Kolejna sobota, kolejna impreza – właśnie
takie motto przyświecało szefowi trójosobowego zespołu płatnych zabójców,
zwanych Gastro Killersami. Jako przywódca zarządzał cotygodniowe, przymusowe
picie, które miało być formą jednodniowego odpoczynku od ich ciężkiej pracy. W
niedzielę ewentualnie gotowali wspólnie rosołek, a potem każdy rozchodził się
do domu, próbując zaleczyć kaca w oczekiwaniu na kolejną misję. Takie życie
odpowiadało Sarenowi. Chociaż kochał zajęcie, jakim było zabijanie, lubił też
spędzanie czasu ze swoimi współpracownikami przy butelce wódki. Jednym z jego
głównych pijackich zwyczajów było eksperymentowanie z nowymi trunkami. Do
pewnego czasu chodził do marketu i wykupywał wszystko, co wyglądało dziwnie lub
mogło dziwnie smakować, jednak od niedawna sam zajmował się wytwarzaniem
własnych alkoholi. Właśnie próbował wcisnąć chłopakom zabarwiony na mętny,
zielony kolor płyn, w którym pływały drobinki czegoś, co przypominało
wodorosty.
– No, przecież mówię wam, że to nie
wodorosty! Wujcio by mi nóż do sushi w dupę wsadził, jakbym mu je z kuchni
podpierniczył! To jest matcha! Czaicie? Matcha! Najlepsza japońska sproszkowana
herbata w kolorze pięknej, głębokiej zieleni! To nie szczyny! To matcha z
wódką! A wiecie, jak kopie?! Nie dowiecie się, jak nie spróbujecie! –
wykrzykiwał Saren, machając w górze butelką. Na jego policzkach wykwitły już
rumieńce, a oczy nabrały dziwnego blasku charakterystycznego dla osób, które
przedawkowały procenty. Nie było niczym nowym, że szef Gastro Killersów upijał
się jako pierwszy. Chociaż nie był Japończykiem, to jednak wychował się z
Japończykami, którzy mieli słabe głowy.
Arató, który był drugą osobą w tej grupie
morderców, spojrzał na szefa z uniesioną lewą brwią, co zawsze było widoczne,
bo mimo namów rodziny nigdy nie zapuścił grzywki. Zdołał już poznać Sarena na
tyle, by wiedzieć, iż czasami mu odwala, ale nie spodziewał się, że ten będzie
chciał ich upić czymś, do czego sam przyłożył rękę. Może i lubił obu
współpracowników, obawiał się ich jednak, bo doskonale wiedział, że każdy
człowiek może być nieobliczalny. Nie uśmiechało mu się przekonywać na własnej
skórze o tym, jak bardzo porypanym człowiekiem był szefunio.
– Wiesz co – odezwał się, wpatrzony w
czarkę z płynem – może i bym skosztował, ale najpierw ty musisz to zrobić,
byśmy mieli pewność, że nas nie otrujesz.
– Dobra! – Saren z twardą miną odkręcił
butelkę i na ślepo wlał jej zawartość do czarki. – Raz zabita matka już nie
zmartwychwstanie! – rzucił wymyślonym przez siebie powiedzeniem, a potem podniósł
czarkę i przechylił ją do ust. Przez chwilę wyglądał, jakby miał umrzeć, ale
zamiast tego otarł usta, wzniósł czarkę i wrzasnął: – Jestem jebanym geniuszem!
Zostanę alkoholopędzaczem! Otworzymy nowy biznes! Tylko tego spróbujcie! –
wykrzykiwał, zanosząc się głośnym śmiechem pogrążonego w psychodelicznej
radości człowieka. – Nico, gulaj!
Saren podsunął pod usta swojego
białowłosego kompana magiczny trunek. Zielone kropelki sfrunęły na jego czarną
koszulką z napisem: „Szef kuchni poleca: wypierdalać!”, a palce Nico zacisnęły
się na nadgarstku Sarena. Otaksował go spojrzeniem brązowych oczu.
– Jeszcze mi życie miłe – wycedził przez
zęby i spojrzał na zegarek. – Czemu tu znowu siedzę i chleję, zamiast klepać
stripsa na zecie?
Ewidentnie był nie w humorze, co mogło
oznaczać kilka rzeczy i żadna nie była zbyt miła.
Odsunął od siebie zdradziecką czarkę i
łyknął piwa z butelki.
Arató przypatrzył mu się uważnie. Był
niemalże pewny, iż coś dręczy trzeciego z nich; normalnie Nico nie pałał wielką
miłością do swojej dziennej pracy, podobało mu się tylko to, że mógł bić mięso,
ale za nią nie tęsknił. Skoro powiedział, co powiedział, coś musiało być na
rzeczy. Nie zapytał jednak o to, a spróbował tego magicznego trunku, z którego
szef był tak bardzo zadowolony. Powąchał zawartość czarki, która zapachniała mu
słomą, wziął głęboki wdech i wlał w siebie całość, by uporać się z nią jak
najszybciej.
Nie było tak źle, jak się tego spodziewał.
Paliło nawet miło w przełyku, ale ta mieszanka nie miała prawa stać się jego ulubionym
drinkiem. Nie mógł tego jednak przyznać na głos, bo to pewnie ubodło by Sarena,
a jakoś nie chciał go denerwować, bo to mogło się skończyć wyciągnięciem noża i
bójką. Wolał odpocząć w towarzystwie kumpli, a nie się z nimi naparzać.
– Całkiem, całkiem – przyznał i odłożył
czarkę, unikając wzrokiem szefa, co by nie dać mu znać, że chce więcej. –
Wyszło ci to, Saren. Ale nie wiem, czy będziesz miał dużo chętnych na butelki
pełne tej mieszanki. Może jeszcze pomyślimy nad tym nowym biznesem?
Usta szefa Gastro Killersów ułożyły się w
smutną podkowę. Teraz przypominał zawiedzione dziecko, które nie dostało lodów
w ulubionym smaku (w tym przypadku zapewne byłoby to lody o smaku matchy). Z
zawodem odłożył butelkę na stół.
– Hmm. Może powinienem do tego dodać czegoś,
co by mocniej kopało – powiedział do siebie, wgapiając się w zamyśleniu w
trunek. – Proch strzelniczy na przykład?
– Może od razu cykutę albo jakieś inne
świństwo? – mruknął pod nosem Nico.
Arató nie przepadał za chwilami, kiedy
czarny humor wchodził za mocno, bo albo wprowadzał dziwne uczucie melancholii,
którego nie znosił, albo prowadził do jakiejś bójki. A przecież nie spotykali
się po to, by się bić. Jak już, to zabijać i to tylko wtedy, kiedy mieli
zlecenia, nie pomiędzy nimi.
Odchrząknął więc i rzekł:
– A może damy tam coś bardziej…
normalnego? Nie wiem, może jakiś sok z tych jagód, co doprowadzają do paraliżu?
To by było dobre, a nie jakiś proch, co chrzęści między zębami niczym piasek.
Na to ludzie by nie poszli.
A przynajmniej tak mu się wydawało.
– Ludzie pójdą na najbardziej dziwne
rzeczy, jakie wymyślą inni – powiedział Nico z prychnięciem. – Wystarczy
spojrzeć, co jedzą. Albo piją. – Spojrzał znacząco na Sarena.
– Co? Że ja niby coś dziwnego piję? –
spytał zdziwiony szef, upijając łyk swojego nowego trunku, który spowodował u
niego gruźliczy kaszel. – Kopie jak mały, wkurwiony Chińczyk. – Zachichotał,
ocierając usta.
Chłopacy wymienili znaczące spojrzenia.
Nie wiedzieli, co takiego stworzył ich szef, że ponoć kopie, ale może ta
niewiedza była lepsza? W końcu niekoniecznie musieli wiedzieć, czym ich boss
się truje.
– Nie musi kopać w taki sposób – zauważył
Arató – tylko niech daje jakiś efekt. Pamiętajmy, że aby biznes się kręcił,
musi być popyt i podaż. A to, że nam smakuje, nie znaczy, że innym ludziom też
zasmakuje. No i musimy mieć nazwę dla tego trunku, czymkolwiek on właściwie
jest.
Saren pokiwał kilka razy głową, mrużąc
oczy i uśmiechając się w dziwnie radosny sposób. Jego ciało chwiało się lekko
na prawo i lewo, jakby zaraz miało upaść na podłogę, a potem nie podnosić się
przez kolejne godziny. Najwyraźniej nie docierało do niego nic, o czym mówił
Arató. Był w swoim własnym świecie.
– Wiecie co, chłopcy? – spytał nagle. – Ja
to was kocham. Tak was kocham, że was wytulę jak takie małe szczeniaczki! –
Szef nagle się ożywił. Bez ostrzeżenia rzucił się na swoich kompanów i
przytulił ich do siebie z uśmiechem zadowolonego z siebie dziecka.
Nico zrobił minę, jakby nie wiedział, czy
ma Sarenowi przyłożyć już, czy może jednak za chwilę. W żadnym jednak wypadku
nie wyglądał jak mały szczeniaczek, raczej na wściekłego buldoga, który tylko
czeka na moment nieuwagi właściciela, żeby rzucić się upatrzonej ofierze do
gardła.
– Ty, szefie, to już nic nie pij. I
przestań zachowywać się jak jakiś pedał – mruknął.
Arató może okazywał uczucia w trochę
większym stopniu niż białowłosy kompan, ale też nie był zbyt wylewny, poklepał
więc swojego szefa po plecach i odsunął się na odległość, która mogła chronić
go przed umizgami wyraźnie pijanego Sarena.
– Czułości mamy za sobą – zauważył – więc
chyba teraz pora na jakiś mały, biznesowy plan. Taki pozbawiony degustacji
trunku, a skupiający się na szczegółach naszego nowego przedsięwzięcia. –
Patrzył na Sarena z uniesioną brwią. – O ile tylko czujesz się na siłach,
szefie – dodał.
Bo na siły nie wyglądasz – pomyślał
i spojrzał na dowódcę, który wciąż się uśmiechał, stale walcząc z grawitacją,
byle tylko za szybko nie upaść.
– Biznesowy plan? – spytał głupio Saren,
marszcząc czoło. – A mówiłem już, że was kocham?
– Tak, szefie, mówiłeś – mruknął znudzonym
tonem Nico. – Zresztą mówisz nam to średnio trzy razy dziennie, kiedy jesteś na
bani.
Strzepnął ramię Sarena ze swojego, po czym
usiadł taktycznie nieco dalej od okularnika i łyknął piwa. Podejrzewał zresztą,
że lada chwila usłyszą kolejną rzewną historię, o której lider właśnie sobie
przypomniał.
– A pamiętacie, jak się poznaliśmy? –
Saren spojrzał rozmarzony w stronę sufitu. – To był jesienny, chłodny dzień.
Padał deszcz. Były kałuże. I sobie po nich skakałem, w swoich nowych różowych
kaloszkach. Wujcio Hiroshi mówił, że wyglądam w nich jak pedał i się do mnie
nie przyznaje, ale on się nie zna na modzie. – Zachichotał. – To były chyba
gastronomiczne targi, nie? Odbywają się co roku w naszym mieście. Ile to lat
temu było?
Arató doskonale pamiętał ten dzień. Z
jednej strony dlatego, że nie był on aż tak dawno temu, z drugiej wprowadził
olbrzymią zmianę w życiu całej trójki.
Czarnowłosy uśmiechnął się w duchu do
wspomnień, jakie wywołały słowa Sarena.
Niektórych rzeczy naprawdę nie da się
zapomnieć.
– Pamiętam – przytaknął. – Byłeś jedyną
osobą na ścieżce prowadzącej do namiotów wystawców, bo okrzykami wystraszyłeś
wszystkie dzieci i gołębie, które wcześniej się na niej bawiły, zagarnąłeś ich
kałuże, a twoje różowe kalosze waliły po oczach swoim neonowym odcieniem.
Jestem ciekaw, ile osób, które cię widziało, trafiło po tym do psychologa z
nową traumą.
Saren, jakby nie słyszał swojego kumpla,
kontynuował historię:
– Pamiętam, że najpierw dobrałem się do
Nico. Bo stał sobie z boku, zarzucając tymi swoimi białymi, anielskimi włosami.
Od razu zwrócił moją uwagę. No i to jego spojrzenie. Jakby ktoś mi pierdolnął
wiadrem pełnym lodu w twarz. Nasze spojrzenia spotkały się tylko na sekundę,
ale tyle wystarczyło, abyśmy to poczuli…
Nico aż się wzdrygnął na te słowa.
Zupełnie jakby słyszał pewną istotkę zafascynowaną mroczną częścią literatury
romantycznej. Czy raczej pseudoromantycznej.
Przewrócił wymownie oczami.
– Nie wiem, coś ty poczuł, ale ja pamiętam
tylko różowego pedała, który niemal wpadł mi do mąki.
– Daj spokój, Nico. Wiem, że też to
czułeś, ty wielki miśku. – Saren objął ramieniem swojego kumpla i morderczo się
chichocząc, dźgnął go palcem w bok. – Co ty mi wtedy powiedziałeś? – zastanowił
się, przytykając palec do ust. – Ach, tak. Już pamiętam.
Szef Gastro Killersów głośno odchrząknął.
***
Targi gastronomiczne, 3 lata wcześniej
Dookoła panował hałas. Składały się na
niego głównie rozmowy i stukot charakterystyczny dla uderzających o siebie
garnków. Kiedy Saren zamykał oczy, biorąc głęboki wdech, czuł w tym miejscu
gastronomicznego ducha. Niedawno rozłożyli się z wujkiem w czwartym sektorze.
Na razie po hali krzątały się tylko osoby, które były wystawcami, a także
kucharzami. Jeszcze trochę czasu miało minąć, zanim targi gastronomiczne
zostaną oficjalnie otwarte, to dlatego wujcio posłał go na zwiady. Oczywiście
zamiast rozglądać się za konkurencją – ponieważ często zdarzało się, że
rywalizowali z nimi inni sushi masterzy – postanowił rozglądnąć się za
przyjaciółmi. Ostatnio cholernie mu się nudziło. Brakowało mu w życiu kogoś,
kto popierałby jego miłość do noży. Poza tym miał pewien ciekawy pomysł na
biznes… Głównym kryterium wyboru był wygląd. Osoba, której szukał, miała
wyróżniać się wyglądem, o co niezwykle trudno w miejscu, gdzie wszyscy kucharze
nosili białe czapki i fartuchy z jakimiś dziwnymi napisami pokroju: „Lepiej
całuję, niż gotuję”. To nie tego Saren szukał, ale wierzył, że gdzieś tutaj, w
tym szarym tłumie, znajdowała się osoba, która trafi w jego serce nożem
miłości. I właśnie wtedy, wśród pałętających się po hali ludzi, dostrzegł
długie, białe włosy splecione w schludnego warkocza, które lśniły w świetle
sztucznych lamp jak pajęcza nić.
Młodzieniec przystanął w miejscu i
rozdziawił usta, kiedy wybranek zwrócił się w jego kierunku, posyłając mu
spojrzenie w stylu: „Nie zadzieraj ze mną”. Ten mrok zmroził go od czubka głowy
do ostatniego najdłuższego palca prawej stopy. Tak. To była osoba, która
połaskotała jego serce nożem, aż z wrażenia się za nie chwycił. Kiedy
nieznajomy odwrócił się do niego plecami, Saren postanowił, że nie przepuści
okazji i zapozna się z tym dużym, milusim misiem, który właśnie przesypywał
mąkę z wielkiego worka do równie wielkiej misy. Jak mała, zadowolona
dziewczynka podszedł do niego w podskokach, tyknął go palcem w plecy i rzucił
wesoło:
– Hej, białogłowy! Podobasz mi się!
– Przerobić cię na kentucky, pedale? –
warknął zaczepiony, gromiąc Sarena spojrzeniem.
Na
białym fartuchu wyszyte miał logo KFC, a po drugiej stronie plakietkę z
imieniem, dodatkową informacją i uśmiechniętą twarzą Colonela Sandersa,
założyciela tejże sieci restauracji. Na jego głowie znajdowała się bordowa
furażerka, zaś całość dopełniały postrzępione lekko u dołu dżinsy.
Saren z szerokim uśmiechem na twarzy przekręcił
głowę w bok.
– A co to kentucky?
Tuż obok
pojawił się mężczyzna w czerni. Dosłownie. Poza skórą, która była blada jak u
osoby świadomie i z pełną premedytacją unikającej promieni słonecznych, był
czernią. Naturalnie czarne włosy i oczy, ubrany w czarny golf, takiż garnitur i
eleganckie buty, wyglądał raczej na jakiegoś agenta tajnej organizacji – choć
Bondem nie był na pewno; nie znosił martini – niż na człowieka związanego na co
dzień z gastronomią. Przypatrywał się tym dwóm różnym mężczyznom, obserwował ich
wymianę zdań i, nim na dobre zdał sobie z tego sprawę, sam się do niej włączył,
przecząc tym samym swojemu przekonaniu, że nie potrzebuje poznawać na targach
nowych znajomych.
–
Latające skrzydełka w kubełku – strzelił z odpowiedzią, a różowo- i białowłosy
zwrócili na niego uwagę.
Kucharz z KFC warknął pod nosem kilka
niecenzuralnych słów. Coraz bardziej żałował, że dał się w to wkręcić.
Oczywiście nie mógł dostać zwyczajnej zmiany i oddzielić się od ludzi szklaną
ścianą kuchni, zza której wszyscy obserwujący wyglądali jak małpy w zoo. Za to
był na idiotycznych targach, a jeszcze jakieś dwa indywidua się tu pojawiły...
– Nie wasz interes. Spieprzać stąd –
syknął i odwrócił się do nadchodzącego towarzysza niedoli, który dotychczas
sprawdzał wszystkie temperatury w podręcznej chłodni.
– Ej – odezwał się Saren, spoglądając na
nowo przybyłego – ty też mi się podobasz! Zostańmy rodziną! – Chłopak wyrzucił
w górę dłonie, szczerząc się jak do sera. Brakowało jeszcze tylko tęczy, która
rozpościerałaby się pomiędzy jego rękami.
Całą scenę przerwał starszy pan
japońskiego pochodzenia, który bezszelestnie zjawił się u boku swojego
podopiecznego i chwycił go za ucho.
– Nie denerwuj ludzi, Saren – rzucił
oschle, ciągnąc go w dół. – Czas wziąć się do roboty. – Mężczyzna zwrócił się w
kierunku dwójki obcych mężczyzn i ukłonił im się przepraszająco. Bez
dodatkowego słowa pociągnął za sobą niesfornego chłopaka.
– Jeszcze się spotkamy! – krzyknął do
białowłosego i czarnowłosego, wystawiając im w górę kciuka. Jednak los nie był taki
łaskawy. Targi gastronomiczne minęły, a trójka przyszłych Gastro Killersów nie
doczekała się kolejnego spotkania. Jednak najgorsze dopiero miało nadejść…
***
Arató uśmiechał się teraz jawnie do tych
wspomnień, które – o czym nie chciał mówić głośno – były jednymi najlepszymi w
jego życiu. Wtedy nie myślał o tym, że dwoje mężczyzn, których widział po raz
pierwszy, może stać się jego rodziną. A jednak.
– Kilka dni – podjął opowieść – zjawiłeś
się w mojej wege knajpce z tym bananowym uśmiechem na ustach, w rozczochranych
włosach, podrzucałeś nożem i na powitanie powiedziałeś coś w stylu: „Ha,
znalazłem cię! Chcesz zostać moim przyjacielem?”. Wiesz, miałem przez moment
wątpliwości – pozwolił sobie na małą szczerość – ale chyba potrzebowałem wtedy
kogoś takiego. Nawet jeśli ubierał się jak największy pedał w promieniu stu
kilometrów.
– Ej – odezwał się obrażony Saren,
zakładając ręce na piersi. – Czepiacie się tych różowych kaloszków… Fajnie
były. – Prychnął. – Poza tym to nie tak leciało! Powiedziałem wtedy do ciebie…
***
Wege knajpa, 3 lata wcześniej
Saren otworzył drzwi z rozmachem i wszedł
do środka, przegryzając soczystego hamburgera z wołowiną, z której tłuszcz
kapał na ziemię. Wegetarianie i weganie jedzący swoje zielone potrawy, patrzyli
na niego oburzeni, komentując napad mięsożercy na knajpę wolną od niewinnie
przelanej krwi zwierząt. Saren najwyraźniej się tym nie przejmował. Podszedł do
lady, wsparł się o nią łokciami i powiedział:
– Cześć, wege chłopcze! Dołącz do mojego
zespołu jako płatny zabójca! – wykrzyknął, nie przejmując się ciekawskimi
spojrzeniami ludzi zgromadzonych wkoło. W tym momencie i tak wszyscy patrzyli
na niego jak na wariata.
Arató spojrzał na przybyłego i rozpoznał w
nim gościa, którego spotkał podczas targów, choć się sobie właściwie nie
przedstawili. Różowowłosy wyglądał tak samo pedalsko jak wtedy, a uśmiech na
jego twarzy nie wróżył niczego dobrego. Ale że w życiu Arató niewiele rzeczy
było dobrych i do tego nie miał zbyt wiele do stracenia w swej marnej egzystencji,
mógł chyba pozwolić sobie na małą odmianę. A nuż coś w końcu będzie ciekawego.
– No ok – rzekł tyle w odpowiedzi i
wyciągnął dłoń w stronę nowego przyjaciela, by w ten sposób przypieczętować to
podpisanie umowy z samym diabłem.
Uśmiechnięty Saren uścisnął jego dłoń, a
potem wychylił się przez blat i sprzedał mu solidną dawkę tulenia, którą
zwieńczył mocarnym klepaniem po plecach. Potem się od niego oddalił, przekręcił
głowę w bok i spytał:
– A tak w ogóle, to jak masz na imię?
***
Nico westchnął cierpiętniczo. Doskonale
pamiętał, co zdarzyło się później. Nadal nie miał pewności, jak dał się w to
wszystko wciągnąć.
– Taaa – mruknął. – Po czym zaczęliście pojawiać
się w pobliżu mnie. Najpierw jak cień podążał za mną Arató, aż w końcu obaj
zjawiliście się w restauracji, strasząc gości i denerwując nasze dziewczyny z
frontu.
– Hehe, to były fajne wypady. Arató zawsze
przychodził do mnie po pracy, ja mówiłem wujciowi, że idę pobawić się z moim
nowym kolegą, a potem robiliśmy wypad do kejefsa. Chyba wszyscy pracownicy już
nas tam znali. Z tym takim ziomkiem, co sprzątał wiecznie na drugiej zmianie,
przybijałem sobie nawet żółwika. Potem się dowiedziałem, że jest ślepy i
głuchy. – Saren zmarszczył czoło. – Ale i tak witał nas najmilej z was
wszystkich! O, a pamiętasz, Nico, jak przegrałeś ze mną w kamień, papier,
nożyce? Gdyby nie ta gra, mógłbyś nigdy do nas nie dołączyć!
– Jest takie wyrażenie, persona non
grata, szefie – mruknął Nico. – Zresztą notorycznie z waszego powodu
wzywaliśmy ochronę. I to nie tak było tak z tym moim dołączeniem – dodał z
prychnięciem.
***
KFC, 3 lata wcześniej
– Dzień dobry! Poproszę zestaw z
białowłosym! Można dodać go do Happy Meala zamiast zabawki? – Saren wsparł się
łokciami o blat, posyłając uroczy uśmiech znudzonej kasjerce. Widywała go tu
prawie codziennie. Jeszcze trochę i zmieni dyspozycyjność, żeby ten psychol jej
nie dręczył.
– Happy Meal to w Macu obok –
odpowiedziała z westchnięciem dziewczyna.
Arató posłał jej chłodne spojrzenie.
– Nie będziesz nam mówić, co gdzie jest.
Jeszcze jeden Happy Meal. Z zabawką, która ma w dłoni pistolet.
Dziewczyna westchnęła przeciągle. Nie miała
sił do tych dwóch, którzy przychodzili tu codziennie i sprawiali im problemy.
Zerknęła przez ramię do tyłu, gdzie zajęty swoją pracą Nico nie zwrócił uwagi
na przybyłych, i rozważyła, czy może już go wołać, czy może spróbować spławić
tych dwóch samej.
Arató widział na twarzy kasjerki, że ta
usilnie nad czymś myśli. Pochylił się w jej stronę i głosem ostrym niczym
szpilka wbita prosto w ważny organ, wyrzekł:
– Dwa Happy Meale. Jeden z zabawką z
nożem, drugi z tym białowłosym gościem z tyłu. Ewentualnie, jak nie ma mojej
zabawki, daj mi też tego białowłosego. Ale już. Raz, dwa.
– Ej, ale nie przepołowimy przecież
białowłosego – mruknął niezadowolony Saren, zakładając ręce na piersi. – On
jest mój! Ja pierwszy na niego spojrzałem i go wybrałem! – Jego głos nabrał
dziecięcego brzmienia.
Arató zdążył już zauważyć i nauczyć się,
iż z różowowłosym się nie zadziera, jeśli ten sobie coś ubzdura, bo to może
prowadzić do małej wojny z użyciem noży i innej broni. Westchnął w duchu, ale
skapitulował, co było lepszym wyjściem.
– Ok, ok. Ty go bierz, w jaki sposób
chcesz, ale mnie zostaw jego kastety. Takich zabawek jeszcze nie miałem.
Kasjerka wykorzystała chwilę nieuwagi ze
strony klientów, żeby zakraść się do Nico, szturchnąć go i wskazać mu palcem na
dwie przybłędy. Oczekiwała, że tym razem dosadnie przekaże im, że nie akceptuje
w tym miejscu żadnych psychofanów. Ten także miał już serdecznie dosyć codziennych
wrzasków psycholi, którzy nie dawali im w spokoju pracować. Niełatwo przecież
było wyprowadzić z równowagi Ann, a wystarczyło, że się pojawili i już stawała
się nerwowa. Sam zresztą nie mógł się skupić na swojej robocie, a czuł w
kościach nadchodzący peak time.
Chcąc nie chcąc, wyszedł na kasę,
otrzepując wcześniej rękawiczki z mąki. Zmierzył nieproszonych gości
nieprzychylnym spojrzeniem, po czym zapytał:
– Ile razy mamy was jeszcze wyrzucić,
żebyście znaleźli sobie inną rozrywkę, co?
Arató szturchnął w bok Sarena, który mimo
zapewnień nowego kolegi przybrał na twarz taki wyraz, jakby naprawdę gotowy był
zacząć tu małą burdę przez jedno niedogadanie się w sprawie wyboru zabawki.
– Nie pozbędziesz się nas, jak z nami nie
podyskutujesz na osobności, mój słodki białowłosy kolego. – Saren zatrzepotał
rzęsami.
– Z pedałami nie gadam.
– To będziemy cię nawiedzać do usranej
śmierci. – Głos Sarena zabrzmiał nieprawdopodobnie mrocznie, co nie było do
niego podobne.
Nico miał ochotę przyłożyć gościowi, ale
nie wypadało mu tuż pod kamerą i na oczach gości na sali. Zazwyczaj wyznawał
zasadę nieskomplikowanej siły i celnego ciosu, ale tym razem musiał się nieco
ograniczyć.
– Wyjdziecie teraz z resty, obejdziecie
budynek i tam na mnie poczekajcie – powiedział, nie mając ochoty znosić
utyskiwań Ann, że nie może pracować przez dwóch bałwanów. A lekcja na wiacie
niejednego już przekonała, że z kucharzami z kejefsa się nie zadziera. – Wyjdę
do was za kwadrans.
Saren uśmiechnął się jak zadowolone z
nowej zabawki dziecko, a potem ruszył w stronę drzwi wyjściowych, machając do
swojego białowłosego kolegi.
– Będziemy na ciebie czekać, misiaczku! –
rzucił na odchodnym.
– Wyjebię mu wszystkie zęby – mruknął pod
nosem Nico i wrócił do kuchni skończyć uzupełnianie szafy.
Wiedział, że na wiacie spędzi parę dobrych
minut, a nie mógł zostawić zmiany bez mięsa. Nielot by go ukatrupił, a bez tego
był wrzodem na tyłku w menadżerskiej koszuli. Poza tym potrzebował chwili, by
ustalić taktykę na tych dwóch. Nie wyglądali zresztą na przesadnie silnych czy
inteligentnych. Chociaż ten w czerni… To musiała być jakaś klątwa, że przyciąga
właśnie takie typy. Albo chcą go zabić, albo zarwać.
Kwadrans później wyszedł przez tylne drzwi
na teren zaplecza. Pierwszym, który go zauważył, był Arató. Mężczyzna w czerni
patrzył spokojnie, jak białowłosy się zbliża, i czuł ulgę, iż w końcu, po wielu
tak dłużących się minutach w towarzystwie nowego przyjaciela będzie mógł
uwolnić się od jego paplaniny. Czuł podekscytowanie na myśl, że w końcu znalazł
w swoim dorosłym życiu kogoś, kto chce się z nim przyjaźnić, ale teraz
uzmysławiał sobie, iż podjęta decyzja była zbyt spontaniczna. Polubił Sarena,
choć ten zachowywał się inaczej od niego, ale nie przewidział chyba, jakie
dokładnie wariactwa trzymają się różowowłosego. Sam chyba nie dałby rady im
wszystkim, dlatego ucieszył się, że widzi już tego niezadowolonego pracownika
KFC, który tak lubował się w śmierci niewinnych, słodkich kurczaków.
– Jesteś już – zauważył głośno, na co
Saren również się odwrócił i rzucił:
– To co, dołączysz do nas? – Jego słowom
towarzyszył wyszczerzony uśmiech, który był tak wielki, że oczy właściciela
zamieniły się w małe szparki, zupełnie jakby miał azjatyckie korzenie.
– Nie – warknął Nico, zakładając ręce na
piersi. – Ani mi się śni. Jeżeli to wszystko, co chcieliście ode mnie, próżny
was trud. Zresztą dla takich jak wy mamy takie powiedzenie na kuchni: „Szef
kuchni poleca: WYPIERDALAĆ, a jak nie, to wpierdol”.
Zaraz też spuścił ręce i zaczął rozciągać
dłonie. Wiedział bowiem, że będzie potrzebny dodatkowy argument, którego nie
wahał się użyć. To wystarczało na największych chojraków, którym się wydawało,
że mają jakieś prawo decyzyjne w tej restauracji.
Saren nie wyglądał na szczególnie
przerażonego. Wciąż się uśmiechał, jakby ktoś dokleił mu uśmiech do twarzy
super glue.
– Prawdziwi mężczyźni załatwiają sprawy w
inny sposób – powiedział niskim, tajemniczym głosem, by potem wyrzucić w
kierunku kucharza pięść. Zatrzymał ją tuż przed nosem nieznajomego. Cała scena
wyglądało, jakby chciał mu przywalić, ale chodziło o coś zupełnie innego. –
Zagrajmy w kamień, papier, nożyce! Jak przegrasz, dołączasz do nas. Co ty na
to? – spytał i przekręcił głowę w bok.
– Nie interesują mnie wasze śmieszne
zabawy – syknął Nico, po czym odepchnął otwartą dłonią pięść Sarena. –
Wypierdalać mi stąd. Nie mam na to czasu.
– Tchórzysz? – Różowowłosy uniósł znacząco
brew, posyłając swojemu nowemu koledze wyzywające spojrzenie. – To tylko
kamień, papier, nożyce. Co jest, nie potrafisz załatwiać spraw inaczej niż
przemocą? – Uśmiech Sarena przybrał lisi wyraz.
Nico zbliżył się do niego bardziej i
spojrzał na niego z wyższością. Wiedział, że ten chce go sprowokować, zresztą
nerwy kucharz miał już na bardzo cienkich postronkach.
– Chyba nie wiesz, z kim zadzierasz,
chłopcze – syknął. – Ostatnia szansa. Zabierasz swojego kolegę i nigdy więcej
się tu nie pokazujecie. Nie interesują mnie twoje propozycje.
Rzucił mu jeszcze jedno spojrzenie i
odwrócił się, żeby wrócić do restauracji.
Saren przyłożył niespodziewanie nóż do
gardła Nico, nie dając mu drogi ucieczki. Uśmiechnął się jak prawdziwy
psychopata, który nie znosił odmów.
– Naprawdę myślisz, że odpuścimy? – Zaśmiał
się niskim głosem. – To tylko głupia gra w papier, kamień, nożyce. Wolisz mieć
to z głowy już teraz, czy może męczyć się z nami przez kolejne lata? Potrafię
być upierdliwy, kiedy chcę. A na tobie jakoś tak szczególnie mi zależy, wiesz? –
Saren zachichotał i przesunął nożem po brodzie Nico. Strużka krwi spłynęła na
jego czysty fartuch. – Masz kogoś, na kim ci zależy? Jeśli tak, to w razie
odmowy powinieneś na tę osobę szczególnie uważać. – Saren odsunął się
kulturalnie w bok i schował nóż do kieszeni. Na powrót był tym samym aniołkiem,
co wcześniej.
Za to Nico puściły nerwy, gdy tylko
pierwsza kropla ubrudziła uniform. Zawsze uważał, żeby się nie pobrudzić. Po
żadnej robocie nie musiał spierać krwi, a tu pojawia się Saren i łamie tabu. I
jeszcze mu bezczelnie grozi, choć Nico wątpił, czy różowowłosy na pewno chce
poznać jego najbliższych. Nie czekając ani chwili dłużej, złapał chłopaka za fraki
i pchnął go na siatkę oddzielającą teren restauracji od sąsiadującego zaplecza
kawiarni.
– Już ci, pedale, powiedziałem, że mam w
dupie twoje zainteresowanie. – Potrząsnął nim, wytrząsając mu z kieszeni kilka
noży, które odkopał gdzieś na bok. – No proszę, ciągnie cię do ostrych
przedmiotów. Sporo tego szajsu już wyjechało śmieciarką z tej restauracji. Razem z truchłem.
Arató poczuł, iż pora zainterweniować. Nie
było to spowodowane widokiem krwi, do niej był przyzwyczajony, po prostu nie
chciał robić sceny większej, niż powinna być, bo to pewnie skończyłoby się
świadkami i może nawet przyjazdem policji. Nie chciał od razu lądować z nowymi
przyjaciółmi na komisariacie, bo w jego mniemaniu znajomości nie powinny za
szybko prowadzić do stróżów prawa i przed wymiar sprawiedliwości.
– Panowie, spokojnie. – Wszedł między tę,
bez wątpienia, morderczą dwójkę i westchnął. – Załatwmy to, jak na dorosłych
ludzi przystało. – Przyjrzał się wpierw krwawiącemu Nico, któremu po głowie
musiało chodzić jakieś morderstwo, bo na takiego w tej chwili wyglądał, a
później Sarenowi, który z tym swoim psychopatycznym uśmiechem aż się prosił o
wizytę w jakimś ośrodku specjalistycznym. – Zagrajcie w kamień, papier, nożyce
i miejmy to z głowy.
Nico dość niechętnie puścił Sarena.
Naprawdę żałował, że zostawił broń w szafce, ale o tej porze nawet w tej
okolicy było na tyle spokojnie, że nie musiał mieć jej na podorędziu. Nie
przewidział jednak, że do tych dwóch stalkerów nie dotrą zwyczajne argumenty. A
wystarczyło obu zastrzelić i byłoby po sprawie.
– Niech wam będzie – mruknął zrezygnowanym
tonem.
Saren zaklaskał wesoło w dłonie i wydał z
siebie okrzyk radości, który brzmiał, jakby był nastolatką umawiającą się z
najprzystojniejszym kolesiem w szkole. Oczywiście jego powód niewątpliwie był
inny, ale nie mógł zaprzeczyć, że jego nowy kolega uchodził za całkiem
przystojną kupę mięsa. W końcu to jego włosy go przyciągnęły. Chętnie by mu je
ściął i oprawił w ramkę. Oczywiście: no homo. Po prostu lubił biel.
Szczególnie wtedy, kiedy jej czystość zostawała naruszana przez krwiste wstęgi.
– Dobra, to co, maleńki, na trzy, dwa,
jeden? – spytał z uroczym uśmiechem Saren.
Nico westchnął cierpiętniczo, ale kiwnął
głową. Miał dość tej całej farsy i to jeszcze w godzinach pracy. Pozwolił Sarenowi
na odliczanie i kiedy doszło do jedynki, wręcz dostał drzwiami od restauracji.
– Nico, do cholery, gdzie się podziewasz?
Jebany kanał na ciebie czeka – warknął do niego wściekły menedżer. – Rusz dupę.
Białowłosy przelotnie spojrzał na wynik
gry. Skrzywił się, kiedy okazało się, że przegrał, ale nie zamierzał tego
komentować.
– Spierdalajcie – mruknął, po czym zniknął
za drzwiami restauracji.
Odprowadzili go wzrokiem. Swoje spojrzenie
za chwilę Arató utkwił w uradowanym różowowłosym koledze, który wyglądał jak
dziecko, które na Gwiazdkę dostało więcej prezentów, niż się spodziewało.
– Nie jestem pewny, czy to dobry pomysł z
nim zadzierać – orzekł. – Ma w sobie coś z prawdziwego brutala. Nadal myślisz,
że do nas pasuje?
Saren głośno prychnął.
– Oczywiście, że pasuje! Patrz, jaki
będzie z nas zgrany team! – wykrzyknął, machając dłońmi w górze jak wprawiony w
gestykulowanie Włoch. – Ty, czyli taka nasza mroczna, mała panda, która wygląda
z tą swoją bladą, okrągłą twarzyczką i ciemnym ubiorem niczym żniwiarz
szukający na swojej drodze trupów do sprzątnięcia. Białogłowy, czyli nasz
wulgarny i groźny… Czekaj, jakie zwierzę by do niego pasowało? Niech będzie
jednorożec, bo ma długą grzywę! Chłop chętnie ci wpierdoli, jak tylko na niego
krzywo spojrzysz, więc nie trzeba będzie go przekonywać do pozbywania się
niechcianych gości. No i ja, powiedzmy, że niewinna sarenka, która stąpa po
łące z nożem w kopytkach. Ile my hajsu zarobimy, człowieku! A robienie w gastro
będzie do tego idealną przykrywką! Ha!
Towarzysz patrzył na niego jak na kogoś
prawie niespełna rozumu.
– Ale pamiętasz, że moje imię faktycznie
oznacza żniwiarza w pewnym ugrofińskim języku, prawda? – Nie liczył na odpowiedź,
po prostu chciał zadać to pytanie. – I jeśli o mnie chodzi, to gotowanie jest
moim głównym źródłem zarobku. Zabijać to ja mogę raczej dla przyjemności.
Saren głośno prychnął, zakładając ręce na
piersi.
– Ty chyba sobie nie zdajesz sprawy z
tego, ile można zarobić za zabijanie złych kolesi. Staniemy się bogaci,
zobaczysz – mówiąc to, poklepał swojego nowego przyjaciela po plecach, a potem
nagle zmarszczył czoło. – A tak w ogóle to jak się nazywałeś?
***
– To była jedna z niewielu akcji, jaką
przeprowadziliśmy, żeby przekonać Nico do dołączenia do naszej drużyny –
powiedział bełkotliwym głosem szef Gastro Killersów, obejmując ramię Nico. – A
ty – tu wskazał palcem na Arató – nie powinieneś mi mieć za złe, że nie znałem
twojego imienia. Po prostu od początku kojarzyłeś mi się z taką małą, uroczą
pandą i dlatego przez tydzień współpracy nawet nie pomyślałem o tym, żeby cię o
nie spytać. Śmiesznie ono brzmi w ogóle, ej. Jakby twój ojciec był Chińczykiem
i dyktował po porodzie twoje imię, zaczynając je od Arat, a potem ktoś go
kopnął tam, gdzie światło dzienne nie dociera i dodał takie „u” łączone z „o”.
Chociaż to też trochę brzmi jak taki chiński okrzyk podczas zadawania
krytycznego ciosu w Mortal Kombat! – wydarł się rozemocjonowany Saren,
unosząc dłonie. – Aratóóóóóóóó!!! – krzyknął i zamachnął się w powietrzu, mało
nie uderzając w nos Nico.
Po tym geście sam wylądował na podłodze,
ponieważ siła rozpędu była nieproporcjonalna do jego możliwości utrzymania
równowagi podczas stanu upojenia alkoholowego. Oczywiście się tym nie przejął.
Zaczął się tarzać po podłodze, chichocząc się jak szaleniec.
Arató westchnął pod nosem i spojrzał na tę
chorą psychicznie – jak nic, tylko jeszcze nie zdiagnozowaną sarenkę – kolejny
raz począł tłumaczyć.
– Nie mam chińskiego pochodzenia, a
węgierskie i koreańskie. Rodzice szukali imienia, które w obu językach brzmiałoby
dobrze, a że po porodzie jedna z pielęgniarek powiedziała, że wyglądam jak
miniaturka ponurego żniwiarza… – Tyle razy słyszał tę historię z ust matki, a
wciąż się dziwił, że to doszło do skutku. – To tak się przyjęło i zostało. Tyle
– rzucił naprędce i chwycił za swoje picie, by topić własny smutek w odmętach
procentów.
Saren na moment przestał się tarzać. Udało
mu się nawet spoważnieć.
– Mniej ciekawa historia – mruknął od
niechcenia, by już za chwilę wyszczerzyć zęby w szerokim uśmiechu. – Ale i tak
cię kocham. W sumie to ja nie miałem być Sarenem. Matka była tak pijana, że
chyba nie zrozumiała, że będzie miała chłopca. Do kiedy się nie urodziłem,
byłem Sarą. A że nie mieli pomysłu na inne imię, to dodali sobie do niej literę
„n”, żeby brzmiało bardziej męsko. Taka to historia. A ty, Nico? Masz jakąś
ciekawą?
Białowłosy spojrzał krzywo na swojego
szefa, czując ulgę, że w pobliżu nie kręci się Ran. Ta to dopiero miałaby, o
czym opowiadać. Sam nie zamierzał być równie wylewny co kochana siostrzyczka, a
zmyślać mu się nie chciało. Od zmyślania mieli przecież Sarena.
– Zawiedziesz się, szefie, ale nie. Nic mi
nie przychodzi do głowy – odparł beznamiętnie i dopił resztę piwa. Zaraz też
sięgnął do lodówki po następne. – Zresztą z tego, co pamiętam, przyleźliście
już następnego dnia robić kolejną burdę – wrócił myślą do wspomnień z czasów,
kiedy Saren go prześladował, żeby wciągnąć w ten biznes. – Nawet zostawiliście
jakiś bezsensowny liścik z zaproszeniem do akcji. Nie żebyście mieli
świadomość, na jak grubą rybę się rzuciliście.
– Ha – odezwał się Saren – to była akurat
dobra akcja. Chociaż wciąż nie rozumiem, dlaczego wybraliście taki zły portret
i uznaliście mnie za poszukiwanego kryminalistę…
***
KFC, 3 lata wcześniej
Tak jak ta dwójka szaleńców obiecała,
następnego dnia znowu pojawili się w restauracji, w której pracował białogłowy.
W końcu Saren wygrał z nimi w kamień, papier, nożyce. Wobec tak miażdżącego
zwycięstwa nie zamierzał się poddawać. Pierwsze, co zrobił, gdy podszedł do
lady, to oczywiście się uśmiechnął – miał siebie bowiem za całkiem miłego
człowieczka (nawet jeżeli okazyjnie wpadał w szał i zabijał wszystkich, którzy
mu się napatoczyli). Chwilę później w oczy rzuciła mu się jednak położona obok
kasy kartka. Zdziwił się, bo zobaczył na niej wydruk własnej twarzy. Chwycił za
nią i uniósł na wysokość oczu.
Kasjer wyraźnie zbladł.
– Ej, dlaczego wybraliście takie brzydkie
zdjęcie? Lewy profil mam ładniejszy. To tak na przyszłość, gdybyście jeszcze
mieli wywieszać za mną listy gończe – powiedział ze śmiechem.
Słysząc ten samozachwyt w głosie kolegi,
Arató stać było tylko na przeciągłe westchnienie i krótkie spojrzenie na
Sarena.
– Pan wybaczy – zwrócił się naprędce do
kasjera, który chyba był świeżakiem, bo jeszcze go tu nie widzieli, i nie
wiedział, czego się spodziewać – ale ten typ tak ma, uważa się za bóstwo i inni
też powinni go tak traktować. – Widział po coraz bliższym zemdlenia chłopcu, że
nie bardzo dociera do niego to tłumaczenie. – No nic. W każdym razie prosimy o
dwa Happy Meale i tego białowłosego gościa, co się na kuchni czai przy biciu
mięcha, mamy z nim bowiem do pogadania.
Ten ton pasował do człowieka w czerni, w
dodatku jego spojrzenie jasno mówiło, iż z nim to przelewek nie ma – z jego
towarzyszem mogłoby być różnie, może to przez ten róż? – dlatego też kasjer
zebrał dupę w troki i popędził na kuchnię, aż się za nim kurzyło.
Arató odprowadził go wzrokiem i pokiwał
głową z uznaniem.
– Proszę, może niektórych to się da
wytresować. – Przeniósł wzrok na nowego przyjaciela. – A niektórych to nie
bardzo.
Niestety to nie białowłosy kucharz wrócił
z powrotem na salę, a dwójka ochroniarzy. Saren na ich widok zmarszczył czoło.
To oczywiste, że mógł wyciągnąć nóż i zacząć się bronić, ale po co? Wokół znajdowało
się zdecydowanie zbyt wielu ludzi. To dlatego oboje dali się złapać.
– Ej, przynajmniej dajcie ten list
białowłosemu! – krzyknął Saren, rzucając na blat zmięty kawałek papieru. – Jak
tego nie zrobicie, to się dowiem i będę was nawiedzał tutaj każdego dnia! Będę
żądał darmowych fryteczek!
Dwójka mężczyzn ostatecznie została
wyprowadzona z restauracji, a list rzeczywiście trafił do Nico, który wrzucił
go do pojemnika z rzeczami pracowniczymi i niemal by o nim zapomniał, gdyby nie
to, że jego zmiana znalazła zmięty papierek, próbując doczytać się tych
bazgrołów. Nico nie zamierzał ryzykować, że stalkerzy go w coś wciągną, więc
zabrał list ze sobą. Nie żeby zamierzał go oczywiście czytać.
Co go podkusiło, żeby to jednak zrobić,
nie miał pojęcia. Zresztą chwila minęła, nim się doczytał czegokolwiek z bazgrołów,
które chwilami imitowały kanji. To był zły znak, bardzo zły znak. Do tego na
dole dostrzegł nabazgrolonego jednorożca.
Witaj, mój przystojny białogłowy!
Ostatnio sprawdzałem, ile zarabia się w
kejefsie na tłuczeniu kotletów. W sumie to prawie nic, ledwie na papier
toaletowy pewnie starcza. Masz w ogóle co jeść? Chyba że dają ci jakieś resztki
z restauracji, skrzydełka z kurczaka, fryteczki i darmowe keczupki, czy coś, to
nie ma źle, ale generalnie nie o tym miałem pisać hehe. Chodź z nami na akcję!
Stłuczemy gęby kilku ziomkom i zarobisz za to trzy razy więcej hajsu. Poza tym
będzie fajnie. Wyglądasz mi na takiego, co lubi raz na jakiś czas komuś przypierdolić!
Spotkajmy się w tym takim parku ze śmieszną fontanną, który przedstawia
sikającego psa (Arató – mój nowy przyjaciel ze śmiesznym imieniem, pewnie go
pamiętasz, taki ubrany na czarno – mówi, że to nie jest sikający pies, tylko
morderczy krokodyl, który uciekł kiedyś z zoo, ale ja mu chyba nie wierzę!). To
ten park za kejefsem, zostawiłem Ci nawet mapkę, którą sam narysowałem hihi.
Będziemy tam na ciebie dzisiaj czekać o godzinie 22, co ty na to? Do
zobaczonka! ❤
Lovki i buziaki!
Saren
Nico zaklął siarczyście. Ten cały Saren
doprowadzał go do szału, nie żeby na co dzień nie było trudno wyprowadzić
kucharza z równowagi, ale różowowłosy stalker pobijał wszelkie rekordy.
Wiedział, że tacy jak on nie rozumieją, kiedy się odmawia, takich trzeba było przekonywać
do własnych racji pięścią i bronią, a i tak zazwyczaj kończyli w kontenerze na
wiacie. Saren jednak miał w sobie jeszcze więcej z pojeba, do tego Nico zdawał
sobie sprawę, że trafił mu się zabójca, może nie profesjonalista, ale gość stanowczo
za dobrze bawił się myślą, że może odebrać komuś życie. Zresztą od tego
drugiego też cuchnęło śmiercią. Nico cenił swoje nudne życie, które od czasu do
czasu zaburzała mu ukochana młodsza siostrzyczka, a Saren i ten drugi stanowili
poważne zagrożenie, którego ani myślał dłużej tolerować.
Uśmiechnął się złowróżbnie. Sami mu się
wystawili, więc pożałują. W czasie pracy w restauracji musiał się pilnować,
teraz jednak wszystkie hamulce może puścić, a wątpił, żeby ktokolwiek miał do
niego o to pretensje. Wręcz przeciwnie, ten chory świat jeszcze mu podziękuje
za pozbycie się kolejnego szurniętego złamasa i jego pomagiera.
Z postanowieniem spuszczenia wpierdolu
swoim stalkerom wybrał się do parku niedługo przed godziną zapisaną w liściku.
Długi, czarny płaszcz kontrastował z rozpuszczonymi włosami, które z pewnością
zmienią kolor na krwistą czerwień, gdy będzie wracał do domu wolny od tych
pojebów. Zresztą nie miał problemu, żeby ich dostrzec w umówionym miejscu.
Uśmiechnięty
Saren machał ręką koledze już z oddali. Jeszcze chwila i zacząłby pewnie skakać
jak mała dziewczynka ucieszona obecnością swojego bajkowego idola, na szczęście
Nico w porę do nich dotarł.
– Witaj, białogłowy! –
krzyknął donośnie.
Kiedy Nico pojawił się
już przy nich, Saren niespodziewanie chwycił go za dłoń i wciągnął w krzaki. To
samo zrobił z Arató, który nie zdawał się być nawet odrobinę zaskoczony.
– Dobra, panowie, teraz cisza, bo właśnie
zmierza tutaj ziomeczek, którego mamy zabić – szepnął ucieszony chłopak, z
trudem powstrzymując się od klaśnięcia w dłonie. – Tylko szkoda, że ma obstawę –
dodał z niezadowoleniem, marszcząc czoło. – Nic dziwnego, w końcu szef mafii.
Ciemnowłosy spojrzał na swojego
głównodowodzącego spode łba.
– Czy ty nam właśnie mówisz, iż mamy się
zasadzić na króla mafii? Pogrzało cię od tego robienia sushi czy co? – zapytał,
zaskoczony takim dziwnym zadaniem. – Myślałem, że zaczniemy od jakieś
przerażonej nastolatki, a nie gościa, który mógłby stanąć na ringu przeciwko
Nico i spuścić mu łomot. Przy pomocy swojej świty, oczywiście.
Arató nie był typem boksera, właściwie to
bił się trochę jak baba, wymachując łapami na boki, za to ze swoją bronią – jak
dobrze, że zawsze miał jakiegoś gnata schowanego w marynarce – potrafił
wyczyniać cuda. Niech żyje stałe napełnianie magazynku, może tutaj nie zginą
przy pierwszej chwili wspólnego bycia tymi złymi.
Nico prychnął na to porównanie, bo
wyglądało na to, że jego stalkerzy nie do końca wiedzą, z kim mają do
czynienia. Poza tym kto powiedział, że przyszedł im tu pomóc?
– Popierdoliło was – warknął. – Zresztą
jedyni, którzy dostaną dzisiaj wpierdol, to wy.
– Daj spokój, no – powiedział Saren,
przewracają oczami. Wyjął z kieszeni nóż, którym obrócił w dłoniach jak
prawdziwy profesjonalista. – Potraktuj to jako zabawę i początek przynależenia
do fajnej grupy z bystrymi ziomkami, którzy odmienią twoje życie! Hehe, brzmi
lepiej niż hasło reklamowe Nutelli.
Po tych słowach różowowłosy wyskoczył z
krzaków i dopadł się do gardła jednego z najbliżej idących niego ochroniarzy
mafiozy. Z jego krtani polała się krew. Nico tylko zerknął w tamtym kierunku i
gdy dostrzegł, na kogo Saren się zasadził, zaklął szpetnie. Wychodziło na to,
że naprawdę miał pecha, skoro jego pierwszym celem miał być jeden z szefów
mafii, które rządziły tym miastem.
– Zajebię go – warknął pod nosem,
wyskakując z krzaków prosto na jakiegoś dryblasa, który celował w Sarena. Powalił
go jednym celnym uderzeniem. – Zrobię z niego, kurwa, grandera.
Arató ani myślał pozostawać w tyle za
swoimi kolegami, sięgnął więc za pazuchę i wyciągnął ukochaną broń, która
zawsze spełniała jego prośby i jakże pięknie potrafiła lśnić w pełnym słońcu.
Takim, jak teraz, kiedy to samym tylko wymachiwaniem przedmiotem był w stanie
rozkojarzyć przeciwników. Jakże łatwo wówczas było przyłożyć im broń do skroni
i pociągnąć za spust. Ach, ten zapach krwi i rozwalonych mózgów. Jego ulubiony.
Dobrze, że zabrał ze sobą worki na zwłoki i rękawiczki, próba zabójstwa bez
sprzątania to nie byłby pełen rytuał.
Saren spojrzał ukradkiem na swoich towarzyszy.
Na jego twarzy od razu pojawił się zabójczy uśmieszek, który mógł wskazywać
zarówno na satysfakcję, jak i zadowolenie z powodu odbywającej się krwawej
rzezi. Właśnie tak to sobie wyobrażał, kiedy spotkał na swojej drodze Arató i
Nico. Kto wie, może jednak marzenia się spełniały?
Kolejny ochroniarz padł od gładkiego ciosu
prosto w tchawicę. Nie przeszkadzała mu nawet krew obficie lejąca się na jego
twarz, koszulkę, ręce i spodnie. Dla niego było to jak deszczyk w letni, ciepły
dzień. Orzeźwiający na tyle, że z chęcią odwaliłby na środku parku jakiś dziki
taniec zwycięstwa. Na razie wstrzymywał jednak muzykę, która brzęczała w jego
uszach. W końcu mieli do załatwienia jeszcze jednego gościa.
Szef mafiozów obryzgany krwią
współpracowników wystawił w kierunku Sarena pistolet. Nico zaklął po raz
kolejny, oczyma wyobraźni widząc, jak zostają przerobieni na mielone, wrzuceni
do jakiegoś bezimiennego grobu i zapomniani. Czy naprawdę musiał mieć takiego
pecha?
Jednak niektórzy miewają szczęście, jak na
przykład ciemnowłosy Żniwiarz, który nigdy na polu bitwy nie bawił się w jakieś
sentymenty, a działał intuicyjnie – kiedy widział, że ktoś w kogoś mierzy, sam
wystawiał własną broń, by się zabawić. Dzięki temu, choć zdawało się, że Śmierć
już wyciąga swoje kościste dłonie, by dopaść nieszczęsnego grzesznika, oddalał
ten ostateczny moment i sam zabijał, nim zdołało minąć jedno mrugnięcie okiem.
– Parszywy gnojek – wydobyło się z ust
Arato, kiedy opuścił rękę, patrząc, jak szef ich wrogów zalewa się własną krwią
i zaskoczony pada do tyłu, by pogrążyć się w wiecznym śnie i zmierzyć do
piekła. – Mama nie uczyła, że z potężniejszymi się nie zadziera?
Nico przejechał dłonią po twarzy z wyrazem
niedowierzania. Spojrzał jeszcze raz na Sarena, potem na tego drugiego stalkera,
którego imię jakoś wyleciało mu z głowy, i na trupa szefa jednej z
najpotężniejszej mafii w mieście.
– Ja pierdolę. Nie mogłeś zrobić tego od
razu? – warknął.
Arató wzruszył tylko ramionami.
– Gdybym zrobił to od razu, stracilibyśmy
tyle świetnej zabawy – odparł, a uśmiech, który przez chwilę gościł na jego
ustach, zniknął całkowicie. – To chyba wszyscy, co nie? – zapytał, rozglądając
się wokół. – Jeśli tak, to zacznę sprzątać. Tylko gdzie ja dałem te worki…?
– Wy w ogóle wiecie, na kogo się zasadziliście?
– warknął ponownie Nico, nie mogąc uwierzyć własnym uszom, że ten wyglądający
jak sama Śmierć chłopaczek zachowuje się w ten sposób. – Jesteście pojebani.
Saren tymczasem założył ręce na piersi,
nadymając usta jak obrażone dziecko.
– To ja chciałem zabić ich szefa… –
powiedział do siebie, marszcząc czoło. Kompletnie zignorował to, co powiedział
Nico. Był teraz we własnym świecie.
Białowłosy zrobił wzorowego facepalma i
już się nie odezwał. A mógł po prostu zignorować swoich stalkerów, a teraz nie
dość, że się pewnie od nich nie uwolni, to jeszcze miasto zacznie wrzeć. A to
nie oznaczało niczego dobrego. Zaraz jednak uświadomił sobie, że w sumie nic
się nie zmieni, bo on i tak będzie robić swoje. Wystarczy pozbyć się tych
dwóch, by nie zakłócali mu pracy.
– Nieważne, i tak zaraz do nich dołączycie
– mruknął w końcu.
Saren przewrócił oczami, podchodząc do
swojego nowego kompana. Nie przejmował się nawet tym, że nadepnął zwłoki
martwego szefa. Umazany krwią, uśmiechnął się szeroko i objął ramię Nico.
– To nie my do nich dołączymy, to ty
dołączysz do nas – powiedział, puszczając mu oczko.
Arato zerknął na nich, rozwijając właśnie
rolkę z czarnymi workami, do których można wrzucić wszelkiej maści śmieci,
także te w ludzkiej powłoce, i przytaknął słowom szefa, kiwając głową.
– No, a jak dołączysz, to niewiele nam
zostanie, byśmy byli nowymi wcieleniami Jeźdźców Apokalipsy – dorzucił, po czym
wziął się za sprzątanie, mamrocząc przy tym do siebie, że czasami czuje się jak
ten świstak, co zawija czekoladę w sreberka.
– Pogrzało was. Niby czemu miałbym do was
dołączyć? – zapytał Nico z wyzywającą miną, gotowy, by zadać pierwszy cios
najbliżej stojącemu Sarenowi.
– Jak to po co? – spytał zdziwiony
różowowłosy, wyciągając z kieszeni papierowe zawiniątka. Kiedy je rozwinął,
okazało się, że trzyma w rękach grube pieniądze. Szybko je przeliczył i
podzielił na trzy części, jedną z nich podając Nico. Wyszczerzył do niego zęby.
– Masz, dorzuciłem dwie stówki na zachętę.
Nico westchnął cierpiętniczo. Wiedział, że
będzie tego żałować, zresztą już żałował, że dał się wciągnąć w całą tę
historię, ale przez Ran był spłukany, a akurat potrzebował kasy. Nie żeby nie
miał planu, jak się odkuć…
– Dobra, niech będzie – mruknął. – Wchodzę
w to.
Saren wyszczerzył do niego zęby,
wyrzucając pięść w górę, aby okazać swoją radość. Brakowało jeszcze, żeby
krzyknął głosem małej dziewczynki donośne „jeeej!”.
– W takim razie zostaje nam najważniejsza
część tej misji – dodał chwilę później z powagą, przywołując dłonią Arató,
który z cichym westchnięciem do nich dołączył (w końcu zostało mu jeszcze
trochę odpadów do zapakowania).
Saren objął i jednego, i drugiego kompana,
pochylając się konspiracyjnie, jakby zamierzał im oznajmić największą prawdę Wszechświata.
Co dziwne, miał nawet poważną minę, co nijak miało się do jego energicznego
charakteru.
– Musimy wymyślić nazwę – powiedział
niskim głosem, jakby od tego zależały losy całej Ziemi. – Oczywiście Avengersi
odpadają. Ale może jakaś Drużyna Słodkich Sarenek? – spytał w zamyśleniu.
Arató spojrzał na niego z uniesioną brwią.
– Wiesz, możesz sobie być naszym szefem,
skoro tak cię to jara niczym słońce na równiku, ale nie wplatajmy twojego
zamiłowania do władzy do nazwy dla całej naszej trójki, okej? – Teraz zerknął na Nico. – Wydaje mi się, że nazwa powinna oddawać coś
z każdego z nas. Może niekoniecznie coś w stylu „Serce Sarena, wątroba Arato i
nerki Nico”, ale coś, co nas łączy.
– A co nas niby łączy? – zapytał Nico. –
Oprócz waszego zamiłowania do stalkowania mnie.
– Hmmm – zastanowił się różowowłosy,
przykładając palec wskazujący do ust. – Będą łączyły nas zlecenia, a więc
pewnie i zabijanie – na dźwięk tego słowa uśmiechnął się jak jaśniejące rażącym
blaskiem słońce – no i hajs. Ale chyba nie nazwiemy się: Zabójcami za Grube
Miliony albo Spuścimy Wam Wpierdol za Hajs. – Zastanowił się jeszcze chwilę,
spoglądając w czyste niebo. Gdyby to była kreskówka, zapewne nad jego głową
pojawiłaby się właśnie żarówka. – Ha! Mam! – Chrząknął, gwałtownie się
prostując. – Oprócz zabijania i hajsu łączy nas praca w gastro. I wiecie, co mi
przyszło do głowy? Gastro Killers.
Saren wyszczerzył zęby do swoich kumpli,
ciesząc się swoim pomysłem.
Arato gotowy był szybko zgasić jego
entuzjazm i idące z nim w parze podekscytowanie, ale tego nie zrobił, bowiem
nazwa nie była wcale taka zła, o czym powiedział głośno i dodał:
– Niech tak będzie, dopóki nie wymyślimy
czegoś lepszego. – Spojrzał na białowłosego, którego wyraz twarzy nie zdradzał
nic poza zniecierpliwieniem i chęcią dalszej bijatyki. – Co myślisz?
Nico czuł zbliżającą się migrenę, więc
postanowił jak najszybciej opuścić to dziwne zgromadzenie. Nazwa zdecydowanie
brzmiała tak, jakby jej pomysłodawczynią była Ran, a przez to miał jeszcze
gorsze przeczucia. Modlił się, żeby ta wariatka nigdy nie spotkała tego różowowłosego
szajbusa, inaczej świat się skończy.
– Mi tam wszystko jedno, póki nie brzmi
pedalsko – mruknął. – Niech będzie.
– Jeeeeej! – krzyknął jeszcze bardziej
podekscytowany Saren, a potem zafundował swojej nowej grupie zbiorowego
przytulasa. – Czyli od dzisiaj nazywamy się Gastro Killers!
***
– No i tak to właśnie było – powiedział
pijackim głosem szef grupy zabójców, który aktualnie leżał na podłodze i
wgapiał się w sufit, uśmiechając się jak przyćpany kot. – Pamiętam, że jak was
przytuliłem, to tylko Arató odwzajemnił uścisk, a ty Nico przyjebałeś mi w nos.
– Saren wyszczerzył zęby, jakby dobrze wspominał owe zdarzenie. – Poświęciłem
dużo krwi na tę okazję, ale to nic. – Zachichotał.
– Taki odruch – mruknął Nico. – I odbierz
wreszcie ten telefon, bo mnie wkurwia.
To Arato wziął na siebie to połączenie, za
którym mógł kryć się kolejny zleceniodawca. Nie przywitał się po odebraniu,
jedynie czekał na instrukcje.
– Zrobi się – powiedział. – Kwotę ustali
szef. Hwyl.
To dziwne pożegnanie wybrzmiewało echem,
nawet gdy telefon został odłożony, a Żniwiarz wrócił do sprzątania zwłok.
– Mamy robotę – oznajmił. – Drugi koniec
miasta, młoda parka, która ani myśli płacić za koks i dziwki. – Spojrzał na
swojego szefa. – Weź trzeźwiej, bo w takim stanie to raczej nie będziesz
dowodził.
Saren zmarszczył czoło, spoglądając
niewyraźnym wzrokiem na przyjaciela.
– Na nietrzeźwo jest zabawniej – rzucił,
chichocząc się głośno. Już po chwili podniósł się chwiejnie z podłogi i założył
na siebie zamaszystym ruchem swoje kimono. Oczywiście wszystko byłoby w
porządku, gdyby nie było odwrócone na lewą stronę, jednak nie bardzo się tym
przejmował. Stanął na stole z rękami wspartymi na biodrach i wymierzył palcem w
stronę okna.
– Niech prowadzą nas Gastro Jednorożce! –
krzyknął pijackim głosem, zanosząc się od razu śmiechem.
Sąsiad z naprzeciwka krzyknął do niego, że
jest już po północy i ma zamknąć mordę, ale Saren udał, że tego nie słyszy.
Teraz ważniejsza była dla niego misja.
– I wiecie co, chłopaki? – spytał
bełkotliwie. – KOCHAM WAS MOIM CAŁYM RÓŻOWYM SERDUSZKIEM! – wykrzykując te
słowa, wyciągnął przed siebie ręce, jakby chciał ich przytulić, oczywiście ani
Nico, ani Arató nie spieszyło się do przytulasów. Zdawało się, że tylko
spoglądali na niego jak na idiotę. – Dobra, to sobie wyobrażę, że was przytulam
– rzucił nieprzejęty Saren, zamykając oczy, uśmiechając się jak rasowy psychol
i obejmując swoje ciało rękami. – O, jak mi cieplutko i przyjemnie, bo mam
takich fajnych przyjaciół! Hihi!
Żaden z pozostałych mężczyzn nie zareagował
na to inaczej, jak zbieraniem swoich rzeczy, które były potrzebne do wykonania
zadania. Kolejne zlecenie, kolejne morderstwo i życie było po prostu piękne. I
powinno tak wyglądać jak najdłużej.