niedziela, 5 lipca 2020

Dobroć ukryta w geniuszu

Historia została napisana na konkurs, który dotyczył gatunku cyberpunk. NIGDY w życiu nie pisałam żadnego opowiadania o zabarwieniu cyberpunk, więc to było ciekawe doświadczenie, choć... nawet nie wiem, czy do końca udane, bo specem w tej dziedzinie w końcu nie jestem! Zabawna sprawa była taka, że napisałam je dwie godziny przed upływającym terminem, bo... DLACZEGO NIE?! Cudów więc oczekiwać nie chciałam. Cieszyło mnie jednak, że chociaż spróbowałam! I przyznam szczerze, kiedy czytam tę opowieść, nawet mi się podoba. Zrealizowałam pomysł, który kołatał mi się po głowie już z kilka lat wstecz. Co prawda ograniczał mnie limit słów, w którym ledwo się zmieściłam i uważam, że trochę straciłam miejsca na opisy, ale to nic. Może w przyszłości historia zostanie rozbudowana? Kto wie! O czym ta opowieść? O pandemii. O technologii. O głupocie ludzi. O miażdżącej różnicy pomiędzy tymi, którzy są biedni a tymi, którzy są bogaci. O aborcji. O zatracaniu wolności człowieka przez rząd. A także tym że nawet za pozorną dobrocią może kryć się zło.
***

Wszystko zaczęło się w roku dwa tysiące sto drugim. W dystrykcie ósmym, w słabo stechnologizowanym szpitalu przeznaczonym dla marginesu społecznego, gdzie maszyny skrzypiały jak w starej, upiornej holodramie, narodził się cud – kilogramowy wcześniak, który z powodu niewydolności płuc umarł w piątej godzinie swojego życia. W krótkim czasie zdążył zarazić wirusem swoich świeżo narodzonych towarzyszy. Inkubatory zamieniły się w szklane trumny, a pomieszczenie przechowujące przegrzane zwłoki w dziecięce prosektorium. Na tym właśnie cicha epidemia powinna się zakończyć, w końcu akcja działa się w jednym pomieszczeniu niedostępnym dla innych dzieci. Ludzkość to jednak sieć wzajemnych powiązań i współgrających ze sobą przypadków – jeden z noworodków wyszedł ze szpitala po pięciu minutach przebywania w potencjalnym prosektorium. W przeciągu kolejnej godziny spotkał się z innymi istotami jego pokroju, starszymi lub młodszymi, kaszląc na nie i dotykając je ruchliwymi rączkami. Gdyby wszyscy przeżyli, zapewne w niedługim czasie mogliby wzajemnie nazywać siebie kuzynostwem, nie było im jednak dane ujrzeć kolejnego wschodu solarnego. Podobnie jak setkom, potem tysiącom, milionom i miliardom noworodkom na wielu planetach Zjednoczonego Układu.
Nikt nie mógł zatrzymać tej pędzącej nieutartym szlakiem pandemii, która rozhulała się po Wszechświecie, pijąc drinki z młodej krwi. Odpowiedzialny był za nią nanowirus wyhodowany w tajnym, rządowym laboratorium. Miał być bronią biologiczną przeciwko wrogim dystryktom planetarnym. Nikt nie przewidział tego, że z radością opuści miejsce eksperymentu na kitlu jednego z nieostrożnych pracowników ignorujących ogólnie przyjęte zasady. Pomimo wielu prób związanych z wynalezieniem specjalnych przeciwciał nie udało się stworzyć szczepionki. Inteligentny nanowirus N-2.0 rozprzestrzeniał się i mutował na wiele różnych sposobów, zawsze będąc o krok przed ludzkością. Jego ofiarami były noworodki oraz niemowlęta – z reguły nie dotykały istot mających za sobą więcej niż dwadzieścia cztery solarnych wschodów. Interesowały ich tylko nierozwinięte układy odpornościowe, które łatwo można było pochłonąć.
Wobec szerzącego się niebezpieczeństwa rada Zjednoczonego Układu wykonała drastyczny krok – zabroniła niekontrolowanej prokreacji, co groziło niżem demograficznym i krytycznie niskim przyrostem naturalnym. Dzieci z pomocą in vitro można było wyhodować wyłącznie w kontrolowanym przez specjalne służby narodzin laboratoriach. Tak właśnie rozpoczęła się fala genetycznych udoskonaleń. Skoro ludzi można było bezpiecznie hodować w zamknięciu, mając kontrolę nad ich funkcjami życiowymi oraz DNA, za odpowiednio wysoką opłatą można było również zażyczyć sobie szczególnie rozwiniętych cech.
Laboratoria może i były sterylne, ale nie ukryły się przed N-2.0, który myślał i rozwijał się szybciej niż ludzkie umysły. W ciągu dwudziestu faz księżycowych zawładnął osiemdziesięcioma procentami niemowlęcych zasobów, wprowadzając jeszcze większy zamęt. Zjednoczonemu Układowi groziło wyginięcie. Naukowcy załamywali dłonie, głowiąc się nad kolejnymi projektami, które wyprzedziłyby sprytnego nanowirusa. Wydawało się, że nic go jednak nie przechytrzy. Wtedy właśnie na scenę nowoczesnych technologii wkroczyłem ja.
– Witajcie w Centrum Dziecięcej Robotyki! – wykrzyknąłem entuzjastycznie, wyrzucając w górę dłonie.
Ragoon City rozświetliło się blaskiem wybuchowych barw. Wraz z nimi rozbrzmiały donośnie oklaski i okrzyki widzów, którzy cieszyli się na nowy, lepszy dzień wolny od zdradliwego N-2.0 kryjącego się gdzieś w zakamarkach stęchłych slumsów. Mógł walczyć z ludzkimi ciałami, ale nie mógł walczyć z humanoidami. Pierwszy raz to on był tysiąc kroków za ludzkością. I milion kroków za mną, ponieważ nikt oprócz mnie nie znał planów, które z czasem miałem wprowadzić w życie.
W roku dwutysięcznym sto czterdziestym trzecim, kiedy do Okręgu Kryzysowego Planowania zaczęto przyjmować projekty zwykłych ludzi, takich jak ja, przedstawiłem swój wielki plan ocalenia. Wkrótce rada Układu Zjednoczonego pod groźbą kary śmierci zabroniła całkowicie prokreacji, nawet jeżeli polegała na sztucznym zapładnianiu w laboratorium. Wszystkich ludzi, czy to młodych, czy w podeszłym wieku, zaczęto również poddawać masowej, przymusowej sterylizacji oraz kastracji, aby nie doprowadzić do dalszego rozwijania się nanowirusa. Odtąd posiadanie dziecka nabrało humanoidalnego znaczenia. Stworzyłem bowiem żywe dzieci-androidy w różnych stadiach rozwoju, które dojrzewały zgodnie ze standardową procedurą dorastania przeciętnego człowieka. Każdy najtańszy pakiet zawierał w sobie możliwość doboru koloru oczu, włosów, skóry, a także pięciu podstawowych cech charakteru. Im więcej zapłaciłeś, tym większą ingerencję miałeś w przyszłe pokolenie. Na tym jednak mój projekt się nie kończył. Wciąż starałem się bowiem rozwijać.
– Zapraszam do środka, zapraszam! – krzyknąłem, szczerząc do rozszalałej publiki wybielane zęby.
Odsunąłem się na bok, obserwując, jak kobiece androidy wyszkolone do obsługi klientów rozdają pierwszym osobom w kolejce holograficzne czytniki katalogowe. Ludzie, niczym cyborgi, ruszyli wraz z nimi do środka, aby zająć właściwe miejsce przy wygodnej elektrosofie z dostępem do luksusów uruchamianych drogą głosową.
Kiedy poprawiłem fioletowy cylinder, stanął przede mną mój szanowany asystent zaprogramowany na chłodnego cynika. W zasadzie mogłem nazywać go swoim synem, choć musiałem przyznać, że miał w sobie zdecydowanie mniej powabu niż jego stwórca.
– Bramy otwarte, bydło wypuszczone, niech teraz pasie się na łące nowoczesności, wzbogacając twoją kieszeń o kolejne trywiony – powiedział oschle android o imieniu Kev. Wręczył mi grafik na dzisiejszy dzień.
Uśmiechnąłem się pod nosem, nie komentując jego zgryźliwej wypowiedzi. Zabrałem się za przelatywanie wzrokiem po trójwymiarowym ekranie. W zasadzie to nigdy nie skupiałem się jakoś szczególnie na planie dnia. Ufałem zaprogramowanej przeze mnie technologii, która pracowała mechaniką mojego własnego umysłu – podobnie jak miliardy stworzonych przeze mnie dziecięcych androidów, które, gdybym tylko tego chciał, zbuntowałyby się przeciwko rodzicom i poszły za mną jak armia słuchająca się jednego ojca. Nie byłem jednak w tej historii złym, nikczemnym typem pragnącym zawładnąć światem. Wyznawałem nieco odmienne wartości.
Zatrzymałem w górze dłoń, unosząc z zainteresowaniem wydepilowaną brew.
– Dzisiaj znów umówiłeś na prywatną sesję zbłąkaną owcę? – spytałem z uśmieszkiem.
– Nalegała. Moje stalowe serce ugięło się pod ciężarem jej ludzkich łez – odpowiedział bez cienia uczuć asystent. Jego ciemne oczy ziały pustką, a jednak wybuchłem gromkim śmiechem, jakbym cieszył się z własnego żartu.
– Bardzo dobrze, bardzo dobrze – podsumowałem dźwięcznie, klepiąc go po twardych, umięśnionych plecach. – Uratujemy wspólnie tę owieczkę, w końcu dobro popłaca, czyż nie?
Android kiwnął na te słowa głową.
– Czy czeka już w moim gabinecie?
– W rzeczy samej.
Zgodnym, zrównanym krokiem ruszyłem wraz z moim towarzyszem do bezpiecznego punktu negocjacyjnego, gdzie nie znajdowały się podsłuchy podejrzewających mnie o zdradę rządów. Zadbałem o to, aby pokój był widzialny tylko dla moich i współpracujących ze mną oczu. Zabieg wszczepiania wizualizatora podczerwieni był niezwykle bolesny, ale korzystny. Poza tym nikt nawet nie wpadł na to, że mógłbym go wykorzystać w podobnych celach.
W roku dwutysięcznym sto czterdziestym piątym, kiedy zrewolucjonizowałem przemysł techniki robotycznej, pewnej nocy, tuż przed zamknięciem jednej z głównych placówek CDR, zostałem złapany za rękaw białej, nieskazitelnie czystej marynarki. Wybrudzona dłoń młodej dziewczyny uchwyciła się go tak mocno, jakby więcej miała mnie nie puścić. Kev chciał natychmiastowo zainterweniować, ale powstrzymałem go ruchem dłoni. Zaciekawiło mnie przerażenie w ludzkich oczach, tak autentyczne i dziwne, bardziej obce niż dalekie od nowoczesności. Teraz na ulicach spotykałem wyłącznie uśmiechniętych przedstawicieli społeczeństwa, poza tym unikałem spotkań z marginesem bytującym w zasmrodzonych slumsach – dla mnie ten sektor nie istniał. W końcu biedota nie miała pieniędzy na moje wynalazki.
– Proszę… proszę mi pomóc! – zakrzyknęła zapłakanym głosem dziewczyna.
Z niewiadomych dla mnie wówczas przyczyn chwyciła się za brzuch. Kiedy pod poszarpaną sukienką zauważyłem zaokrąglony kształt, wybałuszyłem oczy.
Zamknięty w czterech ogromnych ścianach korporacji nie zdawałem sobie sprawy z tego, że przymusowe usuwanie narządów rozrodczych nie zawsze działa tak, jak powinno, szczególnie jeżeli za jego system odpowiadały najtańsze organy zajmujące się medycyną.
Ludzkie łzy poruszyły moje serce, ale jeszcze bardziej poruszyły mój umysł. To dlatego postanowiłem pomóc tej niewinnej istocie, rozpoczynając tym samym cichą walkę z rządzącymi ponad moją głową siłami.
Po Ragoon City rozeszły się plotki, że jakoby pomagałem młodym kobietom w ciąży, których zabiegi sterylizacji albo nigdy nie doszły do skutku, albo były najzwyczajniej we Wszechświecie nieudane. Efektem tych pomówień stały się częste i nagłe kontrole rządowe, które uniemożliwiały mi spotkania z potrzebującymi. Szybko wymyśliłem jednak system bezpiecznego, niemonitorowanego przez nikogo działania, o którym wiedziałem wyłącznie ja i mój wierny asystent. Cisi klienci nigdy nie wchodzili głównym wejściem – do tego wybudowałem specjalny podziemny korytarz, a także stworzyłem Dział Kontroli Zamiarów, zajmujący się badaniem ludzkich umysłów, na których podstawie wnioskowano, czy dany klient miał powody, aby się u mnie zjawić. Taka osoba przyprowadzana była prosto do ukrytego pokoju widzeń, zupełnie jak teraz.
– Dzień dobry… – zacząłem, nawet nie spoglądając w twarz młodego dziewczęcia. Właśnie starałem się odnaleźć jej imię na czytniku, jednak bardziej moją uwagę zwrócił wówczas wiek klientki. Tylko jedenaście lat? Niesamowity wynik!
– Naya – powiedziała za mnie nieśmiało skulona na krześle kruszyna o pięknych, błękitnych oczach. – Tak mam na imię.
– Miło cię poznać, Nayo.
Usiadłem na wygodnym krześle i złożyłem na biurku dłonie. Obdarzyłem przerażoną chudzinę miłym uśmiechem, którego jednak nie odwzajemniła, nauczona nieufności wobec ludzi.
– Zacznijmy od podstawowego pytania. Chcesz zachować dziecko?
– Nie! – krzyknęła przerażona dziewczynka, natychmiastowo blednąc.
Nie musiałem być jasnowidzem, aby znać odpowiedź. Nieprzewidziana ciąża z pewnością nie była jej własnym wyborem. Wskazywał na to wiek oraz umorusana smarem z fabryki twarz.
– Chcesz się go pozbyć od razu?
– To boli?
– Ze znieczuleniem ani trochę.
– A szybko będę mogła wrócić do pracy?
– Oczywiście. W ciągu kilku godzin.
– Dobrze. Zgadzam się.
Klasnąłem wesoło w dłonie, czego dziewczyna wyraźnie się przestraszyła. Był to jednak znak umowny dla Keva, który miał dopełnić reszty rytuału. Podszedł do naszej młodej klientki, odsunął krzesło od biurka i poprosił ją, aby się podniosła. Następnie odprowadził ciężarną w kierunku białych drzwi prowadzących do sali zabiegowej, gdzie czekały już medyczne androidy.
Niebieskooka zatrzymała się tuż przed wejściem, posyłając mi nieśmiały uśmiech.
– Dziękuję – powiedziała cicho.
Kiwnąłem głową, machając jej na pożegnanie.
– Do widzenia niebawem.
Kiedy dziewczyna weszła już do środka, chłodny Kev obrócił się w moim kierunku.
– Oczy?
– Oczy.
Tyle wystarczyło, abyśmy się porozumieli.
Gdyby gabinet nie był otoczony dźwiękoszczelnymi płytami, zapewne w momencie, w którym chwytałem w dłoń krwistoczerwonego drinka, usłyszałbym za ścianą przeraźliwy krzyk. Nie musiałem się tym jednak przejmować.
Zamknąłem oczy, rozkoszując się chwilą spokoju. Rozłożony na fotelu przewijałem pilotem obrazy wyświetlane na hologramowych ścianach. Przedstawiały moje własne tajne laboratorium, gdzie rozwijały się nowe ludzkie istnienia potrzebne do ulepszenia wynalazków.
Ratowałem Wszechświat, krzyżując ludzkość z technologią.
Oto dobroć ukryta w geniuszu.