Historia została napisana na konkurs,
który dotyczył gatunku cyberpunk. NIGDY w życiu nie pisałam żadnego opowiadania
o zabarwieniu cyberpunk, więc to było ciekawe doświadczenie, choć... nawet nie
wiem, czy do końca udane, bo specem w tej dziedzinie w końcu nie jestem!
Zabawna sprawa była taka, że napisałam je dwie godziny przed upływającym
terminem, bo... DLACZEGO NIE?! Cudów więc oczekiwać nie chciałam. Cieszyło mnie
jednak, że chociaż spróbowałam! I przyznam szczerze, kiedy czytam tę opowieść,
nawet mi się podoba. Zrealizowałam pomysł, który kołatał mi się po głowie już z
kilka lat wstecz. Co prawda ograniczał mnie limit słów, w którym ledwo się
zmieściłam i uważam, że trochę straciłam miejsca na opisy, ale to nic. Może w
przyszłości historia zostanie rozbudowana? Kto wie! O czym ta opowieść? O
pandemii. O technologii. O głupocie ludzi. O miażdżącej różnicy pomiędzy tymi,
którzy są biedni a tymi, którzy są bogaci. O aborcji. O zatracaniu wolności
człowieka przez rząd. A także tym że nawet za pozorną dobrocią może kryć się
zło.
***
Wszystko zaczęło się w roku dwa tysiące sto
drugim. W dystrykcie ósmym, w słabo stechnologizowanym szpitalu przeznaczonym
dla marginesu społecznego, gdzie maszyny skrzypiały jak w starej, upiornej
holodramie, narodził się cud – kilogramowy wcześniak, który z powodu
niewydolności płuc umarł w piątej godzinie swojego życia. W krótkim czasie
zdążył zarazić wirusem swoich świeżo narodzonych towarzyszy. Inkubatory
zamieniły się w szklane trumny, a pomieszczenie przechowujące przegrzane zwłoki
w dziecięce prosektorium. Na tym właśnie cicha epidemia powinna się zakończyć,
w końcu akcja działa się w jednym pomieszczeniu niedostępnym dla innych dzieci.
Ludzkość to jednak sieć wzajemnych powiązań i współgrających ze sobą przypadków
– jeden z noworodków wyszedł ze szpitala po pięciu minutach przebywania w
potencjalnym prosektorium. W przeciągu kolejnej godziny spotkał się z innymi
istotami jego pokroju, starszymi lub młodszymi, kaszląc na nie i dotykając je
ruchliwymi rączkami. Gdyby wszyscy przeżyli, zapewne w niedługim czasie mogliby
wzajemnie nazywać siebie kuzynostwem, nie było im jednak dane ujrzeć kolejnego
wschodu solarnego. Podobnie jak setkom, potem tysiącom, milionom i miliardom
noworodkom na wielu planetach Zjednoczonego Układu.
Nikt nie mógł zatrzymać
tej pędzącej nieutartym szlakiem pandemii, która rozhulała się po
Wszechświecie, pijąc drinki z młodej krwi. Odpowiedzialny był za nią nanowirus
wyhodowany w tajnym, rządowym laboratorium. Miał być bronią biologiczną
przeciwko wrogim dystryktom planetarnym. Nikt nie przewidział tego, że z
radością opuści miejsce eksperymentu na kitlu jednego z nieostrożnych
pracowników ignorujących ogólnie przyjęte zasady. Pomimo wielu prób związanych
z wynalezieniem specjalnych przeciwciał nie udało się stworzyć szczepionki.
Inteligentny nanowirus N-2.0 rozprzestrzeniał się i mutował na wiele różnych
sposobów, zawsze będąc o krok przed ludzkością. Jego ofiarami były noworodki
oraz niemowlęta – z reguły nie dotykały istot mających za sobą więcej niż dwadzieścia
cztery solarnych wschodów. Interesowały ich tylko nierozwinięte układy
odpornościowe, które łatwo można było pochłonąć.
Wobec szerzącego się
niebezpieczeństwa rada Zjednoczonego Układu wykonała drastyczny krok –
zabroniła niekontrolowanej prokreacji, co groziło niżem demograficznym i
krytycznie niskim przyrostem naturalnym. Dzieci z pomocą in vitro można było
wyhodować wyłącznie w kontrolowanym przez specjalne służby narodzin
laboratoriach. Tak właśnie rozpoczęła się fala genetycznych udoskonaleń. Skoro ludzi
można było bezpiecznie hodować w zamknięciu, mając kontrolę nad ich funkcjami
życiowymi oraz DNA, za odpowiednio wysoką opłatą można było również zażyczyć
sobie szczególnie rozwiniętych cech.
Laboratoria może i były
sterylne, ale nie ukryły się przed N-2.0, który myślał i rozwijał się szybciej
niż ludzkie umysły. W ciągu dwudziestu faz księżycowych zawładnął
osiemdziesięcioma procentami niemowlęcych zasobów, wprowadzając jeszcze większy
zamęt. Zjednoczonemu Układowi groziło wyginięcie. Naukowcy załamywali dłonie,
głowiąc się nad kolejnymi projektami, które wyprzedziłyby sprytnego nanowirusa.
Wydawało się, że nic go jednak nie przechytrzy. Wtedy właśnie na scenę
nowoczesnych technologii wkroczyłem ja.
– Witajcie w Centrum Dziecięcej
Robotyki! – wykrzyknąłem entuzjastycznie, wyrzucając w górę dłonie.
Ragoon City rozświetliło się
blaskiem wybuchowych barw. Wraz z nimi rozbrzmiały donośnie oklaski i okrzyki
widzów, którzy cieszyli się na nowy, lepszy dzień wolny od zdradliwego N-2.0
kryjącego się gdzieś w zakamarkach stęchłych slumsów. Mógł walczyć z ludzkimi
ciałami, ale nie mógł walczyć z humanoidami. Pierwszy raz to on był tysiąc
kroków za ludzkością. I milion kroków za mną, ponieważ nikt oprócz mnie nie
znał planów, które z czasem miałem wprowadzić w życie.
W roku dwutysięcznym sto
czterdziestym trzecim, kiedy do Okręgu Kryzysowego Planowania zaczęto
przyjmować projekty zwykłych ludzi, takich jak ja, przedstawiłem swój wielki
plan ocalenia. Wkrótce rada Układu Zjednoczonego pod groźbą kary śmierci
zabroniła całkowicie prokreacji, nawet jeżeli polegała na sztucznym zapładnianiu
w laboratorium. Wszystkich ludzi, czy to młodych, czy w podeszłym wieku,
zaczęto również poddawać masowej, przymusowej sterylizacji oraz kastracji, aby
nie doprowadzić do dalszego rozwijania się nanowirusa. Odtąd posiadanie dziecka
nabrało humanoidalnego znaczenia. Stworzyłem bowiem żywe dzieci-androidy w
różnych stadiach rozwoju, które dojrzewały zgodnie ze standardową procedurą
dorastania przeciętnego człowieka. Każdy najtańszy pakiet zawierał w sobie
możliwość doboru koloru oczu, włosów, skóry, a także pięciu podstawowych cech
charakteru. Im więcej zapłaciłeś, tym większą ingerencję miałeś w przyszłe
pokolenie. Na tym jednak mój projekt się nie kończył. Wciąż starałem się bowiem
rozwijać.
– Zapraszam do środka,
zapraszam! – krzyknąłem, szczerząc do rozszalałej publiki wybielane zęby.
Odsunąłem się na bok,
obserwując, jak kobiece androidy wyszkolone do obsługi klientów rozdają
pierwszym osobom w kolejce holograficzne czytniki katalogowe. Ludzie, niczym
cyborgi, ruszyli wraz z nimi do środka, aby zająć właściwe miejsce przy wygodnej
elektrosofie z dostępem do luksusów uruchamianych drogą głosową.
Kiedy poprawiłem
fioletowy cylinder, stanął przede mną mój szanowany asystent zaprogramowany na
chłodnego cynika. W zasadzie mogłem nazywać go swoim synem, choć musiałem
przyznać, że miał w sobie zdecydowanie mniej powabu niż jego stwórca.
– Bramy otwarte, bydło
wypuszczone, niech teraz pasie się na łące nowoczesności, wzbogacając twoją
kieszeń o kolejne trywiony – powiedział oschle android o imieniu Kev. Wręczył
mi grafik na dzisiejszy dzień.
Uśmiechnąłem się pod
nosem, nie komentując jego zgryźliwej wypowiedzi. Zabrałem się za przelatywanie
wzrokiem po trójwymiarowym ekranie. W zasadzie to nigdy nie skupiałem się jakoś
szczególnie na planie dnia. Ufałem zaprogramowanej przeze mnie technologii,
która pracowała mechaniką mojego własnego umysłu – podobnie jak miliardy
stworzonych przeze mnie dziecięcych androidów, które, gdybym tylko tego chciał,
zbuntowałyby się przeciwko rodzicom i poszły za mną jak armia słuchająca się
jednego ojca. Nie byłem jednak w tej historii złym, nikczemnym typem pragnącym
zawładnąć światem. Wyznawałem nieco odmienne wartości.
Zatrzymałem w górze dłoń,
unosząc z zainteresowaniem wydepilowaną brew.
– Dzisiaj znów umówiłeś
na prywatną sesję zbłąkaną owcę? – spytałem z uśmieszkiem.
– Nalegała. Moje stalowe
serce ugięło się pod ciężarem jej ludzkich łez – odpowiedział bez cienia uczuć
asystent. Jego ciemne oczy ziały pustką, a jednak wybuchłem gromkim śmiechem,
jakbym cieszył się z własnego żartu.
– Bardzo dobrze, bardzo
dobrze – podsumowałem dźwięcznie, klepiąc go po twardych, umięśnionych plecach.
– Uratujemy wspólnie tę owieczkę, w końcu dobro popłaca, czyż nie?
Android kiwnął na te
słowa głową.
– Czy czeka już w moim
gabinecie?
– W rzeczy samej.
Zgodnym, zrównanym
krokiem ruszyłem wraz z moim towarzyszem do bezpiecznego punktu negocjacyjnego,
gdzie nie znajdowały się podsłuchy podejrzewających mnie o zdradę rządów.
Zadbałem o to, aby pokój był widzialny tylko dla moich i współpracujących ze
mną oczu. Zabieg wszczepiania wizualizatora podczerwieni był niezwykle bolesny,
ale korzystny. Poza tym nikt nawet nie wpadł na to, że mógłbym go wykorzystać w
podobnych celach.
W roku dwutysięcznym sto
czterdziestym piątym, kiedy zrewolucjonizowałem przemysł techniki robotycznej,
pewnej nocy, tuż przed zamknięciem jednej z głównych placówek CDR, zostałem
złapany za rękaw białej, nieskazitelnie czystej marynarki. Wybrudzona dłoń
młodej dziewczyny uchwyciła się go tak mocno, jakby więcej miała mnie nie
puścić. Kev chciał natychmiastowo zainterweniować, ale powstrzymałem go ruchem dłoni.
Zaciekawiło mnie przerażenie w ludzkich oczach, tak autentyczne i dziwne,
bardziej obce niż dalekie od nowoczesności. Teraz na ulicach spotykałem
wyłącznie uśmiechniętych przedstawicieli społeczeństwa, poza tym unikałem
spotkań z marginesem bytującym w zasmrodzonych slumsach – dla mnie ten sektor
nie istniał. W końcu biedota nie miała pieniędzy na moje wynalazki.
– Proszę… proszę mi
pomóc! – zakrzyknęła zapłakanym głosem dziewczyna.
Z niewiadomych dla mnie
wówczas przyczyn chwyciła się za brzuch. Kiedy pod poszarpaną sukienką
zauważyłem zaokrąglony kształt, wybałuszyłem oczy.
Zamknięty w czterech
ogromnych ścianach korporacji nie zdawałem sobie sprawy z tego, że przymusowe
usuwanie narządów rozrodczych nie zawsze działa tak, jak powinno, szczególnie
jeżeli za jego system odpowiadały najtańsze organy zajmujące się medycyną.
Ludzkie łzy poruszyły
moje serce, ale jeszcze bardziej poruszyły mój umysł. To dlatego postanowiłem
pomóc tej niewinnej istocie, rozpoczynając tym samym cichą walkę z rządzącymi
ponad moją głową siłami.
Po Ragoon City rozeszły
się plotki, że jakoby pomagałem młodym kobietom w ciąży, których zabiegi
sterylizacji albo nigdy nie doszły do skutku, albo były najzwyczajniej we
Wszechświecie nieudane. Efektem tych pomówień stały się częste i nagłe kontrole
rządowe, które uniemożliwiały mi spotkania z potrzebującymi. Szybko wymyśliłem
jednak system bezpiecznego, niemonitorowanego przez nikogo działania, o którym
wiedziałem wyłącznie ja i mój wierny asystent. Cisi klienci nigdy nie wchodzili
głównym wejściem – do tego wybudowałem specjalny podziemny korytarz, a także stworzyłem
Dział Kontroli Zamiarów, zajmujący się badaniem ludzkich umysłów, na których
podstawie wnioskowano, czy dany klient miał powody, aby się u mnie zjawić. Taka
osoba przyprowadzana była prosto do ukrytego pokoju widzeń, zupełnie jak teraz.
– Dzień dobry… –
zacząłem, nawet nie spoglądając w twarz młodego dziewczęcia. Właśnie starałem
się odnaleźć jej imię na czytniku, jednak bardziej moją uwagę zwrócił wówczas wiek
klientki. Tylko jedenaście lat? Niesamowity wynik!
– Naya – powiedziała za
mnie nieśmiało skulona na krześle kruszyna o pięknych, błękitnych oczach. – Tak
mam na imię.
– Miło cię poznać, Nayo.
Usiadłem na wygodnym
krześle i złożyłem na biurku dłonie. Obdarzyłem przerażoną chudzinę miłym
uśmiechem, którego jednak nie odwzajemniła, nauczona nieufności wobec ludzi.
– Zacznijmy od
podstawowego pytania. Chcesz zachować dziecko?
– Nie! – krzyknęła
przerażona dziewczynka, natychmiastowo blednąc.
Nie musiałem być
jasnowidzem, aby znać odpowiedź. Nieprzewidziana ciąża z pewnością nie była jej
własnym wyborem. Wskazywał na to wiek oraz umorusana smarem z fabryki twarz.
– Chcesz się go pozbyć od
razu?
– To boli?
– Ze znieczuleniem ani
trochę.
– A szybko będę mogła
wrócić do pracy?
– Oczywiście. W ciągu
kilku godzin.
– Dobrze. Zgadzam się.
Klasnąłem wesoło w
dłonie, czego dziewczyna wyraźnie się przestraszyła. Był to jednak znak umowny
dla Keva, który miał dopełnić reszty rytuału. Podszedł do naszej młodej
klientki, odsunął krzesło od biurka i poprosił ją, aby się podniosła. Następnie
odprowadził ciężarną w kierunku białych drzwi prowadzących do sali zabiegowej,
gdzie czekały już medyczne androidy.
Niebieskooka zatrzymała
się tuż przed wejściem, posyłając mi nieśmiały uśmiech.
– Dziękuję – powiedziała
cicho.
Kiwnąłem głową, machając
jej na pożegnanie.
– Do widzenia niebawem.
Kiedy dziewczyna weszła
już do środka, chłodny Kev obrócił się w moim kierunku.
– Oczy?
– Oczy.
Tyle wystarczyło, abyśmy
się porozumieli.
Gdyby gabinet nie był
otoczony dźwiękoszczelnymi płytami, zapewne w momencie, w którym chwytałem w
dłoń krwistoczerwonego drinka, usłyszałbym za ścianą przeraźliwy krzyk. Nie
musiałem się tym jednak przejmować.
Zamknąłem oczy,
rozkoszując się chwilą spokoju. Rozłożony na fotelu przewijałem pilotem obrazy
wyświetlane na hologramowych ścianach. Przedstawiały moje własne tajne
laboratorium, gdzie rozwijały się nowe ludzkie istnienia potrzebne do
ulepszenia wynalazków.
Ratowałem Wszechświat,
krzyżując ludzkość z technologią.
Oto dobroć ukryta w
geniuszu.