatra zaznaczył, że wizyta ze
specjalizującym się w paranoidalnych przypadkach lekarzem jest konieczna. Nigdy
nie zapomnę uciekającego przez korytarz nastolatka, który chwycił mojego tatę
za ramiona i krzyknął do niego rozpaczliwie: „Pomóż mi, oni mnie zabiją!”. Choć
miałam swojego ojca za osobę spokojną i wyważoną, sama dostrzegłam, jak mocno
ta sytuacja na niego zadziałała. Wyglądał jakby był gotowy zabrać go stamtąd i
ukryć, ale zanim cokolwiek z siebie wyrzucił, piątka ludzi ubranych w białe
fartuchy odciągnęła młodego chłopaka i w towarzystwie rozdzierających okrzyków
wbili mu pod skórę igłę. Zanim nastolatek pogrążył się we śnie, mętnymi oczami
spojrzał w moją stronę i powiedział: „uciekaj”. Wtedy zrozumiałam, że moje
życie zależy od diagnozy lekarza, z którym lada moment miałam zamienić słowo.
Gdy rodzice spytali
mnie, czy wszystko ze mną w porządku, pokiwałam wesoło głową. Rozpaczliwy
strach skryłam gdzieś na dnie swojego serca, które nakazało mi bezwzględne
milczenie. Nie byłam głupim dzieckiem. Wiedziałam, kiedy groziło mi
niebezpieczeństwo.
Długa wizyta u parapsychologa
wykazała, że nie mam prawdziwych widzeń. Po prostu chciałam zwrócić na siebie
uwagę rodziców, którzy nie poświęcali mi ostatnio zbyt dużo czasu. Do dziś śnił
mi się po nocach mglisty potwór na ramieniu złego człowieka, który łypał na
mnie jaskrawymi zielonymi oczami. Starałam się na niego nie patrzeć, ale on
uporczywie próbował zwrócić na siebie moją uwagę. Wtedy po raz pierwszy
przekonałam się o tym, że Uczepieni nie musieli siedzieć na ramionach swojego
podopiecznego. Ich zaawansowane wersje potrafiły również przenosić zło na barki
innych ludzi.
Weszłam w samo centrum miejskiego zgiełku,
chuchając w zmarznięte dłonie. Może nasze miasto nie było obfite w mieszkańców,
ale w godzinach szczytu, kiedy wszyscy wracali do domu ze swoich południowych
zmian, bywało tu całkiem tłoczno.
Przekradałam się
pomiędzy ludźmi, unikając wyciągniętych w moją stronę łapsk Uczepionych.
Starałam się stłumić ich bełkoczące w obcym języku głosy, które uporczywie
próbowały przedrzeć się przez moje myśli. Potwory wiedziały, że je widzę.
Wiedziały również, że jestem inna niż zwyczajni ludzie. Jakaś niewidzialna moc
chroniła mnie przed ich niecnymi próbami najścia mojej duszy, która wydawała
się być nietykalna. To dlatego wielokrotnie mnie wytykały i rozszerzały swoje
paszcze w piekielnym chichocie.
Przez większość życia
uważałam ten nadludzki dar widzenia za przekleństwo. Wiedziałam jednak, że nie
było możliwości, abym się go pozbyła. Jedyne, co mogłam robić, to ukrywać
prawdę, nie dać się zamknąć w Instytucie do spraw Sfiksowanych Przypadków i
przy okazji naprawdę nie zwariować. W takich chwilach cieszyłam się, że byłam
optymistką. Odziedziczony po mamie ekstrawertyzm wielokrotnie uratował mi już
życie.
Podniosłam wzrok w
momencie, kiedy jakaś młoda dziewczyna z uwieszonym na plecach Uczepionym
przekradała się pomiędzy tłumami. Pewnie bym jej nie zauważyła, gdyby nie to,
że uderzyła mnie barkiem, tak samo jak kilku innych oburzonych tym faktem
przechodniów. Zdawało mi się, że przed czymś ucieka. Kiedy obejrzała się w tył,
dostrzegłam w jej oczach coś więcej niż strach. Krył się w nich obłęd.
Nie spodziewałam się,
że dziewczyna zgubi po drodze potwora. To było dosyć niecodzienne zjawisko.
Niektórzy Uczepieni byli w stanie dobrowolnie odłączyć się od właścicieli, ale
nigdy nie widziałam na oczy takiego przypadku, który niespodziewanie tracił
punkt zaczepienia i odłączał się od niego wbrew własnej woli. Ze zdziwieniem
obserwowałam jak tłusty kłębek czerni toczy się po chodniku. Choć wiedziałam,
że potwory istniały po to, aby karmić się naszymi słabościami, było mi szkoda
patrzeć, jak niczego nieświadomi ludzie depczą po jego wątłych łapkach. Czy to
możliwe, że Uczepieni również cierpieli?
Kiedy potwór dostrzegł
mnie wśród tłumów, posłał mi błagalne spojrzenie. Wyraźnie starał się mi coś
przekazać, nie rozumiałam jednak jego bełkotu. Małe, wyłupiaste oczka w pewnym
momencie przeniosły się za mnie. Wtedy stracił zainteresowanie moją osobą.
Zaczął czołgać się pomiędzy człowieczymi butami, pragnąc od czegoś uciec. Nie
rozumiałam jego reakcji, dopóki na własnej skórze nie poczułam niepokojącego,
nieludzkiego chłodu.
Smolista smuga
przetoczyła się przez moje ciało, jakbym była niewidzialną ścianą.
Pozostawiając po sobie uczucie obojętności skutej lodem, która nie była domeną
żadnego człowieka, zmaterializowała się przede mną jako monstrualne, cieniste
stworzenie o ludzkiej, barczystej sylwetce wysokiego mężczyzny. Stworzenie nie
miało rąk, tylko coś, co przypominało długie drzewiaste korzenie. Ze szczytu
czegoś, co mogło wyglądało jak głowa, łypały na mnie ostrzegawczo czerwone
ślepia, które wyglądały jak lasery chcące wydrążyć w mojej głowie dziurę.
Sparaliżował mnie strach. Nie mogłam się ruszyć, kiedy ta czysta esencja zła
spoglądała na mnie z góry, badając moją twarz. Nawet wyciągnięte w moim
kierunku gałęzio-ramię nie sprawiło, że zerwałam się do biegu. Stałam jak
wryta, będąc popychana przez innych ludzi, którzy dziwili się moim sterczeniem
na samym środku drogi. Nikt nie dostrzegał monstrum, które zamierzało mnie
pochłonąć jak smakowity kąsek.
Gdy już myślałam, że
zbliżający się chłód okryje moje ciało i zamieni mnie w lodowy posąg,
dziesięciopalszczaste gałęzie zatrzymały się tuż przed moją twarzą, nagle
gwałtownie się wycofując. Stwór patrzył na mnie jeszcze chwilę, a potem z
nieludzkim burknięciem, wyrażającym najprawdopodobniej złość, ruszył przed
siebie. Zatrzymał się zaledwie kilka metrów przede mną, chwytając w garść
samotnego Uczepionego, który pozbawiony właściciela skurczył się do rozmiarów
dłoni. Choć potwór starał się wyrwać z mocnego uścisku, doskonale wiedział, że
nie było dla niego ratunku. Cieniste monstrum pochłonęło go w całości, a potem
ruszyło w dalszą podróż przez miasto, jakby zupełnie nic się nie stało.
Zalała mnie fala
zimnego potu. Byłam w stanie drgnąć dopiero wówczas, kiedy jakiś niezadowolony
nastolatek pchnął mnie do przodu, wykrzykując złośliwie, że to nie miejsce dla
słupów. Upadając na kolana spojrzałam za potworem, którego widziałam na oczy
pierwszy raz.
Moje ciało zareagowało
szybciej niż myśli. Podświadomie wiedziałam, że muszę ratować dziewczynę,
której śladami podążało monstrum. Pozbawiona swojego Uczepionego była zupełnie
odkryta i bezbronna. Była pustą. Pozostaje pytanie: dlaczego w takim razie ta
cienista masa podążała za nią, skoro to mnie mogła najpierw pochłonąć? Czy to
ze względu na moje paranoidalne zdolności?
Potrząsnęłam gwałtownie
głową, odrzucając od siebie egoistyczne myśli. Teraz to nie ja byłam ważna.
Kiedy wybiegłam przed
tłumy, które rozrzedzały się przy Greenfold Street, dostrzegłam na kamiennych
schodach prowadzących do malutkiego parku potwora. Gdzieś u samego szczytu
mignęła mi dziewczyna, która potknęła się o jeden z ostatnich stopni, a potem
pobiegła w stronę fontanny. Stanęłam dosłownie na ułamek sekundy, aby rozeznać
się w sytuacji, potem ruszyłam w dalszą pogoń.
Chyba jeszcze nigdy w
swoim życiu nie odbyłam takiego maratonu. Schody pokonałam z prędkością
światła, potykając się o własne nogi – dziwiłam się, że swoim zwyczajem nie
zdarłam kolan do krwi. Chwilami czułam się, jakby to wiatr niósł mnie na swoich
zdradzieckich, mroźnych skrzydłach, utrzymując mnie w pionie.
Spokój panujący w parku
został przerwany przez rozdzierający okrzyk dziewczyny. Kiedy dobrnęłam już do
szczytu schodów, dostrzegłam, że leży w fontannie i właśnie z tej pozycji
próbuje wycofać się pod kamienną ścianę odgradzającą ją od wolności.
Podejrzewałam, że musiała poślizgnąć się na zmrożonej zimowym podmuchem wodzie.
Monstrum oczywiście zamierzało ten zwycięski fakt wykorzystać.
Na moment wstrzymałam
oddech i zastygłam w bezruchu, widząc jednak zbliżającego się do niej potwora,
szybko ocknęłam się z tego przedziwnego otępienia. Do biegu rzuciłam się w
momencie, w którym monstrum nachyliło się nad swoją ofiarą. Zdążyłam tylko
wyciągnąć dłoń, która przepłynęła w powietrzu przez cienistą smugę. I wtedy
właśnie zrozumiałam, że czegokolwiek bym nie zrobiła, stwór i tak zaspokoiłby
swoje pragnienie. Mimo tego, że częściowo należałam do niewidzialnego dla ludzi
świata, którym rządzili Uczepieni, nie byłam w stanie ich dotknąć.
Smolisty cień wsiąknął
w ciało dziewczyny, która zastygła w bezruchu jak trup leżący od kilku dni w
prosektorium. Przeskoczyłam przez kamienny murek i ślizgnęłam się na lodzie,
upadając na kolana tuż obok niej. Nie przejmowałam się w tym momencie cieczą,
która zalewała moje spodnie, wydobywając się znad pękniętej tafli lodu.
Nachyliłam się nad
dziewczyną i spojrzałam niepewnie w jej puste oczy. Była tylko jedna oznaka
tego, że wciąż żyła – jej pierś unosiła się w przerywanym oddechu, który był
ledwo dostrzegalny. Wszystko wskazywało na to, że dziewczyna lada moment
wyzionie ducha. Nie wiedziałam, co mogłabym dla niej jeszcze zrobić.
Ledwie dotknęłam
lodowego policzka, gdy blada dłoń wystrzeliła w górę i chwyciła mnie za
nadgarstek. Przestraszona spojrzałam w oczy, w których krył się szkarłatny
poblask. Ludzki odruch sprawił, że wyrwałam się z uścisku i odsunęłam aż na
drugi kraniec fontanny. Myślałam, że zostanę zaatakowana – w końcu monstrum
mogło wyczuć, że w ludzkim ciele ma możliwość pozbycia się mnie – jednak
zapomniałam, że ostatecznie to nie ja byłam w tym starciu ofiarą. Ja byłam
wyłącznie obserwatorem.
Kruki zwiastujące
śmierć wzniosły się ku niebu w momencie, kiedy dziewczęcy krzyk zmieszał się z
potwornym warknięciem, naznaczając swoją obecnością ośnieżone okolice. Gdzieś
nieopodal, ze świerkowej odnogi, spadła chmura białego pyłu. Natura zadrżała ze
strachu przed nieczystymi siłami, które owładnęły bezbronne, ludzkie ciało. Ja
również poczułam na własnej skórze dreszcze.
Miotające się na
wszystkie strony opętane ciało uderzało w mur, pragnąc się uwolnić od bólu,
który niszczył je od środka. Długie, pomalowane paznokcie wbijały się w skórę
na przedramionach, wyszarpując z niej kawałki mięsa. Ludzka krew zalewała lód,
który posłał wodną, czerwoną wstęgę w moją stronę. Byłam jak sparaliżowana. Nie
wiedziałam, jak mogę na to zareagować. Bałam się, że mnie spotka to samo.
Potworne pazury, które
zdawały się wydłużyć, drapały każdą wolną powierzchnię skóry, szpecąc ją jak
nieludzki rzeźnik, któremu zależy wyłącznie na poćwiartowaniu zwierzęcej tuszy.
Nagle zdałam sobie sprawę z tego, że moje zamarznięte usta próbując wymówić
jakieś nieokreślone słowa, które chciały powstrzymać tę krwawą rzeź. Były
jednak zbyt ciche i słabe, by miały pomóc osobie, dla której nie było już
ratunku.
Wydałam z siebie krótki
okrzyk zdziwienia mieszanego z przerażeniem, kiedy dziewczyna owładnięta
cienistą mocą wbiła szpony w szyję. Nie wiedziałam, co robię. Chciałam ją tylko
uratować, dlatego ślizgnęłam się po lodzie, próbując chwycić ją za ręce i
powstrzymać przed samozniszczeniem. Było jednak za późno. Potwór wypełnił swoje
zadanie, rozszarpując tchawicę swojej ofiary. Nie spodziewałam się, że fontanna
krwi pryśnie mi prosto w twarz, a potem spłynie po moim płaszczu, zlewając się
z jego jasnym, czerwonym odcieniem. Śliskie dłonie dziewczyny wysunęły się z
moich własnych zbrukanych dłoni, a potem uderzyły z cichym kałużanym plaskiem w
taflę płynnego szkarłatu.
Kiedy wątłe ciało
opadło bezwładnie na niski murek, spojrzałam przerażona na wyciągnięte przede
siebie drżące dłonie, które nie należały przecież do zabójcy. Chociaż nie
chciałam, czułam się jednak współwinna tej krwawej, nieludzkiej śmierci. Mogłam
ją przecież powstrzymać. Związać jej ręce choćby szalikiem. Poprosić kogoś o
pomoc. Wspólnie zaciągnąć ją do najbliższego punktu psychiatrycznego. Nie
miałam jednak wystarczająco dużo siły. Byłam w zbyt wielkim szoku.
Czerwone dłonie
przyłożyłam do policzków, po których ściekała obca, niewinna krew – zjechałam
po nich palcami, próbując zmyć z siebie winę. Upadłam bezwładnie kolanami na
lód, który skrzypnął złowieszczo, oznajmiając kres swojej trwałości. I właśnie
wtedy, w tym bezdennym stanie wypełnionym głębokim smutkiem, strachem i
poczuciem winy, błysnął nieproszony flesz.
Roztargniona spojrzałam
w bok, gdzie stał człowiek w białym płaszczu.